wtorek, 31 marca 2020

byle do jutra



Minęła kolejna izolowana niedziela. Ostatnia niedziela w tym miesiącu. Mija marzec. Nastał czas wiosny, ale w tym roku nie tak radosnej, jak zwykle. Rzekłabym nawet, że bardzo smutnej. Tak myślę dzisiaj, w poniedziałek 30 marca. Za oknem prószy śnieg. Przyroda zrobiła krok do tyłu. Oszołomione tym ptaki zgłupiały, pierwsze kwiaty stuliły swoje płatki bardzo ciasno, aby nie wpuścić do wnętrza zimnych, zamarzniętych drobinek śniegu. Okruchów pozostałych po uczcie zimy. Kwiaty muszą jakoś przetrwać. My, ludzie też musimy. A mnie i Jędrka czeka dalszy nieprzerwany pobyt w chatce i Wyluzowanej. Nadal jest stan zagrożenia epidemiologicznego, choć doskonale wiemy, że to powinien być stan wyjątkowy. Nie ogłaszają go z wielu przyczyn, a najważniejsze z nich to jak zwykle kasa i władza.



Ale nie o tym chciałam, bo moja pisanina ma za zadania rejestrowanie naszego czasu w chacie. Czasu radosnego, smutnego, łatwego ale i trudnego. Takiego, jakim jest życie. Płyniemy na jego fali i aby nie utonąć, musimy nauczyć się unosić na powierzchni, choć żyjemy w stanie nieustannego zagrożenia. Staramy się zrobić wszystko aby nie zwariować. A o to w dzisiejszym czasie nie trudno. Wystarczy przez wiele nocy nie spać ze zdenerwowania, czy też obsesyjnie myśleć o ofiarach tej batalii z wirusem, o bezradności walki w związku z brakiem oręża. Staram się nie myśleć o zagrożeniach, wysypiać się, mieć stały kontakt z przyjaciółmi i rodziną. I żyć, jak najlepiej potrafimy.
Musieliśmy troszeczkę pozmieniać nasze zwyczaje, dostosować się do realiów czasu panowania koronawirusa Covid-19. Jak teraz wygląda nasze życie? A więc nadal stosujemy się do zaleceń  i unikamy spotkań z ludźmi. Na zakupy staramy się jeździć raz w tygodniu. Piekę chleb, zrobiłam nawet sposobem chałupniczym 4 maseczki ochronne, jednak nie zdążyliśmy ich użyć, bo Jędrek kupił maseczki atestowane. Piekę też ciasta, robię galaretki, bo tęsknimy za wizytami w Słodkim Domku. Musimy traktować siebie jak najlepiej, więc aby nie odkładało się sadełko jeżdżę na stacjonarnym rowerku. Dwa razy dziennie po 60 minut. Mam więc dwie korzyści, bo serotonina podwójnie się we mnie produkuje w związku ze słodkim deserem ale i ruchem. Jednak w każdą niedzielę wyjeżdżamy w tzw. teren.W niedzielne południe znowu wyruszyliśmy samochodem szukać oznak wiosny.










  Już na trawniku pomiędzy chatami złociły się krokusy, które wyciągały swoje uśmiechnięte kielichy ku słońcu i ciepełku. Przez parę ostatnich dni w Bieszczady zawitała wiosna, wprawdzie jeszcze bardzo nieśmiało rozkładała swoje kwietne chusty na obrzeżach lasów, w zacisznych dolinach, na nasłonecznionych stokach, jednak powietrze zaczynało mieć zapach rozmiękłej gleby i nieśmiałej zieleni.
Pojechaliśmy w stronę Myczkowiec. Po drodze minęliśmy piękne starorzecze Sanu oraz biblijny ogród Caritasu, a w którym teraz królują różnokolorowe krokusy. Za mostem skręciliśmy w stronę Zwierzyńca. Przejechaliśmy tę wioskę i za nią pojechaliśmy wzdłuż  Sanu. Zostawiliśmy za sobą przystań kajakową i w żółwim tempie toczyliśmy się wzdłuż Lasu Bukowina w stronę Średniej Wsi. Na Tym odcinku San robi duże zakole i skręca w stronę Leska. Cały czas jechaliśmy doliną Sanu.






 Las oddalił się , a my drogą polną posuwaliśmy się wśród beżowych jeszcze łąk.  Pamiętam takie dziurawe, naturalne, tylko lekko utwardzane drogi, w których ogromne  dziury zasypywane były drobnym tłuczniem z początkowego okresu naszych przyjazdów w Bieszczady. Taka dziurawa, naturalna droga była skrótem do Cisnej i biegła doliną Wetlinki przez  Bukowiec,Terkę  aż do Dołżycy. Teraz jest tam asfaltowa nawierzchnia, choć zrobiona nie najlepiej i już pęka. Są osuwiska. Położono  zbyt cienką warstwę nawierzchni. Chodzą słuchy, że niektórzy gospodarze wyasfaltowali  sobie dzięki tej inwestycji wjazdy do posesji. Nie wiem, czy to prawda, ale droga mimo iż stosunkowo młoda, jest dziś lekko zdezolowana.








Na chwilę zatrzymaliśmy się, bo na wielkiej łące widniał stary, powykręcany, artretyczny sad, a w nim ruiny jakiejś chaty.  Stare powyginane gałęzie pochylały swoje sękate dłonie nad zmurszałymi belkami, chroniąc minione, rozsypujące się  dnie, lata. Cząstkę czyjegoś życia.
Wyszliśmy z samochodu i poszliśmy obejrzeć ślad ludzkiego istnienia na tym pustkowiu. Stare belki chaty stały się naturalnym ogrodzeniem dla młodego zagajnika, który zawładnął terenem. Obok widniały resztki studni, rozsypujące się deski z jakiejś komórki, wszystko co świadczyło, że kiedyś w chacie  kwitło życie. Teraz przyroda zawładnęła terenem. Obok chaty zauważyliśmy delikatne ślady wiosny. Drobne główki kwiatów, które jak gwiazdki wyzierały spomiędzy zeschłych traw i łodyg dzikiej rudbekii.  Poszliśmy w stronę lasu. Na skraju stały lizawki z pozostałościami soli dla leśnych zwierząt.




Słoneczko grzało. Pomimo, iż byłam w lekkiej kurtce, było mi tak gorąco, że musiałam ją zdjąć. Wróciłam do samochodu w samej bluzce.  Jechaliśmy wśród pół. Minęliśmy ujęcie wody, wielką studnię głębinową. I pojechaliśmy w stronę Sanu.Zatrzymaliśmy się przy brodzie. Pochodziliśmy wzdłuż brzegu. Widać tutaj miejsca , w których zazwyczaj przebywają wędkarze. Teraz są one puste. Pozostały jakieś porzucone butelki , ślady po ogniskach. Woda w Sanie była czysta, bystra. Brzegi rozjechane przez kłady. Może teraz trochę przyroda odpocznie?  Z tą myślą z tyłu głowy pojechaliśmy dalej  polną  drogą , która skręcała w stronę Leska. Przy tej ścieżce szerokiej na na nasz samochod stały ruiny zabudowań. Ścieżka biegnie równolegle do asfaltowej szosy.  Odgradzają ją od niej wielkie połacie podmokłego terenu. Zrujnowane gospodarstwo było w dużo lepszym stanie, niż poprzednie zabudowania. Obok okazałego domu stoi  jakiś bezimienny grób. O tym, że ktoś tu spoczywa świadczy znicz i zaschnięte w doniczce chryzantemy.





Obchodząc porzucone gospodarstwo zastanawiałam się, kto tu mógł mieszkać. Jaką historię życia strzegą  stare wnętrza. Dlaczego tak urokliwe zabudowania stoją samotnie wśród pól, łąk i lasów? Myślałam również o czasie teraźniejszym, czasie zarazy. Nie wiem czy powinnam o tym myśleć w tak pięknym miejscu, ale samotność i smutek ziejący z oczodołów domu, nasunął mi te chmurne myśli. Zastanawiałam się ile pozostanie takich opuszczonych miejsc po zakończeniu naszej światowej walki z wirusem. Jak będzie wyglądało nasze życie po tak traumatycznym doświadczeniu, i czy w końcu ludzie zdadzą sobie sprawę z tego, jak mocno niszczą swoją planetę? Czy nasze wnuki będą rozumniejsze i ochronią to niepowtarzalne piękno przyrody. Czy może ślepo powtórzą błędy wcześniejszych pokoleń i  zniszczą to co pozostanie, bo żyjąc wg hasła" a po nas choćby ogień "będą gnać za dobrami materialnymi lub władzą.





         Dziś już wtorek 31 marca. Dziś świeci słoneczko, choć temperatura jest bardzo niska. W nocy było 5 stopni mrozu. Teraz dwa stopnie w plusie. Nasza młodsza wnuczka ma dziś urodziny. Internetowo kupiliśmy jej hulajnogę i wysłaliśmy do naszej kochanej dziewczynki. Mam nadzieję, że sprawi jej radość i pozwoli na ruch na świeżym powietrzu. Nie ma z tym kłopotów, bo dom w którym mieszka, otoczony jest dużym ogrodem.  Smutno będzie myśleć o tym, że w tym roku nie możemy z nią świętować. Jednak składając życzenia zajrzymy kamerką do pokoju dziewczynek i zamienimy z nimi parę słów. Ważne by były bezpieczne.
Długo piszę ten post, bo co chwilę odrywam się, doglądając a to gotujący się obiad, a to nastawiony zaczyn na chleb, sprzątając, piorąc, doglądając kominka. .... 
Życzę Wam wszystkim , którzy zaglądacie do mojej chatoMani dużo, dużo zdrowia i samych radosnych myśli. Uważajcie na siebie.














piątek, 20 marca 2020

Sposób na trudny czas


        W internecie przeczytałam, że dzisiaj dzień zrównuje się z nocą, czyli jest tak zwany równodzień. Od jutra dzień będzie się wydłużał, a noc skracała. Wiosna zwyciężyła zimę i zieleń powoli ogarnie naszą strefę klimatyczną. Ustąpią szarości, zakwitną kolorowe kwiaty, nastanie jasność. Mam nadzieję, że tak też będzie z walką z koronawirusem.  I bardzo życzę sobie i całemu światu aby szala zwycięstwa zaczęła się przechylać w stronę ludzkości, a nie wirusa. Bardzo trudny to czas. Informacje ze świata przerażają. My ludzie spieprzyliśmy sprawę. Nie szanujemy piękna i dobra naszej przyrody, która nas karmi, poi, odziewa, pozwala nam oddychać, czyli żyć. Grabimy co się da, a co nam już niepotrzebne beztrosko wyrzucamy, nie patrząc na konsekwencje. Po prostu podcinamy gałąź na której siedzimy, a obecnie chyba wisimy na takiej gałęzi nad przepaścią. Zanieczyściliśmy tak bardzo naszą planetę, że nie dała rady.  I teraz płacimy za naszą pazerność, głupotę, lekkomyślność, brak odpowiedzialności. I to płacą za nią nie tylko ci, co zawinili ale również i ci, którzy dopiero się urodzili. Wirus zastosował prawo wojenne i obciążył nas taką odpowiedzialnością zbiorową. Nie chcę nawet myśleć o tym, co będzie, gdy nie uda się go powstrzymać. Jednak staram się usilnie dołożyć choć malutką cegiełkę, co ja mówię, odrobinkę składu tego budulca do muru obronnego, małą niczym drobinka piasku. Muru, który powstrzyma armię gotową do walki z nami, bezmyślnymi homo sapiens,( czy aby na pewno dobrze nas nazwano? Staram się przestrzegać zaleceń, izoluję się aby mieć jak najmniej do czynienia z innymi ludźmi, choć nie oszukujmy się, nie zawsze się to udaje, bo nie tylko ja mam na to wpływ. Podobno koronawirus bezpowrotnie zmieni nasz świat. Już satelitarne zdjęcia pokazują mniejsze zanieczyszczenie powietrza  nad kulą ziemską.Wody zatoki nad którą leży Wenecja, stały się kryształowo przejrzyste, bo transport wodny zamarł. Oglądałam poruszający film nagrany na pustych Weneckich ulicach. Kamera przesuwała się po kamieniczkach, mostkach, chodnikach. Nigdzie nie było żywego ducha. Tylko na koniec, w ostatnim kadrze zaczęły bić dzwony, a echo odbijało ich dźwięk od murów tej wyludnionej perełki architektonicznej. Ten krótki film działa na wyobraźnię. Włosi płacą ogromny haracz, tak jak i  Chińczycy, Koreańczycy i mieszkańcy całego globu. Byłam we Włoszech i urzekł mnie ten kraj o pięknych krajobrazach, cudownych miastach. Pamiętam tłok na wodach zatoki, tłumy przewalających się turystów na placu Św. Marka. A teraz wszystko zamarło. Zbyt późno potraktowano serio tę wojnę. Okazała się bitwą na śmierć i życie. Przerażające są wiadomości o liczbach zarażonych ludzi, ilościach ofiar... Patrzę teraz na nasz kraj. Tak duża grupa ludzi też kpi sobie z ostrożności ( nie dajmy się zwariować, piszą), tak wielu ryzykuje, jakby nie czerpali nauki z tego, czego doświadczają inni. Chciałabym aby tym razem nie sprawdziło się przysłowie " mądry Polak po szkodzie". Czas jest bardzo trudny, tym bardziej trzeba go utrwalać, aby pamiętać. O wojnach i ich ofiarach trzeba pamiętać!
Postanowiłam, że w ramach godnego przeżywania tego trudnego czasu postaram się nadal prowadzić zapiski z naszego izolowanego czasu w chacie. Czasami sięgam do historii mojego bloga i czytam w starych postach o tym, ile trudności pokonaliśmy, ile stoczyliśmy swoich malutkich potyczek z życiem. Wiele razy byliśmy bliscy poddania się ale trwaliśmy w uporze i zwyciężyliśmy wbrew zdrowemu rozsądkowi, brakowi funduszy, kłopotami ze zdrowiem. I pomaga mi to, szczególnie  w tym trudnym czasie. A teraz wracam do naszego pobytu w chacie. 


Po poprzedniej niedzielnej wycieczce, po dobrym nastroju nie pozostało ani śladu. Uczucie uwięzienia zaczęło bardzo nam doskwierać, a że mocno przetrzebiliśmy niewielkie nasze zapasy żywności, postanowiliśmy pojechać do apteki i sklepu. Dzień wcześniej Jędrek zrobił samotny objazd rowerkiem po bezdrożach Bieszczadu. I przywiózł mi zdjęcia szkód bobrowych i ludzkich. Bobry są na swoim terenie w dolinie Sanu, który jest rezerwatem przyrody, ale bezmyślność człowieka powala. Śmieci, śmieci i jeszcze raz śmieci. I przypuszczam, że wątpliwe dobro w postaci połamanych kafli z czyjegoś starego pieca nie pomoże tutejszemu regionowi, a wręcz przeciwnie. Pewnie połamane kafle należą do jednego z okolicznych mieszkańców miejscowości o wdzięcznej nazwie Uherce Mineralne, bądź też sąsiadujących Myczkowiec.



I za każdym razem, gdy widzę tego typu " upiększacze" przyrody, serce mi się kraje.  Nie zgadzam się z tymi, którzy puszczają w sieci filmiki z napisem " dziękuję ci koronawirusie, że wstrząsasz nami, ludźmi" itp. treści, bo za co dziękować wrogowi? Czy za tysiące ofiar, a ponoć będzie ich więcej. Jednak głęboko w duszy mam nadzieję, że ludzie szybko wygrają z wirusem, ale też wyciągną wnioski. Może to czegoś ich nauczy. Na ten moment staram się mieć jak najlepszy kontakt telefoniczny z rodzinką, zresztą tak jak i do tej pory. Staram się usilnie nie bać o nich, a ten lęk, który gdzieś we mnie drzemie, przekuwać w energię do działania.
Wracam do naszego wyjazdu po uzupełnienie zapasów. Wybraliśmy się w podróż samochodem, bo to najbezpieczniejsze. Myśleliśmy, że wstąpimy do naszego nowego sklepu wiejskiego. Niestety parking był pełen samochodów, a więc na małej powierzchni musiało się tłoczyć wielu ludzi. Nie posiadamy maseczek chirurgicznych ani żadnych innych. Mamy rękawiczki gumowe, płyn dezynfekcyjny samodzielnie sporządzony. Uzbrojeni w te akcesoria pojechaliśmy w stronę Ustrzyk Dolnych, aby pooglądać przyrodę. Minęliśmy w zasadzie prawie puste miasto. Pojechaliśmy w stronę Krościenka. Drogi były puste, słoneczko świeciło, a przyroda czyniła przygotowania do wiosny. W tym regionie kraju wiosna przychodzi z opóźnienie. Dopiero widać pierwsze zwiastuny wiosny. Przekwitają przebiśniegi, pojawiły się przylaszczki, miodunki, cebulice, stokrotki, podbiał. Nieśmiało zaczynają rozkwitać moje ulubione zawilce. Stoki jeszcze w beżach, tylko gdzieniegdzie startuje trawa.Na drzewach pąki liści stulone, jak zaciśnięte piąstki niemowlaka. Jakby tutaj wiosna wiedziała o koronawirusie i obawiała się, czy nie narazi na chorobę swoich delikatnych roślinek. Zrobiliśmy małą pętelkę, wstąpiliśmy do apteki w Olszanicy. Ludzie w kolejce starali się zachować odstęp. Dotykałam terminarza przez rękawiczkę. Po czym wyrzuciłam ją do śmietnika. Wróciliśmy do Leska. Tam pod Tesco stało niewiele samochodów. Weszliśmy do sklepu. Klientów było około dziesięciu. Na dużej powierzchni rozmywali się. W rękawiczce wybierałam produkty. Zapłaciliśmy i pojechaliśmy z powrotem. Nie wiem, czy zetknęłam się z wirusem. Oby nie. Wystarczy, że od dłuższego czasu męczą mnie zatoki. Nie mogę sobie z nimi dać rady. Źle toleruję sinupred i tylko mogę mieć nadzieję, że  zapalenie samo przejdzie. 

