środa, 27 lipca 2011

post prawie na szkle malowany

 Malowaniem na szkle zaraziłam się w Bóbrce. Zaraziła mnie nim Grażka, za co jej bardzo dziękuję.Oto mój pierwszy, malowany na szkle obrazek  sprzed paru lat.
 Ten malowałam w sanatorium, dla zabicia czasu w tym samym roku.

 A to kolejny, malowany wiele lat temu w czasie pogody podobnej, jak obecnie. Miał mi poprawić humor.
Poprawia go do tej pory.

 Tu, zaprawiona w bojach malarskich, bo już parę malowideł na szkle powstało, pokusiłam się o namalowanie ptaków na  szkle drzwi frontowych. Niestety fotografia jakoś przekrzywiła mi się. W oryginale owal stoi w pionie.
      Zbliża się termin mojego kolejnego wyjazdu do chaty z Arniołami. Ciesze się bardzo, bo czeka mnie 14 dni prawdziwych wakacji. Postanowiłam, że tym razem pracy będzie minimalnie, ale za to nadrobię zaległości w malowaniu na płótnie i na szkle. Może powstanie coś fajnego. Najważniejsze, abym miała przy tym dobra zabawę. Zamierzam zabrać ze sobą swoje farby akrylowe i farby do szkła. Z Leonem umówiłam się już na jeden plener. Znowu trochę mnie poduczy, sprzeda mi ociupinkę swojej wiedzy malarskiej dotyczącej techniki. Może też uda mi się coś nowego napisać. Nie mogę doczekać się, kiedy zacznę nowy cykl opowiadań pt. " Z kapownika kur. zaw. dla niel."
A może je  połączę i powstanie kolejna , dziwna powieść? Chciałabym też ukończyć zaczęte bajki . Jakoś nie udało mi się do tej pory skończyć ilustrowanych bajeczek-; " Julka- Cebulka" i " Mysie podróże, małe i duże".
Ciągle mam na to zbyt mało czasu. W tym roku jadę do chaty w tym czasie, w którym będzie tu Stella i Kamilem i chłopakami. Przyjedzie też moja koleżanka Beatka ze swoja przyjaciółką. W drugiej chacie ( Boratyniu), którą musimy trochę " odgruzować ", aby można w niej było mieszkać, będzie Lucyna, go której po tygodniu przyjedzie Hania.
Mam nadzieję, że bez względu na pogodę będzie super! I właśnie tego sobie życzę.

niedziela, 24 lipca 2011

radosny post 2

Z uwagi na moje raczkowanie , jeśli chodzi o obsługę bloga, poradziłam sobie z kopiowaniem w ten sposób, że skopiowałam serduszko na poście 1,podpisałam, ale już nic więcej nie udało mi się napisać. Kończę więc w drugim poście.Mam wytypować 16 osób prowadzących blogi, co niniejszym czynię, wymieniając nazwy blogów;

1.Nasze Pogórze
2.Małgorzaciarnia
3.Janeczkowo
4. Czułe inkwizytorium
5.Misiu, czyli spacer w buciorach
6.Chata Magoda
7. Z innej bajki
8.Wiosenna pisanina Kerry
9.Wachlarz
10.Koraliki Beaty
11.Z książkami przez życie
12. Penina Art.
13.Siedlisko pod lipami
14. Ja nowa milanowa
15.Jagodowy zagajnik
16.Angielska pogoda

A teraz najtrudniejsze; muszę napisać 7 rzeczy o sobie, o których nie wiecie.

1. Staram się usilnie żyć tak, aby nikt z mojego powodu nie płakał. Jednak trudno mi jest powiedzieć, na ile mi się to udaje.
2.Boję się latać samolotem i mam nadzieję, że nigdy nie będę musiała skorzystać z tego środka transportu.
3.Staram się pokonywać swoje różne lęki i stawiam sobie różne wyzwania, nie dotyczy to punktu 2.
4. Kocham ludzi.
5.Chciałabym resztę swojego życia spędzić na pisaniu i malowaniu w otoczeniu ludzi, których bardzo kocham.
6. Marzę i marzę, a szczególnie o o podróżach . Bardzo chciałbym pojechać koleją transsyberyjską, być nad Bajkałem, w Indiach itd., itd.
7.Smutno mi  w momencie, gdy sobie uświadamiam, że za późno jest na wiele rzeczy, które chciałabym robić. np. chciałabym jeździć konno, a myślę, że nie jest to możliwe z uwagi na kręgosłup...

