środa, 28 października 2015

Wieści z Bułki ; Smaki dzieciństwa i inwazja... biedronek

 
  I. Bułka – konfiturowe szaleństwo, czyli smaki mojego dzieciństwa.

Jak zwykle chcieliśmy złapać jak najwięcej czasu w naszej Bułce, więc spakowałam się dzień wcześniej. W piątek zaraz po dyżurze pognałam do domu. Jędruś już przygotował samochód i ruszyliśmy. Tym razem po drodze mieliśmy tylko parę korków i to głównie na bramkach płatniczych. Również niewielu wariatów postanowiło wyjechać na autostradę, a więc droga była znośna i dotarliśmy na miejsce dosyć wcześnie, ale już po zmroku. Oboje stwierdziliśmy, że niestety chyba nigdy nie uda nam się przyjechać, gdy jest jasno. Taka karma!
Lubię ten moment, gdy mijam tablicę z napisem Bóbrka i zza drzew wyłaniają się szpiczaste czapeczki dachówek na naszych chatach. Widać ciemne okna, za którymi kryją się przyszłe wrażenia, dnie, które dadzą odpoczynek, radość...Tak , chaty marzą o nich w najlepsze, bo co osamotnione mogą robić w taki chłodny wieczór?
Za każdym razem cieszę się jak małe dziecko i pozdrawiam głośno nasze chatynki. – Witajcie chatki! Witajcie malutkie! Jesteśmy! -
Jeszcze nigdy nie słyszałam odpowiedzi, ale chyba dobrze, bo w innym wypadku powinnam martwić się o swoje zdrowie psychiczne. Jędrek już nawet nie specjalnie dziwi się tym moim przemowom, bo przez lata zdążył przyzwyczaić się do takiej żony...
Po ciemku znosiliśmy bagaże. Było wilgotno, ślisko. Latarka oświetlała miejsca, gdzie stawialiśmy stopy i udało mi się nie zjechać ślizgiem pod chatę. Jeszcze tylko znalazłam odpowiednie klucze, otwarłam drzwi i załączyłam główny przełącznik prądu. Popłynęła energia i zapłonęły światła. Chata ożyła. Gdy zapłonął ogień w kominku, byliśmy u siebie, jakbyśmy nigdy stąd nie wyjeżdżali.

Następnego dnia zbudziło nas słońce. Wyszłam na taras i na wycieraczce dostrzegłam wydziobane przez ptaki płaty pianki, która jest spoiwem pomiędzy belkami. Nie doszliśmy do plecionego sznura, ani gliny ... Pianka miała być tymczasowa i tak ją potraktowały chyba sikorki, a może i dzięcioł, bo gdy wróciłam do chaty, za chwilę usłyszałam stukanie w ścianę . Jakby ktoś przybijał do niej gwoździe. Z sypialni dochodziło pochrapywanie mojego męża, więc to nie jego działalność. Zarzuciłam na siebie chustę, na nogi ubrałam skarpety, bo ranek był chłodny i poszłam na obchód naszej Bułki. Stary dąb niestety zmartwił mnie poskręcanymi, chorymi liśćmi. Ale reszta w pełnym słońcu przedstawiała się nieźle.

Góra kamieni nie zniknęła i nadal czekała na rozrzucenie. Kwiaty kwitły zawzięcie. Powiedziałabym, że nawet rozszalały się. Berdo było szmaragdowe! Drzewa w ogrodzie mieniły się rożnymi odcieniami zieleni. Pomyślałam sobie, że w Bułce nie ma jeszcze jesieni. Cofnęłam się w czasie!

- Jak jestem wiejska kobietą, to zaczynam od przetworów. - powiedziałam do siebie i zabrałam się za konfiturę z zielonych pomidorów. Pamiętam ją z mojego dzieciństwa. Mama robiła mnóstwo przetworów, a ta konfitura świetnie pasowała do drożdżowego ciasta. Robi się ją sukcesywnie przez 4 do 5 dni. Pomidory muszą być biało-zielone, pokrojone w ósemki ( bez gniazd nasiennych)
Na kilogram pomidorów 2 sparzone i wyszorowane szczoteczką cytryny, pokrojone w grubsze plastry ( bez pestek) , dwa litry wody i 600 g cukru. Ja wzięłam trzcinowy. Zagotowałam wodę z cukrem i do tego dałam pomidory i cytrynę. Powoli z dnia na dzień redukowałam płyn, aż zgęstniała i uzyskała kolor konfitury ze śliwek węgierek. Sukcesywnie odławiałam skórki z pomidorów. W końcu zrobiła się gęsta, pachnąca. Gorącą włożyłam do równie gorących słoiczków, zakręciłam i odwróciłam dnem do góry. Gdy wystygła, zassała wieczko. Mam nadzieję, że wytrzyma do czasu, gdy będę miała na nią ochotę. Ma bardzo oryginalny smak. Smak mojego dzieciństwa.




II. Sypnęło grzybami i biedronkami

W niedzielę odwiedziliśmy Solinę oraz Polańczyk. Ochłodziło się i dął zimny wiatr. Plaża ziała pustką. Woda miała ciemną , zimną barwę. Po plaży przechadzała się... jesień. Pojedynczy spacerowicze szybko przemykali uliczkami Polańczyka, po których hulał wiatr. Zakapturzeni, opatuleni ciepłymi kurtkami właściciele łodzi pakowali swój wodny sprzęt i wywozili go leśnymi ścieżkami, a później jezdnią. No cóż, koniec sezonu!

 Powrócą jak ptaki , wiosną. Teraz w Bieszczadach jest cicho, spokojnie. Jedynie w czasie weekendów pojawiają się nieliczni turyści, amatorzy ostatnich wędrówek, grzybów.


Jednak i nam w poniedziałek zaświeciło słoneczko. Pocieplało, zajaśniało! Lato? Jesień? Co kto chce. Aby nie było za pięknie, przyleciały chmary i chmury biedronek. Chińskich, bo wielokropkowych. Oblepiły taras, okna. Wciskały się do wnętrza. Chowały w szpary. Łaziły po zasłonkach, firankach, belkach, meblach.
 Wlatywały we włosy... Koszmar czarny w czerwone kropki i żółty w czarne kropki . Czarny w żółte i czerwony w czarne. Jedna wielka kropka, oraz mnóstwo drobnych. 
Do koloru, do wyboru. Jednakowo koszmarne, bo gryzące i jadowite. Moja koleżanka musi łykać jakieś świństwo, bo pogryzły ją i ma wielkie czerwone, swędzące plamy. Już drugi tydzień walczę z nimi i tępię. Nie do wiary, jakie skrytki odkrywam!
I przyszły deszcze. Za deszczami bajkowe pejzaże kolorowych gór zasnutych szalami mgieł i grzyby...

W naszym ogrodzie pod sosenkami zażółciło się od maślaków, pod brzózkami znaleźliśmy kozaczki, a na stoku i pod chatami całe pole opieniek.

Jakby mało było tego co w obejściu, Jędruś zapragnął prawdziwego grzybobrania i pognał na Jawor. Przyniósł mnóstwo rydzów, zajączki, maślaki i podgrzybki.
Dwukrotnie jeździliśmy do Leska po słoiki na grzybki, ocet i przyprawy. Przez trzy dni gotowałam, wekowałam.

Przepis na rydze w occie;

Zalewa; 1 szklanka octu , dwie szklanki wody, dwie łyżki cukru, ziele angielskie ( 10 sztutk), liście laurowe ( 5 liści), cebula w plastrach ( jak malutka to trzy, jak duża, to jedna), łyżeczka soli, gorczyca (pół łyżeczki) i pieprz ziarnisty ( 6 ziaren) .
Wcześniej blanszujemy rydze w osolonej wodzie. Odrzucamy nóżki, a kapelusze kroimy.
Zblanszowane krótko gotujemy z zalewą i ładujemy w gorące słoiki. Zakręcamy, odwracamy i stygną. Jak są zimne, to już zassane.

Inne grzyby robię podobnie, tylko mniej daję cukru. Nie wiem jak innym, ale ja lubię takie grzybki. Próbowałam maślaka z octu. Tylko zrobił chlup i już go nie było! Mniam !
Szkoda, że mam szlaban na grzyby z powodu podwyższonego poziomu kwasu szczawiowego...
Prawdziwki posuszyłam. Mam już ich trochę. Na święta będą jak znalazł.