poniedziałek, 16 marca 2020

Izolowany spacer



Niedziela 15 marca 2020 roku zaczęła się zwyczajnie. Gdy rano otworzyłam oczy i spojrzałam w okno, słoneczko oświetlało stok Berda. Było jasno i bardzo słonecznie. Wiosna !  Ucieszyłam się, bo niedziela to dzień  naszych wycieczek. I nagle przypomniałam sobie o sytuacji na świecie i w naszym kraju, czyli że niestety powinniśmy siedzieć w domu. Przykro mi się zrobiło, że w taki piękny dzień nie będziemy mogli korzystać z  możliwości spacerów po bieszczadzkich szlakach, bo pewnie sporo na nich młodych, beztroskich  ludzi. Jednak po śniadaniu przemyślałam całą sprawę. Mimo iż jestem zwolenniczką realizacji hasła " zostań w domu", bo jest to jedyna możliwość spowolnienia rozprzestrzeniania się wirusa, pomyślałam o tym, że wnętrze naszego samochodu jest przedłużeniem domu. W samochodzie nikogo nie zarazimy i nikt nas nie zarazi. W końcu po paru dniach dobrowolnego uwięzienia dla zdrowia psychicznego trzeba zmienić widoki i się przewietrzyć. Pomyślałam jeszcze o córce, jej dzieciach i zięciu zamkniętych w mieszkaniu w środku wrocławskiego osiedla, o tym jak im musi być trudno, bo jak tu ruchliwemu prawie pięciolatkowi wytłumaczyć, że nie można wychodzić z domu, a jeszcze trudniej nastolatkowi, kończącemu ósmą klasę, którego nawet w normalnej sytuacji " roznoszą hormony".  Czyli na małej powierzchni kotłują się czterej faceci i szef, czyli moja córka. Zięć z racji wykonywanego zawodu ( informatyk - programista) pracuje zdalnie i też musi mieć odpowiednie warunki do pracy. Z relacji telefonicznej wynika, że " szefowa" zastosowała wobec chłopców iście wojskowy dryl i ścisły plan dnia. Aby najmłodszy nie przeszkadzał braciom w godzinach ich nauki, również został objęty nauczaniem. Maluje, uczy się rozpoznawania literek, liczenia. Z rozrzewnieniem pomyślałam o mojej zabawie z córką, gdy była w wieku najmłodszego wnuka. Zabawek wtedy nie było zbyt wielu, czytanie na okrągło tych samych książeczek nudziło, więc wymyślałam coraz to nowe zabawy. Część z nich miała charakter   zajęć plastycznych, ale często uczyłam córkę liczenia i rozpoznawania literek za pomocą zapałek.  Bawiłyśmy się obydwie wyśmienicie. Widać, że pomimo innych czasów nasza rodzinna historia zatoczyła koło. 