radosny post 1

Jestem zaskoczona, wzruszona, wystraszona...      Chciałam podziękować Tkaitce za nominację  .                                              

W słońcu i w cieniu w Kamieniu

 Niedziela 17 lipca. Termometr w samochodzie wskazuje 36 stopni, pomimo iż samochód zaparkowany jest w cieniu.W domu mamy fajny chłodek, bo opracowałam własny sposób na upały. Wietrzę mieszkanie od 6.00 do 8.00. Robię to systemem "przeciągowym", a później spuszczam rolety w pokojach z południowej strony. Uchylone lekko są jedynie okna ze strony wschodniej i północnej. W domu przyjemnie, ale nie wszystkim. Ciocia Gosia, rodowita Warszawianka, umiera z nudów, no bo już od 1-go lipca koczuje na tarasie i w ogrodzie. Tu niewiele się dzieje. W Warszawie mieszka w Śródmieściu i wokół niej ciągle roi się , kipi jak w tyglu. Tutaj najwyżej pszczoła , czy osa przyleci, zabzyczy, zakołuje i już jej nie ma. Widok, nawet najpiękniejszy może się znudzić. Z nudów drzemie sobie po obiadku , przeczytała stos książek i gazet. Po raz setny przeglądnęła z moją Mamą wszystkie możliwe rodzinne albumy. A Gosia , mimo siwych włosów serce ma młode i jest przeciwieństwem Mamy - kocha ruch. Postanowiłam wytrącić ją z nudy i marazmu. Skorzystałam z wolnego mojego Prywatnego Męża i wyruszyliśmy na wycieczkę. Gosia już wiele w okolicy zwiedziła, ale w Kamieniu Śląskim jeszcze nie była. Zaraz za  bramą , przed zespołem parkowo- pałacowo- klasztornym dostrzegamy metalowa tablicę z rodowymi herbami  właścicieli pałacu.




A później wielką pisankę. Ludzi jest w parku mnóstwo, bo chłodzą się, odwiedzają kuracjuszy w pobliskim sanatorium, spacerują. W pięknym, odrestaurowanym pałacu mieści się elegancka restauracja. Obok, w kawiarni  można napić się kawy, soku, zjeść ciastko lub schłodzić się lodem.

 No , a jeśli o ochłodę chodzi, to wokół pałacu jest stary, pięknie utrzymany park ze stawem, po którym dostojnie pływają sobie kaczki. Zajęte swoimi sprawami mają w nosie / a może w dziobie/ ludzi snujących się ospale po parkowych alejkach i roześmiane dzieci biegające od ławki do ławki . W alejkach słońce tańczy na jasnej ścieżce, a czasem wskakuje na równo przystrzyżony trawnik , tworząc witrażową mozaikę różnokolorowej zieleni.
 Zespół sanatoryjny otoczony jest kamiennym murem. Jest tu i ogród zimowy, ogród ziołowy, piękne gazony i pokoje z lukarnami, do złudzenia przypominające klasztorne cele. Wszystko zadbane, czyste, uporządkowane.

 W recepcji gabloty z zielarskimi specyfikami, a także olbrzymia filiżanka. Rozmiarem pasująca do pisanki w takie same, śląskie wzory.


 W ogrodzie zielarskim rozłożony fioletowy dywan lawendy, pachnie tak mocno, że aż boli głowa. Brzęczy i szumi. To pszczoły mają niezłą ucztę. Pracowicie zbierają pachnący pyłek i odlatują do swoich uli.


Uroczy stawek z fontanną natleniająca wodę przyciąga chłodem i roślinkami. Są nenufary i tatarak, wierzba zwiesza swoje długie, zielone włosy.


Pod powierzchnią pływają kolorowe ryby. Atrakcja dla miłośników ichtiologii.


Malownicze pałki dodają uroku oczku wodnemu.


Już prawie przekwitł tulipanowiec. Szkoda, bo piękny.
Po dwugodzinnym spacerze wsiadamy w samochód i na trasie przejeżdżamy przez Leśnicę. Jedziemy zobaczyć kolejną atrakcję, podobno bardzo rzadką w Europie. Jedziemy Ulicą Wodną. Ulica jest dosłownie wodna. W pewnym miejscu jezdnia skręca w stronę rzeczki.Jedzie się w nurcie strumienia po kamiennych płytach , którymi wyłożone jest dno. W pewnym miejscu ulica skręca i wychodzi z rzeczki.Wyjeżdżamy się na dalszą, normalną część jezdni.


Przy wjeździe Jędrek zawsze krzyczy " nogi do góry! " i wszyscy unoszę nogi! Gdy jechaliśmy parę lat temu z Jean Marc- iem i Brygitte , Bygitte ze strachem wyskoczyła z samochodu i szła brzegiem.Nie dała namówić się na podróż wodną.



Piękna to była wycieczka. Po drodze zahaczyliśmy o " Spichlerz"- restaurację w wiosce Raszowa. Mieści się w starym spichlerzu. Wjeżdżaliśmy na drugie piętro bezszelestną windą. I można tu było zjeść coś rewelacyjnego, np. szyjki rakowe. My jedliśmy lody waniliowe z gorącą polewą malinową. Mniam , mniam!



Jeszcze tylko wspomnienia cienistego, chłodnego parku z impresjonistycznymi plamami słońca i już po poprzedniej  niedzieli.
Dziś też niedziela, ale szara, bura i popielata. Taki kolor ma niebo. Nic to! Nadrabiam więc zaległości w pisaniu.

wtorek, 19 lipca 2011

Lato, ach to ty !

 Dla mnie lato, to przede wszystkim ogród z jego barwami, zapachami, słońcem wylegującym się na grządkach i bogactwem owoców. W tym roku na rabatach rozgościły się lwie paszcze- ukochane kwiatki mojej cioci- Gosi. Gosia cały rok mieszka w Warszawie , a latem przyjeżdża do naszego ogrodu. Zjawia się 1-go lipca na imieniny mojej Mamy i rezyduje w mieszkaniu rodziców do końca lipca, czasem połowy sierpnia, po czym jedzie poodwiedzać resztę rodziny, rozrzuconą po całej Polsce. Parę lat temu, po powodzi , gdy cały ogród wyglądał jak jedna wielka kałuża, Gosia odnalazła żywy, świeży, samotny krzaczek lwiej paszczy. Biedaczka popłakała się ze wzruszenia, chociaż na co dzień nie jest wcale skora do płaczu.


Dzwonek Karpacki jest ulubionym kwiatem Jędrka , zresztą ja też bardzo lubię te delikatne, piękne kwiatuszki. Fajnie komponują się z kamienną ścieżką.


 Studentki są przepięknymi , romantycznymi kwiatami, które opanowały całą lewą stronę końca ogrodu.
Wraz z innymi ekspansywnymi roślinami tworzą prawdziwy gąszcz.
Nie przeszkadza im poplątane sąsiedztwo ogrodowych jeżyn. Świetnie się z nimi dogadują . Nie przeszkadzają im także rozłożyste tuje i  dostojne świerczki, które  rosną na granicy ogrodu.
Jeżyny mają masę owoców. Są słodkie i ogromne. Pachną słońcem i deszczem. Najbardziej lubię właśnie takie rozgrzane, prosto z krzaka. Pycha!!!


Aby w ogrodzie nie było za bardzo monotonnie i zbyt pospolicie, letnią zieleń rozświetla delikatna, pnąca róża. Jej słodki zapach wabi nie tylko owady, ale i wszystkich, którzy znajdują się w pobliżu. Czyż róż jej nie jest elegancki?  Kojarzy mi się ze starymi zdjęciami, pięknymi sukniami, kapeluszami wielkimi, jak koła młyńskie, tiulem i organtyną.... Och!!!!


No i jak lipiec, to oczywiście porzeczki; czerwone i czarne. Gdy byłam małą dziewczynką mama z babcią robiły z porzeczek soki, a także galaretki. Oczywiście wówczas brzegi słoików smarowano spirytusem i podpalano, a potem nakładano celofan i gumkę. Nie wszystkie wytrzymywały takie zabezpieczenie i bywało, że galaretka w słoikach pokrywała się białą pleśnią. Dobrze pamiętam kwaskowato- owocowy zapach kuchni, w której  gotowały się w wielkich garach  soki, czy robione były galaretki. Pamiętam też wielkie butle z winem stojące w rogu kuchni. Wystawały z nich powykręcane rurki , w których bulgotało ; bul, bul, bul!!! Och, jaka to była dziwna kuchenno-letnia muzyka.  No i oczywiście w kuchni stały kamienne gary z ogórkami. Ukradkiem wyjadaliśmy ogórki, już po paru godzinach od zakiszenia. Pozostało mi to do dziś! Najbardziej lubię takie - ledwie przesiąknięte zapachem kopru i czosnku.


No i obraz letniego ogrodu nie byłby pełny, gdybym nie napisała coś o licznych krzewach, dających dużo chłodu i  skrywających wiele bajkowych tajemnic, jak na przykład tego kamiennego zwierzaka. Lew lekko omszały skrył się przed upałem pod rozłożystego cyprysa. Całkiem mu dobrze wśród konwalii i rozchodników. Jest prawdziwym królem cienia. Jędruś najchętniej postawiłby tutaj krasnala, ale nie plastykowego, a kamiennego. Marzy o tym od dziecka. Ja nie mam nic przeciw krasnalom, jeśli oczywiście nie są straszydłami z plastyku. Jednak najbardziej podobają mi się krasnale wrocławskie. Takie mogłabym mieć w ogrodzie i to w większych ilościach. Jednak nie mam i na razie musi mi wystarczyć ten podstarzały zwierz.


I to

sobota, 16 lipca 2011

Ekspresowych wakacji finał- 3 dzień.

Cd.Elusiowych ozdóbek;

Zdjęcie 1-wsze . Dwa szklane dzbanki na zimne napoje i biało-niebieski flakonik z kwiatkami. Znalazły miejsce na lodówce. Zresztą wyrzuciłam z kuchni wysoka lodówkę i wstawiłam mniejszą. Zrobiło się więcej przestrzeni.

Drugie zdjęcie ; do kompletu cukiernica i solniczka.



A tu maselniczka w urocze chabrowe kwiatki.



Urocza miseczka w kształcie gruszki, to ludowy motyw przywieziony z Bułgarii . Pod nim serwetka od Eli.


Uchwyt na ściereczki w kształcie imbryczka już zawisł na szafce kuchennej.

Trzeci dzień mojego pobytu w chacie zaczął się nienajlepszą pogodą. Nawet to nam pasowało, bo trzeba było trochę poprzybijać, poustawiać, poodkurzać, pościerać . Jędrek szalał z wiertarką i wkrętarką, a ja ze szmatkami, szmatami, mopami, odkurzaczami. Przyszedł też pan od ustawiana pieca gazowego.
W międzyczasie Jędrek próbował podłączyć telewizor. Zamontował antenę satelitarną. Ustawił czaszę w stronę, w którą były we wsi  ustawione inne anteny.No i... nici z odbioru, bo mimo naszego dekodera trzeba chyba coś wykupić w Polsacie, aby działało. Mnie to nie bardzo rusza,bo nadrabiam zaległości w czytaniu, ale Jędrusiowi skoczyło ciśnienie. Jakoś mu się tego dnia wszystko knociło i ciągle coś poprawiał, przerabiał.  Ja planowo, czyli do 17-stej skończyłam swoje czynności. Nakarmiłam Pana Męża i odpoczywałam na tarasie, oglądając cuda natury. Słoneczko już od paru godzin świeciło, więc  było mi obojętne, o której wyjedziemy, byle dotrzeć do rana.  W środę już nie mieliśmy urlopu. Jędrek dopiero około 19-stej skończył działalność w chacie mojej siostry. Pozamykaliśmy wszystko i w drogę.Mimo późnej poru świeciło słoneczko. Było bardzo letnio. Z Sanoka wyjechaliśmy o 20.30. W domu tym razem byliśmy o 00.30. Droga była niezła! I mimo wszystko byliśmy z ekspresowej wyprawy bardzo zadowoleni.

czwartek, 14 lipca 2011

Ekspresem do Bóbrki dzień 2- grill między Leskiem , a Polańczykiem

 Z serii - cudeńka Eli; kurka barwnopiórka i filiżanka gigant.


          Zbudziło mnie słoneczko, zaglądające na mój materac. Wygramoliłam się na świat, a dosłownie to na przestrzeń chaty. I zaczęłam wyszukiwać miejsca dla nowych nabytków, czyli prezentów od Eli. Gdy już wszystko poustawiałam i zrobiłam śniadanie, wykopałam z pościeli Jędrka, który sobie spokojnie dosypiał. Po porannej kawie pojechaliśmy do Urzędu Gminy w Polańczyku, aby zawrzeć umowę na wywóz śmieci. Okazało się, ze nie warto przed zameldowaniem się Jędrka w chacie, bo ceny dla przyjezdnych są zaporowe!  Musimy więc dalej prywatnie opłacać każdorazowy wywóz. Ale jest to dużo korzystniejsze.

 Szwarne dziołchy trzy. Bądź trzy gracje, co kto woli.


