Odcięta od świata Bożenka znalazła internet w bibliotece w Lesku i oto co mi przysłała:
Poniedziałek 30 maja 2011r
Przyjechaliśmy rzeczywiście późno, bo około północy. Mimo ostrzeżeń przemiłej Marii ( znajoma z zaprzyjaźnionego bloga), Bieszczady nie przywitały nas deszczem, więc gumiaczki na razie nie przydały się.Chaty stały sobie zatopione w ciemnościach i drzemały. Zbudziliśmy je światłem latarek iwarkotem silnika, bo korzystając z suchej drogi, Jędruś odważnie zjechał aż pod chaty.Poznosiliśmy tylko to, co najpotrzebniejsze, aby szybciej, po czym dwie godziny kręciliśmy
się po wnętrzu, jak oszalali. Zachowywaliśmy się jak rozradowane, młode psiaki. W końcu kompletnie wykończeni padliśmy na łóżka. Po tych emocjach nie mogłam usnąć do czwartej(chyba, bo jakoś zrobiło się dziwnie jasno). O ósmej rano, gdy zmęczona otwarłam oczy,Jędrka nie było w łóżku. Okazało się, że już od dawna był na nogach i obchodził włości.Cóż miałam robić? Wstałam! Wokół zieleń tonęła w złocie porannego słońca, ptaszki zasuwały jak oszalałe, więc żal było mi tracić czas, na przewracanie się z boku na bok.
Razowe bułki już czekały na kuchennym blacie ( widać Jędrusiowi poranny głód bardzo doskwierał), więc czym prędzej zrobiłam śniadanie, a potem hajda do Leska ( a może Liska, w końcu tak się kiedyś nazywało)!Kocham to malutkie, galicyjskie miasteczko. Jest na moją miarę. Wszystko jest tu tak
bliziutko. Domki małe, ryneczek mały. Ale wszystko można kupić i nie trzeba wcale wyprawy gdzieś dalej. Tak łatwo je obejść, co niezwłocznie zrobiliśmy. I co? Zaraz przy parkingu spotkaliśmy naszą dobrą koleżankę- Jadzię, która cudownie pisze ikony.Wpadłyśmy sobie w objęcia i szybciutko umówiłyśmy się na popołudnie, bo Grażka z Leonem też zapowiedzieli swoje przybycie. W związku z tym , że Jadzia również jest ich dobrą znajomą, spędziliśmy urocze popołudnie na naszym nowym tarasie, zajadając się pizzą, którą własnoręcznie sporządziłam i upiekłam . Była super i jak smakowała!!!Gawędziliśmy patrząc na skrzącą się wodę zalewu. Zaśmiewaliśmy się do rozpuku z
opowiadań Jadzi.
...
Przedwieczorne światło skusiło mnie do zrobienia paru zdjęć. Po odprowadzeniu gości,schodziłam dróżką obok naszego płotu. Nad chatami stok rozszalał się kolorową łąką. W powietrzu unosił się zapach akacji , dzikiego bzu i kwitnącej koniczyny. Ptaki urządzały wieczorny koncert. Nagle gdzieś w gęstwinie drzew zabuczało.
- Co to? – zapytałam z lekką obawą w głosie i we wnętrzu.
- To dwu- trzylatek koziołek. - odpowiedział Jędrek.
– Ale jesteś mieszczuchem!- skomentował.
- Jestem i co z tego. - odparłam
I wtedy zza czubków drzew ciężko wystartowała grupa dzikich łabędzi…To był widok.
Wtorek 31 maja 2011r.
Spałam znowu niezbyt dobrze i wstałam połamana. Nie wiem , czy to już nie te latka, czy
moja indywidualna wrażliwość, ale wyczaiłam, że mam łóżko na jakimś cieku wodnym i szybko je przestawiłam. Przypuszczam, że tędy leci trasa naszego podwodnego źródełka,które zasila studnię.Tym razem na nogach to ja byłam pierwsza i Jędruś wstał już na - „ śniadanie na stole!”.Oczywiście miałam dużo czasu, aby pooglądać cudowne „widoki z mojego okna”.Korzystając z dobrego, porannego światła strzeliłam parę fotek. Widoki jak z ilustracji w dziecięcych bajeczkach!!!Gdy zeszłam do dziennego pokoju, poczułam się wspaniale.Co za przestrzeń!I tak swojsko.W domu, w mieście mam niewielką przestrzeń.Jak przyjeżdżają dzieci, obijamy się o siebie.Tutaj nie czuje się mojej rodzinki.Po prostu wszyscy gdzieś wsiąkają w przestronne wnętrze chaty.Nawet wspólny posiłek nie jest problemem.Stół jest wystarczająco pojemny.Poranna kawa na tarasie połechtała moje sielskie tęsknoty.Potem biegaliśmy,załatwialiśmy sprawy w urzędach,na poczcie, a po południu zamieniliśmy się w robotników rolnych i drogowych.Nosiłam kamienie większe i mniejsze.Grabiłam śmiecie.Wyrywałam trawę wokół trzmieliny i sosenek. Jędruś zajął się skarpą.Wyciął też ogromną gałąź z dębu, bo zbyt nisko wisiała.Potem zamalował ranę na kolor jogurtu jagodowego.Mamy więc dąb z różową szminką! Ale przystojniak! Głodni, bo od 10.00 do 16.30 nie było prądu, uwijaliśmy się jak w ukropie.Z Jędrusia lało się.Pod koniec dnia, gdy coś mu strzyknęło w kręgosłupie i musiał w ramach rehabilitacji na rękach zwisać z belki, stwierdził, że nie ma co.On będzie się z tym bawił do końca urlopu, a jeszcze mnóstwo innej pracy.Musi więc pognać po pomoc, czyli zatrudnić pana Zbyszka.Ździebko to nadszarpnie naszą kieszeń, ale trudno.Coś za coś!Wieczorkiem pognał do wsi i w miejscowym barze załatwił nie tylko pana Zbyszka, ale jeszcze dogadał się odnośnie traktora z broną- to do wyrównania dolnego nieużytku, oraz dwóch wywrotek ziemi – to na trawnik między domy / być może/.
Zmęczeni, ale zadowoleni, z wizją przyszłego trawnika poszliśmy spać...cdn
pozdrawiam Stella-córka Bożenki
Pozdrowienia dla mamy - pewnie gdyby miała tam internet -zostałaby do zimy :)
OdpowiedzUsuńBozeno, taka radość mnie ogarnia, jak jadę do chatki na Pogórze. Dziś ręce włóczą się za mną za dwa metry po 2-dniowym koszeniu trawy do pasa, ale dałam radę, a ciężką pracę trzeba sobie dawkować, bo rzeczywiście można sobie coś nadwyrężyć i nici z radości. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń