piątek, 18 października 2019

Zaszalałam i co z tego





        Przywitałam ranek 17-go października  potężnym ziewaniem. Gdyby nie potrzeba fizjologiczna , to nic nie wygoniłoby mnie z łóżka przed dziewiątą. Poranek był jakiś szary. Zaspana poszłam do dziennego pokoju i zastanawiałam się, czy wracać pod ciepłą kołderkę, czy dogorywać na sofie. Szare komórki jakoś słabo kręciły się ale po paru łykach wody nabrały tempa. Mata stojąca w kącie łazienki przypominała o codziennym pillatesie. W pierwszej chwili pomyślałam, że odpuszczę i zrobię sobie dzień wolnego, bo w końcu w swoje urodziny mogę sobie zrobić taki prezent, ale po namyśle zrezygnowałam z obijania się, wskoczyłam w leginsy i bluzeczkę . Przecież to dla zdrowia!  Zaczęłam swoje fikimiki, jak to mówi Jędrek, ale po pierwszych ruchach usłyszałam dźwięk telefonu. I mrugającą kamerkę. Spojrzałam na wyświetlacz. To dzwoniły moje pracowe koleżanki. Zarejestrowałam tylko, że jestem rozczochrana i odebrałam połączenie. Usłyszałam " sto lat" odśpiewane kilkugłosowym sopranem. Na ekranie zobaczyłam uśmiechnięte buźki,a  poniżej siebie rozczochraną, jakby piorun strzelił w rabarbar. Ale niespodzianka! Miła, sympatyczna, a ja "taka nieubrana"! I tak z przytupem zaczęłam dzień, bo zaraz były kolejne telefony, sms-y. Ach, jak przyjemnie! Po pierwszej fali nastała cisza. Jędrek jeszcze pochrapywał w sypialni, więc ponownie zaczęłam pillates i udało mi się odbębnić 50 minut w jednym ciągu, zanim  nadeszła fala wtórna. Przy ostatniej rozmowie, widać głośniejszej, mojego ślubnego wywlekło z sypialni, a słoneczko wyłoniło się zza drzew i rozzłociło naszą Wyluzowaną.
Świat rozjaśnił się od gorących życzeń i promieni październikowego słońca. Zaraz robi się milej na sercu, gdy wiesz, że mimo odległości gościsz w cudzych myślach, pamięci. Moja córcia zadzwoniła wraz z najmłodszą latoroślą, gdy tylko odebrała delikwenta z przedszkola.
        -- Babciu, a dlaczego nie jesteś w mieście i nie mogę przyjechać do ciebie na urodziny? -- zapytał czterolatek. -- Mama nie chciała teraz jechać do Bułki. Ty musisz na urodziny przyjeżdżać do miasta, bo ja nie mam komu składać życzeń.
W głosie malucha usłyszałam prawdziwy żal.
        --  To umówmy się, że jak dziadek będzie obchodził swoje imieniny, to przyjedziemy do miasta . Wtedy podłączę się ze swoimi urodzinami do jego imienin, a wy do nas przyjedziecie i będziemy  wspólnie świętować. Zgoda? -- wymyśliłam rozwiązanie.
        -- Mogę się zgodzić. -- z ociąganiem powiedział maluch -- Ale zaśpiewam sto lat najpierw tobie, a dopiero później dziadkowi. I będę bawił się w pokoju, gdzie najpierw mieszkał wujek, gdy był mały, a teraz ja się tam mogę bawić jego klockami i zabawkami dziewczyn. A wczoraj po południu  to powiedziałem ci ;dobranoc, pchły na noc, ale mama mi wytłumaczyła, że nie chodzisz tak szybko spać. Ja też nie chodzę. Dopiero  śpię wieczorem. Ja się pomyliłem i zapomniałem , że to nie wieczór.
No to babciu BU! -- krzyknął do słuchawki. Córka roześmiała się.
        -- Już pobiegł! Audiencja skończona! Dzieci są proste w obsłudze. Załatwiają swoje pilne sprawy, a później tracą całe zainteresowanie rozmówcą, nie marnują czasu na zbędne słowa.
Z dorosłymi jest różnie. Acha, oswoiłaś się już z myślą, gdzie wyjeżdżasz?
        -- Oswoiłam się, ale nadal jestem przerażona, że to tak daleko. -- roześmiałam się na samo wspomnienie uczucia paniki i  swojego zaskoczenia, gdy na mapie umiejscowiłam miejsce gdzie powinniśmy od 21-go spędzać nasz rocznicowy wyjazd.
        -- To nie patrzyłaś przed zapłatą za wycieczkę ? -- zapytała moja rozsądna córka.
        -- Myślałam, że wiesz, gdzie leżą Kanary. -- dodała.
        -- Ja też myślałam, że wiem. No i jakoś nie sprawdziłam. -- odpowiedziałam cicho , zawstydzona swoją głupotą.
Przez chwilę zastanawiałam się i próbowałam odtworzyć , jak to było...
              
