poniedziałek, 25 stycznia 2021

Przez różówe okulary





       



         Wczoraj mieliśmy Dzień Dziadka, a przedwczoraj Babci. Trochę dziwnie obchodzić święto na odległość i tylko rozmawiać z wnuczętami przez telefon. A w związku z tym, że w czwartek wypadł nasz  cotygodniowy dzień  zakupów, dostałam od Jędrka bukiet róż, aby nie było mi tak smutno, że dzieciaki daleko. Później zadzwoniła Stella i usłyszałam życzenia " stu lat"  oraz pooglądałam Kornelkowe serduszko, które przygotował na zajęciach w przedszkolu. Obiecał je dostarczyć przy najbliższym spotkaniu. Wieczorem miałam okazję pooglądać  i usłyszeć piżamersowy chór w składzie Mai i Julii, wspierany przez Karolinkę, który odśpiewał tradycyjne " Sto lat", wśród chichotów i śmichów-chichów. Około 22 -giej otrzymałam życzenia  w postaci sms-a od studenta Kacperka. Następnego dnia w okolicy południa zadzwonił Kajetan i przeprosił za spóźnienie. Złożył mi zaległe życzenia, poprosił  abym dała do telefonu dziadka , a po złożeniu mu życzeń zapałał chęcią rozmowy ze mną. Dziwna to była rozmowa, bo choć jesteśmy bardzo blisko, to na wszystkie moje pytania odpowiadał "bardzo dobrze babciu". Zastanawiam się czy to przypadłość piętnastolatka rodzaju męskiego, czy też cecha charakterystyczna dla części mężczyzn z naszej rodziny, bo bardzo podobnie wygląda teraz moja rozmowa z synem, który już w zeszłym roku ukończył lat czterdzieści . Każde pytanie np. " co u Was nowego ", zbywa " a nic, wszystko w porządku" . Na kolejne, "a jak dziewczynki ?" odpowiada " jest ok.". Gdy zadaję bardziej szczegółowe pytania , to precyzyjnie, bez zbędnych tematów pobocznych odpowiada na moje pytania. Natomiast z Jędrkiem przez całe pół godziny lub dłużej  potrafią rozprawiać o naprawie silnika, oponach, wyścigach formuły pierwszej. I pomyśleć, że gdy mój syn był nastolatkiem, to na rozmowy o wszystkim  poświęcaliśmy długie wieczory i zdecydowanie nie był to mój monolog ale zawzięta dyskusja. Z ojcem mu się nie chciało. Teraz się pozmieniało. Panowie zaprzyjaźnili się, gdy syn sam został ojcem. Gdy jeszcze żył mój tata, to nasza bliskość również nie była oparta na rozmowach. Tacie wystarczyły krótkie informacje i sam też takich udzielał. Zdecydowanie dłuższą dyskusję mogłam uciąć sobie jedynie z mamą. A wcześniej babcia była moim powiernikiem i towarzyszem dyskusji. Rozmawiałyśmy na wszystkie możliwe tematy. Miała cierpliwość do wysłuchiwania moich dziecięcych historyjek i nastoletnich  opowieści. Cierpliwie odpowiadała na pytania, starała się prostować zagmatwane myśli, nazywała uczucia.  Teraz ja jestem babcią i takie relacje mam z Juleczką. Chłopcy zdecydowanie wolą dziadka. Kornelek jest jeszcze na tyle mały, że potrzebuje dużej bliskości wszystkich dorosłych. I tak się jakoś dziwnie porobiło. A teraz , gdy mieszkamy daleko, zaspokajam swoją potrzebę obecności wnuków za pomocą Whats Appa i kamerki.  

   
                                                