Około południa wyjechaliśmy z naszej Wyluzowanej. Zjechaliśmy w dół do wioski, mijając po drodze jakąś młodą parę z wózeczkiem dziecięcym , a później samotną młodą mamę na spacerze, również  z wózkiem. Pomyślałam, że naród karny i jest dla nas nadzieja, niestety za chwilę musiałam zmienić zdanie. Pod barem na ławeczce zobaczyłam grupkę biesiadujących wiejskich amatorów płynów wyskokowych.  Nie straszny im wirus, gdy " suszy"!
 " Pani, najlepszy na strach jest  muzgotrzep ". Takie zdanie usłyszałam kiedyś od swojego podopiecznego. Na własne oczy zobaczyłam, że i tu było popularne.
Pojechaliśmy w stronę zapory na Solinie. Zatrzymały nas światła, bo zaczęto przygotowywać się do prac remontowych na moście pod zaporą. Podobno na czas remontu samochody na drugą stronę będą mogły przeprawić się promem. Po zmianie świateł pojechaliśmy dalej w stronę zapory , a później Polańczyka. Ludzi było niewiele.


  Przejechaliśmy rondo i skierowaliśmy się w stronę miejscowości Wilkowyja. Tam skręciliśmy w prawo  w stronę Górzanki.





Bardzo lubię tę trasę, przy której stoi dom śp. Michała, ordynansa Berlinga. Dom obecnie jest zamieszkały, bo ktoś go kupił. Widać prace remontowe, porządkowe... Tu pojawiły się wspomnienia o pięknych spotkaniach w domu Michała, który był człowiekiem bardzo towarzyskim i gościnnym. Świetnie kisił ogórki, przyrządzał dziczyznę, a kiedyś przywiózł nam na śniadanie własnoręcznie uwędzone pstrągi. Jadąc dalej po prawej stronie minęliśmy kościół pw. Wniebowstąpienia Pańskiego, usadowiony na wzgórzu. Obok kościoła jest cmentarz, na którym spoczywa Michał...





Za Górzanką , za Wolą Górzańską parokrotnie przejeżdżaliśmy brody na rzece Wilkowyjce. Obecnie są one przejezdne, bo prowadzi przez nie normalna droga. Pamiętam , że za gdy pierwszym razem przyjechaliśmy do Michała,  trzeba było przejechać przez  rzeczkę. Przed brodem musieliśmy wysiąść z sań aby przejść na drugą stronę. Prowadził tam mały mostek. Sanie przejeżdżały przez częściowo zamarzniętą rzekę. Był wtedy koniec grudnia, pierwszy rok naszych przyjazdów do pensjonatu LeGraż. Wtedy mieliśmy za Górzanką zorganizowany kulig i ognisko z pieczeniem kiełbasek. Na ognisko jechaliśmy od skrzyżowania w Wołkowyji  wielkimi saniami. Było wesoło. Do tego na harmonii przygrywał nam Rysiu- kominiarz z Baligrodu. Osoba barwna, jednak nie stroniąca od nadmiaru alkoholu. Melodię opanowaną miał jedną. Wszystkie piosenki śpiewał na tę melodię. Jednak nikomu to nie przeszkadzało. Towarzystwo było rozbawione, na tzw. luzie.  Przyjechaliśmy pod dom Michała i wysiedliśmy z sań. Zeszliśmy nad rzekę, bo tam płonęło już wielkie ognisko. Piekliśmy kiełbaski, jedliśmy i bawiliśmy się. Ktoś opowiadał dowcipy, ktoś śpiewał... Później zostaliśmy zaproszeni do chaty Michała i ugoszczeni. Ach, wspomnienia przywołały ten bieszczadzki nastrój pełen humoru, zapachu ogniska, zabawy....



Wspominając Michała wjechaliśmy w bezludny teren, bardziej dziki. Wysiedliśmy z samochodu aby pospacerować.





Odetchnęliśmy czystym, ostrym bieszczadzkim powietrzem. Przyroda jest najlepszym "odstresowaczem". Pochodziliśmy i pojechaliśmy dalej przez Stężnicę do Baligrodu, a stamtąd w kierunku Hoczwi.








W Hoczwi skręciliśmy w stronę Polańczyka i wróciliśmy do domu. Jeszcze po drodze zrobiliśmy mały przystanek aby pooglądać, jak wzmacniany jest nowy brzeg nad Soliną. Zatrzymywaliśmy się tylko w bezludnych miejscach i tam spacerowaliśmy w lesie.
















 Wróciliśmy do naszego dobrowolnego miejsca odosobnienia, szczęśliwi i gotowi aby nadal się izolować. Jak to długo potrwa? Nikt nie wie.  A więc taki izolowany spacer bardzo się przydaje.