Acha, był wieczór, 45 nasza rocznica dawno minęła. Zdążyliśmy przyjechać do chaty, pozałatwiać wiele bardzo pilnych spraw, a prezentu jak nie było, tak nie było. Wcześniej ustaliliśmy, że wspólnie zrobimy sobie prezent. Ma to być wyjazd na piękną wycieczkę. Parę osób namawiało mnie na wyjazd na Majorkę, bo niby jest to świetny okres na tą hiszpańską wyspę. Przyjaciółka nawet opowiadała mi o swoim kuzynie, który co roku o tej porze tam przebywa i chwali sobie te wyjazdy. Już od paru lat myślę o zwiedzeniu Hiszpanii. Bardzo chciałam zobaczyć ten kraj, budynki Gaudiego, parki, muzea, wystawy malarskie np. Pabla Picassa. O wszystkim gdzieś czytałam, ktoś opowiadał mi z zachwytem. Sprawdziłam więc wycieczki do Barcelony, Mardytu, tudzież innych znanych hiszpańskich miejscowości i jakoś nic mi nie podeszło. Część była nie na naszą kieszeń, część nie w tym terminie, poza tym sprawdziłam, że temperatura będzie podobna jak w Polsce. Nie, to nie to co chciałam! Nie wiem dlaczego, ale jakoś głupio zaparłam się na tę Majorkę. Gdzie ona się znajduje , wiedziałam. Ofert Last minute nie było albo nie potrafiłam ich znaleźć. Zostawiłam szukanie, zobowiązując do tego Jędrka.

 Sama zajęłam się pisaniem. A u mnie tak jest, że jak wchodzę w świat swoich bohaterów, to utykam w nim bez reszty. Mało przytomnie reaguję na real. Tak więc Jędrek szukał, a ja pisałam. Trwało to parę dni, a w zasadzie wieczorów. W końcu podawał mi różne oferty, ceny, nazwę hoteli, mankamenty i zalety, a ja wyławiałam te najlepsze i gdzieś w głowie na dodatkowym dysku rejestrowałam na potem. I tak fajnych ofert na ten rok zaczęło być coraz mniej, a pojawiały się na przyszłe wakacje.  Jednak z aktualnych ofert, z terminem wyjazdu po 20 października było parę, a jedna dość kusząca. Opinie klientów były raczej pozytywne. Wprawdzie nie była to Majorka ale hiszpańska wyspa, temperatura około 26 stopni, więc akurat. Nazwę kiedyś słyszałam, a cena nie taka znowu szalona. Pomyślałam, że jak tak dalej pójdzie, to w tym roku wcale nie wyjedziemy, bo nam wszystko sprzątną sprzed nosa. Nie sprawdzając, powiedziałam aby Jędrek zarezerwował, załatwił rezerwację parkingu na lotnisku, ubezpieczenie zdrowotne i podał mi cenę, to później przeleję pieniądze. Mój mąż to zrobił. W pewnej chwili powiedział, że kliknął i pokazał mu się nasz bank, więc mogę u niego się zalogować i od razu załatwimy wszystko do końca. Podeszłam do jego komputera, myśląc o kolejnym dialogu w mojej nowej książce i machinalnie wykonałam wszystkie czynności związane z przelewem. I tak nabyliśmy wycieczkę. Gdy już oderwałam się od swojej książki i późnym wieczorem sprawdziłam nazwę  wyspy, to okazało się, że i owszem, jest ona terytorium Hiszpanii ale znajduje się nie na morzu śródziemnym, a na oceanie i lecąc do niej po lewej stronie miniemy Maroko. Odległość przeraziła mnie. Pięć i pół godziny lotu!  Ale klamka zapadła. Wycieczka wykupiona na Last minute. Stresuję się tym wyjazdem, jak cholera. W dodatku Bieszczady są teraz takie cudne i kolorowe. Żal  z nich wyjeżdżać. Wiem, że za moment zamiast kolorowych obrazów przed oczami pojawi się naga plątanina gałęzi, zacznie lać, ale teraz jest ciepło, spokojnie i barwnie. Aby podnieść się na duchu z natłoku różnych informacji wyławiam te, które pokazują  szczęśliwych ludzi na końcu świata, poznających naszą cudowną ziemię. Trochę pomagało.
Gdy wczoraj wieczorem zadzwonił mój zięć aby złożyć mi życzenia i przekazał telefon średniemu wnukowi , oprócz życzeń usłyszałam.
        -- Ale jesteś odlotową babcią. Zaszalałaś. Mama niedawno opowiadała mi, jak to wykupiłaś wycieczkę i nie sprawdziłaś, gdzie lecisz.Ale odjazd! Nikt nie ma takiej szalonej babci. Kocham cię.
        -- Ja też cię kocham! -- usłyszałam głos najmłodszego  -- I wszystkiego najlepszego, bo ci nie złożyłem życzeń, tylko zaśpiewałem sto lat!
 Ciepło mi się zrobiło na sercu. I pomyślałam, że co tam. Jak dla wnuków jestem odlotowa, to co z tego, że zaszalałam. Nawet , jakby to  był objaw początku demencji.