        Korzystając z pięknej, zimowej scenografii, którą Bieszczadom zafundowała aura i " bestia ze wschodu", jak media nazwały bardzo mroźny front atmosferyczny, który opanował nasze tereny, poubieraliśmy się ciepło i postanowiliśmy trochę potuptać nad zalewem. Za chmurami świeciło blade, styczniowe słońce. Gdy znalazło przerwę pomiędzy szarymi obłokami  i ukazało się naszym oczom, miało kolor bladego krążka bardziej przypominającego księżyc, niż słońce. Zalew powoli zamarzał. Na wielkich zamarzniętych obsypanych świeżym śniegiem lodowych taflach przysiadały ptaki. Pojedyncze kormorany starały się znaleźć wolną przestrzeń wodną i wypatrywały ryb. Idąc brzegiem zalewu, usłyszeliśmy pojedynczy huk i stado ptaków wzbiło się w powietrze. Pomyślałam ze strachem, że może to jakiś samotny myśliwy poluje na dziki lub sarny. Za moment zagadka rozwiązała się. Wzdłuż zalewu bardzo wolno  jechał terenowy samochód. Kierowca i pasażer z uwagą oglądali brzeg. Minęli nas. Parę metrów dalej uchylili okno i wrzucili na brzeg zalewu jakąś petardę. Jej huk wystraszył ptaki, które wzbiły się w powietrze. Jędrek stwierdził, że to pewnie okoliczne koło wędkarskie dba , aby kormorany nie wytrzebiły ryb w zalewie i w ten sposób wypłasza ptaki. Na drugim brzegu zalewu, pod Berdem jest zainstalowana hodowla ryb. Również zalew jest zarybiany przez lokalne koło wędkarskie. Na brzegu wody często przechadzają się ptaki żywiące się rybami. Czaple , czy żurawie nie są zagrożeniem , natomiast kormorany potrafią być bardzo konkurencyjne w stosunku do ludzi. Populacja tych ptaków żyjących nad zalewem bardzo wzrosła. Kormoran dziennie potrafi zjeść nawet do 800 gramów ryby. Jest uważany za drapieżnika wśród ryb. Od 2008 roku kormoran czarny, który żyje też nad Zalewem Myczkowskim jest objęty częściową ochroną. Drzewa, na których zakłada gniazda są białe od jego odchodów i z czasem usychają. W czasie spacerku widzieliśmy kilka sztuk tych ptaków, jednak petardy wystraszyły również czaple, które żerowały na brzegu zbiornika i przechadzały się wzdłuż brzegu. Pięknie wyglądały wzlatując w powietrze z wielkimi białymi skrzydłami i szyją zgiętą w literę s. Niestety było tak mroźno, że miałam na rękach futrzane rękawice i zanim udało mi się je zdjąć aby pstryknąć zdjęcie, czapli dawno nie było. Za to uwieczniłam niesamowite światło odbite w tafli zbiornika, zanim zesztywniały mi palce. Spacer zajął nam dwie godzinki. Był bardzo przyjemny, mimo mrozu, który szczypał w policzki i obszczypywał czubek nosa. W tym czasie drogą przejechało bardzo mało aut, może ze trzy, bo nawierzchnia była biała. Wprawdzie również przejechał pług i rozgarnąłna boki grubą warstwę śniegu, ale mimo tego nawierzchnia nie zachęcała do jazdy. Oczami wyobraźni zobaczyłam wielkie sanie i konne zaprzęgi. Cudna byłaby taka sanna. Chyba wczoraj rano Jędrek przeczytał mi smutną wiadomość o tragicznej końcówce kuligu, który tata zafundował córce i jej koleżance. Otóż przywiązał sanki do samochodu. Na zakręcie siła odśrodkowa zarzuciła sanki na drzewo. Koleżanka połamała się, a córka kierowcy zginęła. Było mi bardzo smutno mi, że nieodpowiedzialność i brak wyobraźni ojca doprowadziła do tragedii. Wróciliśmy do domu na ciepłą białą kiełbasę, którą zrobiliśmy sposobem domowym. Świeża, bez konserwantów z dużą ilością zół była bardzo smaczna.





        Już dawno znalazłam sposób na utrzymanie stawu kolanowego w jakiej takiej formie. Aby stawy   były sprawne jeżdżę na rowerze. W górach nie mogę na rowerze turystycznym, bo obciążenie stawu jest za duże i mogłabym zrobić sobie jeszcze większą krzywdę. W mieście, po równym terenie mogę jeździć na takim rowerze. Natomiast rower stacjonarny, treningowy jest dla mnie świetny w Wyluzowanej. W okresie zimowym jeżdżę przeważnie w środku  chaty, natomiast, gdy temperatura idzie w górę, wystawiam rower na taras i obserwując Berdo, drzewa i taflę wod, kręcę pedałami. Pod choinkę w tym roku  dostałam bezprzewodowe słuchawki i mogę sobie na rowerku puszczać muzykę oraz słuchać audiobooków. Od paru miesięcy bardzo tęsknię za basenem, który również był świetnym narzędziem do utrzymania kondycji fizycznej. Już od dawna  zaczynam odczuwać brak pływania. Z braku laku od stycznia wróciłam więc do pilatesu. Odszukałam swoje stare nagrania Oli Żelazo i ćwiczę przez trzy kwadranse każdego ranka . Pierwszego dnia, gdy wróciłam do starych ćwiczeń, poczułam, jak chrupią mi kości. Przypomniał mi się facebookowy żart i określenie  rysunkowej babci " jestem         chrupiąca". Patrzę z żalem, jak Jędrek dwa razy dziennie chodzi sobie po osiem kilometrów i to " góra-dół."Moje kolana niestety tego nie wytrzymują.  I tylko raz w tygodniu pozwalam sobie na około 8- 9000 kroków. Od sześciu miesięcy mam skierowanie na operację kolana lewej nogi. Przeciągam termin zarezerwowania sobie terminu operacji. Mój lekarz rodzinny stwierdził, że jeśli radzę sobie z chodzeniem, nocami śpię i nie mam tak dużych bólów abym musiała już, natychmiast iść pod nóż, to powinnam poczekać. Ale w końcu chyba będę musiała zdecydować się na złożenie skierowania w jakimś szpitalu, który zajmuje się operacjami ortopedycznymi. Może w końcu pandemia minie? Na razie ćwiczę i marzę o otwartych basenach.                                                                                                                                                                                          






Od połowy grudnia nie zaglądałam do Kędzierzyna-Koźla.  Mam tam swoją panią Ilonkę, która jest artystką nożyczek. Nikomu innemu nie odważyłabym się powierzyć swoich włosów. Mam do niej zaufanie i chodzę, odkąd zdecydowałam się ściąć swoją palmę, jak moi znajomi nazywali fryzurę związaną na czubku głowy. Od tego momentu minęło już  wiele lat. Pewnie kilkanaście..
A tu włosy nie chcą czekać i szybko rosną. Zwiększa się długość, a co za tym idzie, szybko widać siwy odrost. Od ubiegłorocznej wiosny mam kłopoty z wypadaniem włosów. Musiałam zacząć używać specjalnych szamponów, odżywek, maseczek, biotebalu. Teraz niby jest troszkę lepiej, chociaż gdy spoglądam w lustro, to widzę, że mój przedziałek troszkę się poszerzył. Kiedyś była to wąziutka ścieżynka, biegnąca wśród gęstej łąki. Obecnie jest już solidna ścieżka, przecinająca porządny trawnik. Mam urodę wiosny, a nie zimy i w siwym mi nie do twarzy. Próbowałam oswoić się z siwymi włosami, bo niby jasny blond zbliżony jest do blondu srebrnego. Okazało się, że niestety, to nie mój odcień. Pogłówkowałam, rozruszałam szare komórki i zaczęłam poszukiwać płukanki, która zmieniłaby mi odcień włosów, a zarazem nie uszkodziła cebulek. Przecież o każdą cebulkę powinnam teraz dbać, jak o najdroższy skarb. Niby zawsze mogę sobie zafundować peruczkę i to w kolorze o jakim tylko sobie zamarzę, ale czy mnie nie odparzy, czy nie będzie w niej za gorąco? I tak rozmyślając i grzebiąc w internecie odkryłam kolor różowy. Trochę odwagi i...
Teraz jestem taka, jakbym patrzyła na siebie przez różowe okulary ale zdecydowanie humor  mi się poprawił.                                                                                                                                                






sobota, 16 stycznia 2021

Jak u Pana Boga w piernatach

        Tytuł postu zapożyczyłam z cyklu polskich komedii celowo, bo od paru dni  czuję się, jakbym zamieszkała na końcu świata , a w dodatku koczowała w białych ogromnych piernatach. Tak! Zasypało! Straszyli meteorolodzy, straszyli i stało się.