Potem grasowaliśmy trochę w Lesku, bo trzeba było kupić jakieś wkręty, baterie, itp….
Od południa stałam przy garach. Najpierw obiadem, potem sałatki do grilla...
W tak zwanym międzyczasie porobiłam trochę zdjęć, przygotowałam poduszki do pokoi, no i pławiłam się w zapachach, kolorach i cieple. Chłonęłam przyrodę, aby mieć obraz jej gdzieś na dnie serca. Niech ogrzewa mnie, gdy wejdę w tryby pracy zawodowej.


 Do kolekcji aniołów dołączyły kolejne. Jeden długi i chudy, a drugi pękaty, czyli Flip i Flap.

Grill zaczął się wielkim huraganem! Niebo zrobiło się granatowe i zaczęło dmuchać. Pozdmuchiwało mi ze stołu szklanki. Talerze zaczęły odrywać się do lotu, więc pospiesznie łapaliśmy co kto mógł. I do domu! Lunęło! Sypnęło gradem. Trwało to 10 minut i niebo zmieniło barwę na niebieską, wyszło słońce. Później siedzieliśmy z przyjaciółmi i było miło, refleksyjnie. 


Zastanawialiśmy się nad fenomenem „ psich bud” i letnikami, a w zasadzie ich brakiem. Ale niezbyt długo. Po dziewiętnastej odprowadziliśmy przyjaciół, którzy odjechali do domu. Znowu trochę popadało, ochłodziło się. Patrzyłam na nasze nowe lampy solarne, które wyznaczyły świetlną granicę naszej ścieżki pomiędzy chatami. Zastanawialiśmy się nad świetlikami, którym jakoś nie przeszkadzał padający deszcz. I chłonęliśmy bieszczadzki wieczór. Tym razem wcześnie padliśmy na nasze materace. W nocy deszcz uderzał o szyby sypialni. Spałam twardo aż do rana, myśląc, że jak to dobrze, iż zostało jeszcze trochę godzin w chacie! 



środa, 13 lipca 2011

Ekspresowy urlop – dzień 1. – „podniebne aranżacje”

 
    Dostałam dwa dni urlopu, Jędrek też i mogliśmy zrealizować nasz zaległy wyjazd.
Byłam wreszcie trzy dni, a w zasadzie dwie pełne doby ( od 18.00 w niedzielę do 18.00 we wtorek ) w Bóbrce, w naszej chacie.
Pobyt był niesamowity i to z różnych względów. Od samego początku droga do Bóbrki była prawie pusta i w godzinę oraz piętnaście minut byliśmy przy drugiej bramce na autostradzie pod Krakowem./ Od Kędzierzyna to swoisty rekord./ I to nie gnaliśmy, a jechaliśmy ze stałą, dopuszczalną prędkością 130-140 km/godz.. Później było też w miarę szybko, ale trochę inaczej. Najbardziej zapchana była droga od Jasła. Lokalne drogi były raz puste, a raz niemożebnie zapchane. Ale niesamowite były wrażenia z podróży; trzy burze z piorunami, które nas po drodze napadły. Jedna z nich była tak intensywna i wojownicza, że niestety musieliśmy z samochodem schronić się pod wiatą stacji benzynowej, w obawie przed wytłuczeniem szyby. Lodowy grad był wielkości dużej fasoli i gałek lodów. O czarnym niebie, na którym królowały zygzaki błyskawic, nie wspomnę! To by ł niesamowity teatr!