poniedziałek, 14 października 2019

Pozłacane chaty.

         Zapłonęły Bieszczady złotem jesieni. Na kopach gór, na stokach, w dolinach zrobiło się jeszcze bardziej przytulnie i swojsko. A ja znowu zapuściłam korzenie na stoku Kozińca, na Koniadowie . Czyli  od wtorku mieszkamy z powrotem  w naszej chacie.
Wtorkowego wieczora postawiliśmy walizki na posadzce dziennego pokoju , a gdy zapłonął ogień na kominku i wygnaliśmy z chaty największy chłód, znowu poczułam się, jakbym nigdy stąd nie wyjeżdżała. Ostatni okres był u mnie czasem posuchy twórczej, myśli ciężkich jak kamienie. Trudno bowiem wypuścić na świat motyla, gdy zszarzał, a zwinięte, mokre i zmrożone skrzydełka przyciśnięte  są czarnymi myślami. Jednak czas  nie stoi w miejscu, a okoliczności przyrody rozjaśniają spojrzenie, podnoszą do góry kąciki ust.
Jesienne słoneczko wydobywa złoto, brązy, żółcie i czerwienie. Berdo i Koziniec są jak barwne bukiety.  Wszystko ze sobą jest dopasowane, panuje harmonia.  Moje myśli powoli tają , bo jak nie ulec pięknu świata. Znowu słyszę szum arnielskich skrzydeł nad naszymi chatami. Widać wróciły, aby pohuśtać się na czubkach drzew i przysiąść na szczycie dachu.
 Chaty zastaliśmy w doskonałej kondycji. Nawet nie trzeba było wiele pracy włożyć w ogarnięcie wnętrza aby było normalnie, domowo. Pobyt rozpoczęliśmy od wizyty zaprzyjaźnionej znajomej, która przyniosła ze sobą dobrą energię i mnóstwo  regionalnych ploteczek.
I zaczęliśmy znowu oswajać bieszczadzką rzeczywistość. Za sobą zostawiliśmy miasto , przyjaciół, znajomych, różne sprawy , a czasem i nienajlepsze myśli.
Dziś poniedziałek. Wczoraj była cudna pogoda, a więc postanowiliśmy na wybory podreptać drogą opadającą w dolinę. Spacer był piękny. W sumie w obie strony zrobiliśmy ponad 4 kilometry. Słoneczko grzało jak najlepszy kaloryfer, wody zalewu skrzyły się w jego promieniach. Zapach jesiennych liści wprost zniewalał. Pomyślałam sobie, że to kolejny pomysł na niesamowite perfumy. Nic nie jest w stanie tak działać jak zapach przyrody. Szłam poboczem, brodząc w szeleszczącym dywanie i uśmiechałam się. Z górki było lekko, a nogi same niosły. Niestety był i mankament tego spacerku. Pędzące samochody, które na jezdni robiły sobie tor wyścigowy. Kto szybciej, kto kogo wykoleguje, kto więcej wydobędzie ze swojego pojazdu spalin. Nikogo nie interesowały widoki, barwy, przyroda. Przysunięci do stoku Kozińca, na poboczu pozbawionym chodnika nie czuliśmy się bezpieczni. Droga wije się , zakręca, tworzy meandy. Wyskakujące w szalonym pędzie auta, których kierowcy mają bardzo mało czasu aby zauważyć pieszych, zareagować, odbić w bok, szczególnie, gdy mijają się auta pędzące z przeciwnych kierunków. Pomyślałam sobie, że to jakaś paranoja, bo większość  to byli przyjezdni, którzy w jakimś celu odwiedzają Bieszczady. To co? Czy już się naoglądali, nazachwycali? A może im wcale nie potrzeba pięknej przyrody? Traktują Bieszczady jak miejską siłownię, miejsce gdzie spalają