Widać nie tylko ja robiłam poświąteczne porządki. W niebiesiech zmęczeni kolędowaniem aniołowie zaprzestali gry na harfie i również zabrali się za uprzątnięcie  całego nieboskłonu, czyli chwycili się za porządki. Na końcu nastało trzepanie pierzyn i poduszek. Białe delikatne kłaczki śniegu poleciały na zmarzniętą ziemię. Zasłały nam bieszczadzkie stoki i doliny pierzynami, poduchami i jaśkami. Pokryły Wyluzowaną  tym piernatowym dobrodziejstwem, aż drzwi ciężko otworzyć i dotrzeć do bramy. W środę, gdy rozpoczęło się śnieżne natarcie, zrobiliśmy cotygodniowe zakupy. Byliśmy w Sanoku, Lesku i gdy około trzynastej przyjechaliśmy do chaty, śniegu już było parę centymetrów. Jędrek zaczął zjeżdżać w dół pod chaty, aby bliżej było z siatami. I tu przeżyłam chwilkę zgrozy, gdy w połowie drogi zaczęliśmy sunąć jak na sankach. Ledwie zmieściliśmy się w światło bramy. Po wyniesieniu siatek samochód musiał zostać odstawiony na górny parking. Historię zaparkowania usłyszałam po dwudziestu minutach, gdy mój mąż wrócił do domu . Sapnął i powiedział, że ciężko było. Zjeżdżając trzykrotnie o mało co nie zarysował lakieru. Dopiero trzecia próba była udana, gdy posypał piaskiem część stoku. Udało mu się trafić w otwór górnej bramy. Nasz samochód stoi zaparkowany, zasypany i czeka na odkopanie. Od środy pada. Raz opady są silniejsze, raz ledwie prószy. Podzieliliśmy się odśnieżaniem ścieżki. Ja odśnieżam część płaską od tarasu chaty aż do bramy. Jędrkowi został stromy  stok, czyli droga dojazdowa do jezdni. Dziś nad ranem temperatura spadła do -14. Około 10.00 nie było tak źle, bo było -10 stopni.  Jutro niedziela. W nocy z niedzieli na poniedziałek ma być -16 stopni i tak samo następnej nocy. Odkąd jest bardzo zimno, nie wychodzę na dłuższe spacery. Za to namiętnie czytam. Czuję się jakbym wylegiwała się w piernatach i jak w dzieciństwie pochłaniam stosy książek. Nie mam potrzeby wychodzenia do sklepu, bo chleb sama piekę. Mamy zapasy jedzenia. Pod ścianą chaty leży porąbane i poskładane drewno. Pod drewutnią stoi alternatywny opał, zbiornik z gazem. Temperatura w sionce, którą dodatkowo używam jako spiżarni spadła do + 1 stopnia. Musiałam więc  zamknąć lodówkę, która tu stoi i pełni rolę podręcznej szafki. Inaczej jarzyny i słoiki  pozamarzałyby. 
Czy czuję się odcięta od świata? Nie, bo zawsze możemy wygramolić się z chaty i zejść na nogach do wsi i sklepu. Poza tym czasem zdarza się, że nas ktoś odwiedza. Najczęściej jest to listonosz, kurier lub nasza przyjaciółka, która sprzedała swój pensjonat i wyprowadziła się do Krosna. Z Leskiem i Ustrzykami Dolnymi związana jest pracą, więc dwa razy w tygodniu bywa w naszym rejonie. 

Od czasu, gdy pierwszy raz zetknęłam się z Bóbrką minęło szesnaście i pół roku. Od tego czasu wieś zmieniła się. Zniknęły piękne rzeźby, które stały wzdłuż plaży, bo zostały zniszczone przez tutejszych i przyjezdnych wandali. Miejscowość z urokliwej wsi zamieszkałej przez artystyczne dusze; malarzy, osób lepiących z gliny, bibułkarzy, rzeźbiarzy zmieniła się w metropolię domków kempingowych, które pokryły stoki, wyrosły w ogrodach. Rozkwitł turystyczny biznes. Byle więcej, byle więcej. Nie zawsze byle ładniej, bo wszystko zależy od estetyki właścicieli i pieniędzy, którymi dysponują. Moim zdaniem artystyczny klimat Bóbrki  powoli rozpływa się w powietrzu .  Piękny Koziniec, na który parę lat temu wchodziłam wraz z wnukami , a który jest rezerwatem, został rozjeżdżony przez kłady , motory i samochody. Koleiny są tak duże, że ciężko od strony kamieniołomu wchodzić na poszczególne półki. Błoto , które koła samochodów przenoszą na jezdnię, stanowi zagrożenie. W tym miejscu gdzie jest wyjazd z Kozińca i byłego kamieniołomu, znajduje się  duży łuk, a po przeciwnej stronie kapliczka, która stanowi atrakcję miejscowości. Często chodzą tu ludzie. Cieszę się, że nasze chaty stoją  prawie za wsią. Na razie w tę stronę nie postępuje zabudowa. Oby jak najdłużej udało się nam uniknąć komercjalizacji, choć już na drugim brzegu, na stoku Berda budowana jest droga. Przypuszczalnie i ono się zmieni. Na razie cieszę się tym, co jest i nie myślę o tym co nieuchronne. Nagle nastała moda na Bieszczady i  jak to z modą bywa, jest ona kosztowna. Ale wracając do obecnej aury, to teraz jesteśmy jak u Pana Boga w piernatach i na razie jest nam z tym dobrze. Moje kontakty międzyludzkie są telefoniczne i staram się je w tej formie pielęgnować. I mam nadzieję, że mocna nić przyjaźni oraz miłości rodzinnej nie nadwyręży się przez czas i odległość.   























 

sobota, 9 stycznia 2021

Strząsnąć stary rok

Oj długo się z tym postem gramoliłam. Ostatnio zaglądałam do ChatoManii w grudniu i  mój wpis był z początku grudnia ubiegłego roku. A grudzień minął jak jeden dzień. Był pracowity, rozjazdowy, trochę nerwowy, ale też radosny. Teraz chyba mogę powiedzieć, że zamknęłam stary rok. W zasadzie strząsnęłam go z siebie, jak niechciany dotyk, jak krople wody, jak coś z czym nie chciałabym mieć więcej do czynienia. I zastanawiam się, czy aby dobrze myślę. Czy nie oceniam go zbyt krzywdząco, bo choć dookoła trudno i stresogennie, to ja i moja cała rodzina wyszliśmy z niego obronną ręką. Wprawdzie covid nie ominął synowej, syna i wnuczek, jednak była to zdecydowanie łagodniejsza jego wersja. Córka z rodziną nie została dotknięta wirusem, my również, więc mieliśmy dużo szczęścia. Jak będzie dalej, czas pokaże. W tym momencie, gdy już zaczęłam rok 2021, chcę w ChatoManii zamknąć grudzień.



















Czyli w wielkim skrócie; okres, gdy zaczęliśmy przygotowywać się do świąt, czyli zrobiliśmy przedświąteczne zakupy, zakupiliśmy stosowne prezenty pod choinkę, zamarynowaliśmy mięsiwo na szyneczki wędzone, gotowane, dojrzewające, a później zajęliśmy się produkcją kiełbasy myśliwskiej. U nas była to nowość, bo dotychczas nigdy nie robiliśmy kiełbas. Teraz już pierwsze koty za płoty. Kiełbaska wyszła rewelacyjna.  Pomna, że córka do Bóbrki przyjedzie dopiero przed samą wigilią, zajęłam się intensywnie wszystkimi przygotowaniami i zakupami. Upiekłam piernik i pokroiłam bakalie do kutii. To nasza tradycyjna potrawa ulubiona przez cała rodzinkę, nie tylko przez dzieci, które są łasuchami. Jędrek obchodził Wyluzowaną, zastanawiając się, które małe drzewko trafi pod siekierkę. Już od paru lat ścina tylko górną część drzewa, a reszta sobie dalej rośnie, wykształcając nowy czubek. Postanowiliśmy, że od tego roku będziemy  dosadzać małe choinki aby ścinać je na święta. Ale wracając do minionego okresu, niestety spotkaliśmy się w Bóbrce w okrojonym składzie. Syn zrobił test na covid, który wyszedł pozytywnie. Nałożono na niego izolację, którą  miał do 28 grudnia. Synowa z dziewczynkami objęta została kwarantanną do 2 stycznia. Zostali w domu i tylko kamerka pozwalała na kontakt. Syn denerwował się, czy nas zaraził, bo wcześniej mieliśmy ze sobą kontakt, jednak okazało się, że albo przechodziliśmy covid bezobjawowo, albo jesteśmy odporni. Mimo wszystko święta w tym roku były radosne i spokojne.Wieści z Koźla były coraz lepsze. Syn szybko wyzdrowiał,  a dziewczynki i synowa nie miały żadnych objawów. Chociaż moja serdeczna koleżanka w ciężkim stanie wylądowała w szpitalu i ledwie wyszła z choroby, to  ze szpitala wypuszczono ją 23 grudnia, gdy już byłam na wsi. Druga, której zmarł ojciec, skończyła kwarantannę w połowie mojego pobytu w Kędzierzynie-Koźlu. Widziałam się z nią przed samym wyjazdem do Bóbrki. Zdążyłam przygotować upominek na "pracowe mikołajki". Wylosowałam przyjaciółkę, a więc wiedziałam, czego potrzebuje i nie musiałam bardzo głowić się nad prezentem. Mikołajki w tym roku były zdalne. Skontaktowaliśmy się z sądem internetowo. Dyżurujący kurator był Mikołajem. Czuwał nad kolorowymi paczuszkami, czytał wierszyki charakteryzujące osobę obdarowaną. Nie wiem, co dostałam. Mój prezent jeszcze czeka w sądzie. Odbiorę go przy kolejnym przyjeździe do miasta.
Sylwester był dziwny. Choć starannie przygotowaliśmy kolację, atmosfera była radosna,to nie czułam atmosfery końca roku. Po dwudziestej zrobiło się nawet troszkę ospale. Telewizja się nie popisała, po raz enty odgrzewane przeboje, nieciekawi wykonawcy, brak polotu, cóż, po prostu większość programów była fatalna. Na powtórki filmów nie miałam ochoty. Tym razem wnuk nie przywiózł ciekawych gier i przemarudzilibyśmy wieczór, gdyby nie spadł śnieg. Rodzinka wyległa na trawnik między chatami. Jędrek rozpalił grilla, aby upiec mięsko, Kornel z Kajetanem, Kacprem i Kamilem ulepili bałwana i rozpoczęła się bitwa na śnieżne kule. Oczywiście najmłodszy nadział się na śnieżkę centralnie, czyli buzią. Przyszedł do chaty mokry , z czerwonymi policzkami i śniegiem za koszulką. Przypomniały mi się czasy, gdy z takimi kolorowymi policzkami wracała z sanek jego mama... Siedliśmy do pysznej sylwestrowej kolacji. Chłopcom świeciły się oczy, żartowali. Nad stołem unosiły się smakowite zapachy. Kolacja była wystawna z ciastem, nowo zrobioną kutią, świeżo upieczonym chlebem  i mięskiem upieczonym na grillu. Zrobiło się sennie, sentymentalnie, a za oknem padał śnieg... Tak dotrwaliśmy do północy. Kornel padł po kolacji, więc w szóstkę złożyliśmy sobie życzenia, wypiliśmy po lampce prosseco ,telefonicznie złożyliśmy życzenia tym, którzy nie dojechali do Bóbrki,. trochę porozmawialiśmy i przed drugą byliśmy w łóżkach.