Przyjechaliśmy do chat po obiadku zjedzonym w Besku, koło stacji benzynowej. Robią tam tak niesamowite pierogi z mięsem kasza gryczaną , że Jędrek za każdym razem bierze to samo, czyli podwójną porcję tych pierogów (pycha), surówkę z marchwi(  druga pycha) i barszczyk solo ( trzecia pycha). Na deser lavazza z ekspresu i człowiek jest obżarty po wręby! I to wszystko za dwadzieścia dwa złote! Na dodatek surówki jest cała góra.
Wolę ruskie i za każdym razem mam dylemat; ruskie, czy z mięsem i kaszą gryczaną.
Jeszcze muszę trochę o zupach. Porcja jest tak wielka, że oboje, gdy już bierzemy zupę, to tylko połówkę. Zupy są domowe i to z domu o dobrych tradycjach gastronomicznych.
Relacjonując dalej; następnie zrobiliśmy szybkie zakupy spożywcze w Kauflandzie w Sanoku i pojechaliśmy do Bóbrki z nadzieją, że może zdążymy zrobić szybkiego grilla, na którego zaprosimy przyjaciół. Okazało się, że przed Legrażem nie ma samochodu Grażki.
Grażka była poza domem i telefonicznie umówiliśmy się na następny dzień. Wieczór był magiczny. Siedzieliśmy na tarasie. Było bardzo ciepło. Wokoło latały robaczki świętojańskie w ilościach prawie przemysłowych, a niebo prezentowało nam obrazy tak piękne, że w życiu takich form obłoków nie oglądałam. Wyglądały jak wielkie, okrągłe, nawarstwiające się kule. Jak wielkie patery z pączkami, a miejscami, jak czterolistne koniczynki! Zresztą zobaczcie sami. Poszliśmy spać około północy, bo resztę wieczoru spędziliśmy, wpatrując się w magiczny ogień kominka ( trzeba było nagrzać wody do mycia). Gdy usypiałam Jędrek usłyszał puchacza.
 O brzasku uaktywnił się koziołek, który podszedł pod ogrodzenie na łące sąsiadki. Odśpiewał swoje tęskne serenady na cześć wstającego dnia, a może swojej nowej wybranki. Jak miło, że przywitał się z nami! Potem ptaki dały swój poranny koncert. Jędrkowi nie w smak były te poranne rapsodie! Nic to! Ja spałam sobie słodko i mocno. Cudnie śpi mi się w naszej sypialni na parterze, pomimo iż jeszcze nie mamy łóżka, a same materace. Wstajemy rankiem dość śmiesznie i pokracznie, bo na czworaki i z pupą do góry, jak małe dzieci. Ale i to jest tu atrakcyjne.


    Właśnie takie atrakcje mamy w naszej cudnej chatce.  cdn.

piątek, 8 lipca 2011

cuda- dziwy i ogrodowe wariacje


Pierwsza odsłona cudeniek Eli. Te cudne szczypczyki z klasą pasować będą jak ulał do śląskiego kołacza.
Czy to nie urocze, że na Podkarpaciu serwować będę gościom do kawy właśnie takimi szczypczykami, drożdżowy, śląski kołacz? Zresztą jest to moje ulubione ciasto! Pod szczypczykami serwetka wydziergana rękami Eli.

 To zdjęcie jest troszkę archaiczne, ale myślę, że właśnie tak wyglądałam, kiedy dziś robiłam zdjęcia ogrodu.
Oto cień Bogdusi w słynnej kirejce. Na tym kawałku tarasu nic się od 2009 roku nie zmieniło.

                                                     A to powojnik, który rośnie i rośnie...

                                        Poniżej ogrodowe kwiaty. Ulubione kwiecie Jędrusia.





W naszym ogrodzie obecnie głównie królują lilie. Jest ich sporo. Co raz to, jak fajerwerki, wybuchają innymi kolorami. Zapach odurza.Wędruję sobie między kolorowymi rabatami, a czuję się , jakbym była w ekskluzywnej perfumerii.
Już owocują śliwy. Dojrzałe, filetowe, słodkie kule ciężko spadają w miękką gąbkę trawy. Te najdojrzalsze pękają. Uwijają się wokół nich pszczoły i osy. W zasadzie pszczół widziałam bardzo mało. Natomiast osy nie próżnują. Wyżerają część owoców. Jedna z nich miała spotkanie pierwszego stopnia z moją kochana Juleńką. 
Jula z mamą i swoją młodszą siostrzyczką Mają odwiedziła mnie późnym popołudniem. Właśnie wracałam z pracy. Już w momencie wysiadania z samochodu usłyszałam cieniutki, dziecięcy głosik ; - O Bożenka! -
A potem zobaczyłam Julę z rozwianymi, złotymi włoskami i maleńkimi , szybko przebierającymi nóżkami, biegnącą od ogrodu do furtki. Za moment miałam na szyi dwa małe ramionka .
Niedługo później, rozpędzona na huśtawce Jula, przecięła trajektorię lotu osy. Ta, niezadowolona z zakłócenia, złośliwie wbiła żądło w plecki małej. Dobrze, że ledwie ją ukłuła.  Wycisnęłyśmy z Karolą jad. Zrobiłam okład z octu i pomogło.Wprawdzie moja mała Jula wracała do domu z mokrą od łez buźką, ale mówiła, że już ją nie boli. Rzeczywiście plecki niewiele spuchły.
Natomiast brzuszek miała pełen śliwek i czerwonych porzeczek. Czarne nie specjalnie jej smakowały.