wtorek, 6 października 2015

wrześniowy rzut na taśmę - Szwajcaria Saksońska

Szwajcaria Saksońska, przełom Łaby
Zamek Stolpen
Mam zaległości w pisaniu mniej więcej około dwa weekendy. Właśnie dwa, które spędziłam na wycieczkach. Pierwsza trzydniowa zawiodła mnie do Kudowy Zdroju, gdzie spędziliśmy noc, pływaliśmy 18 km górskimi wodami na pontonach, a następnego dnia pojechaliśmy do sąsiadów zza miedzy. Ale zacznę od początku , a później będę opowiadała wszystko  po kolei. A więc zaczynam! 
         Raz w roku wraz z kolegami i koleżankami z pracy jeździmy we wrześniu na wycieczki. Staram się na nie jeździć, bo lubię takie atrakcje. Niewiele wycieczek mnie ominęło i to przeważnie z powodu innych wyjazdów, dla mnie ciekawszych lub ważniejszych. Tym razem w piątek z samego rana pojechaliśmy w stronę Kudowy Zdroju. W Bardzie Śląskim zaczęliśmy od spływu pontonowego " przełomem bardzkim".  Podzielono nas na 5-6 osobowe załogi, na plecy włożono nam pomarańczowe kamizelki, do rąk włożono po pagaju i jazda na wodę. Rzeka w tym sezonie ma wiele mielizn. Myślę, że jest w miarę bezpieczna, choć są miejsca, gdzie nieźle pontonem kręci i człowiek czuje się jak na karuzeli. Są też takie, gdzie ponton zawisa na skałach wystających z wody, lub pomiędzy dwoma wielkimi głazami i nijak nie daje się zepchnąć, ale to tylko podnosi adrenalinę i dodaje smaczku. Och, jak było wesoło! Machaliśmy pagajami jak szaleni, wiosłowaliśmy zawzięcie. Ręce nam czasem mdlały, ale sceneria górskiego wąwozu z wijącą się rzeką pomiędzy kolorową, jesienną ścianą lasu, to wrażenia niezapomniane. Nawet gdy trzeba było górą przenieść ze sto metrów ponton, nie zatarło wrażenia niezłej przygody. Niestety nie mam jeszcze zdjęć z tego spływu i wrzucę w bloga następnym razem. Zdjęcia robił nasz kapitan, bo tylko on miał wolne ręce, gdy my machaliśmy wiosłami.
Oczywiście później na brzegu zjedliśmy obiad grillowy w nadrzecznej scenerii i pojechaliśmy do hotelu w Kudowie Zdroju, a hotel " Adam Spa" stał się naszą bazą wypadową.
Kudowa, widok z parku zdrojowego.
Następnego dnia, bardzo wczesnym rankiem udaliśmy się najpierw do  zamku Stolpen, 800 - letniego zamku wybudowanego przez króla Augusta II Mocnego, w którym uwięziona była hrabina Cosel.



Anna Konstancja Cosel została królewską metresą Augusta II Mocnego, ale wielokrotnie sprzeciwiała się rozkazom króla i w Wigilię 1716 roku w wieku 36 lat została uwięziona w Stolpen. Zmarła w wieku 84 lat w wieży św. Jana w Stolpen i jest pochowana w kaplicy zamkowej.
                                           Ślady historii obecne w dawnych pojazdach.

 A to narzędzia tortur zgromadzone w jednej z wież zamku, który w około 1200 roku był słowiańskim dworem obronnym, a na początku XIII wskutek ekspansji niemieckiej, wieku został przekształcony w siedzibę biskupów miśnieńskich. Do rąk Augusta Mocnego trafił w 1559 roku.


Jest nawet" instrukcja  obsługi" nieszczęsnego delikwenta.












Oprócz zwiedzania zamku można było wypić kawę w takiej urokliwej kawiarence.

Po zamku Stolpen była również podróż do Rezerwatu Skał Piaskowych Bastei. Zwiedzaliśmy rozległą grupę efektownych skał z ruinami średniowiecznego zamku. Wycieczka zapierała dech w piersi.




Końcowym punktem wypadu do sąsiadów była Twierdza Koningstein o powierzchni 13 boisk piłkarskich, położona na widocznej z daleka platformie skalnej, na wysokości 247 m nad poziomem Łaby.



















W twierdzy Koenigstein więzionych było ponad 1000 więźniów, często politycznych. Również obydwaj polscy książęta Jakub i Konstanty Sobiescy. Podczas II wojny światowej utworzono tu obóz jeńców wojennych. Przebywali tu polscy wojskowi. Należał do nich generał Franciszek Kleeberg- komendant ostatniej dywizji Wojska Polskiego.


Po twierdzy górskiej w Bawarii Saksońskiej, masywie górskim, w następnym, trzecim dniu wycieczki byliśmy w Osówce. Obecnie, gdy szaleństwo poszukiwań złotego pociągu rozbujało się do maksimum, zwiedzanie pełnego tajemnic podziemnego miasta wchodzącego w skład kompleksu Riese  stało się prawie przymusem.
Faktycznie wycieczka była bardzo ciekawa. W ponad godzinnym zwiedzaniu poznaliśmy powstanie obiektu, ciekawostki o budowie kompleksu w Górach Sowich, wiele wiadomości związanych z Osówką.


Do domu wracaliśmy przez Kłodzko, pełni wrażeń i bardzo zmęczeni.

         Przez tydzień doszłam do siebie, bo gdzie mogłam dojść? I w niedzielę, bo w sobotę gościliśmy u siebie Hunów,( czyli słodką wrocławską bandę w większości rodzaju męskiego z jednym żeńskim wyjątkiem, w połączeniu z miejscowym klanem cudnych babskich potworów) pojechaliśmy na czterogodzinną rowerową wycieczkę. Było słoneczni, prawie letnio i pięknie. U nas, na Śląsku opolskim też jest przepięknie! Tylko trzeba to zauważać.
Januszkowice widziane od strony stawów


                                       Mój dzielny rowerzysta i współtowarzysz wycieczki.

                   Takie ślady historii też można znaleźć w zagajnikach Śląska Opolskiego.
W następną niedzielę już będę w Bułce, jak to mówi Kajetan, czyli u naszych aniołów.Tam nie mam zasięgu, czyli znowu będę miała dwutygodniowe  lub większe zaległości w prowadzeniu bloga, ale za to przywitam się z Bieszczadami.Tak za nimi tęsknię!