Pierwszy stycznia zaczęliśmy rankiem od złożenia Kacprowi życzeń. Później było tradycyjne odsłuchanie koncertu noworocznego z Wiednia. I poleciało, obiad, spacer, a popołudniu nasz dwudziestolatek dmuchał świeczkę na torcie.

Zostaliśmy tylko we dwójkę czwartego stycznia. I tkwiłam w takim zawieszeniu wypełnionym przystosowywaniem się do ciszy, rozmyślaniach , wspominkach , porządkach po gościach aż do szóstego. Nie mogę powiedzieć, że stan  gwałtownego zatrzymania w biegu i ruchu był mi szczególnie na rękę. Po okresie degustacji świątecznych potraw i deserów, brzydkiej pogody, kiedy to człowiek nie ma ochoty na wystawienie nosa poza drzwi poczułam się ociężała. Na pewno przybrałam tu i ówdzie, bo na co dzień mam zdecydowanie inną dietę. W święto Trzech Króli  postanowiłam wytrącić się ze stanu marazmu więc pojechaliśmy pooglądać, gdzie utrzymał się śnieg.







 

Śnieg leżał jedynie na szczytach. Z drogi widać było ośnieżoną Tarnicę, ośnieżone szczyty obu Rawek, Połoniny Wetlińskiej i Caryńskiej.Na parkingach przed wejściem na szlaki stało dużo samochodów. Starałam się nabrać dobrej energii i mocy z piękna Bieszczadów...

Faktycznie zaczęłam nowy rok dopiero od szóstego. Bronię się przed stagnacją. Przeglądając facebooka zauważyłam, że coś podobnego dzieje się z moimi znajomymi. Ludzie próbują złapać równowagę psychiczną i fizyczną. Część znajomych zabrała się za morsowanie i przekraczanie własnych granic.Oglądam ich zdjęcia i ciarki mi chodzą po plecach, bo sama nie lubię zimna.Podziwiam ich jednak sama nie chciałabym takiego sprawdzianu.  Część z kolei stara się odmłodzić, czy też przechodzi przygody z dietami. Ja wiem, że muszę otrząsnąć się  i przestać marnować czas. Wystarczająco dużo czasu pochłonął ubiegły rok. Staram się więc go strząsnąć i ten post to mój pierwszy krok.