wrzucone w siebie kalorie?  A może to bardziej moda i chęć pokazania się znajomym, że coś robią, gdzieś wyjeżdżają, a Bieszczady są teraz modne. Przyglądam się czasami przyjezdnym , tzw. letnikom koczującym przed ciasno obok siebie usadowionymi domkami letniskowymi. Młodzi ludzie przyjeżdżają na weekend aby odreagować przy alkoholu, w innych okolicznościach przyrody. Tu alkohol smakuje lepiej. Kac nie jest tak dotkliwy. Część z tych ludzi czasem ogarnia się i wychodzi na szlaki ale to bardziej ci, którzy nie tylko przy alkoholu widzą odpoczynek. Jednak są i tacy, których pobyt w Bieszczadach zaczyna się w piątkowy wieczór na foteliku pod domkiem. Integrują się z sąsiadami niejednym kieliszkiem wódki, puszkami piwa, a kończą w niedzielny ranek na leczeniu kaca i trzeźwieniu, bo pod wieczór trzeba w drogę. A wtedy gnają  szybko, jak najszybciej. Pokazują możliwości swoich " mustangów". I nie myślą o tym, że ryczące jak stado diabłów silniki płoszą zwierzęta, zanieczyszczają świeże powietrze.  Bo już opatrzyli się tymi brązami, żółcieniami, spadającymi liśćmi, z którymi tylko kłopot, bo brudzą ich fury. Wiem, że w tym momencie ględzę jak stara baba, którą w końcu jestem. Ale moje marudzenie jest " na temat" i to bardzo ważny temat. Kocham naszą ziemię. Wzrusza mnie jej piękno, którego coraz mniej. Nie mogę pozbyć się żalu, że w końcu zabraknie go dla następnych pokoleń, bo zniszczyliśmy naszą planetę. I tak wyławiając myśli z huku przejeżdżających obok  aut nasuwa mi się jedno. Nie nauczyliśmy młodych dbania o miejsce, gdzie żyjemy. Często ich świat jest tylko smartfonowy, techniczny. To wyścig , ale dokąd? Czyżby wg zasady " po nas to choćby potop"?

 Ale już dosyć tych smętnych refleksji. Słoneczko grzeje, a ja siedzę na tarasie. Jest letnia temperatura. Podnoszę wzrok znad laptopa i widzę stada biedronek kołujących nad trawnikiem, które próbują znaleźć schronienie przed przyszłymi chłodami. Muszę uważnie zamykać drzwi do chałupy, aby nie powciskały się w różne zakamarki.
A teraz chciałam o czymś innym ale związanym z otoczeniem. Rankiem przywitał mnie specyficzny widok z okna dziennego pokoju.
Na pobliskiej łące sześć kruków lub wron pastwiło się nad padliną.
Dorodna sarna wpadła chyba pod koła rozpędzonego samochodu i została przez zwierzęta zawleczona na łąkę.  Drapieżniki rozpłatały jej brzuch, porozwlekały wnętrzności. Widać, że jakiś duży drapieżnik odgryzł nogę i poszedł gdzieś w ustronne miejsce by ją skonsumować, bo brak jednego udźca. Zwierzęta najadają się i robią miejsce innym. Skorzystała lisia rodzinka, którą obserwujemy na łące w czasie polowania na gryzonie, najadły się sroki... Każde ze zwierząt korzysta, najada się i odchodzi. Na koniec przyjdą mrówki i robaki.... Nic się nie zmarnuje. A swoją drogą jestem ciekawa tych większych drapieżników. Jędrek zrobił sobie punkt obserwacyjny na piętrze. Z okien pracowni świetnie widać część łąki.  Może dziś w nocy uda nam się podejrzeć te większe ucztujące zwierzęta. Przyroda jest fascynująca!
Szaleni weekendowicze wczoraj wyjechali z Bieszczadów. Zrobiło się cicho. Wystawiam twarz do słoneczka. Zalew znowu skrzy się , perli. Lekka bryza marszczy jego powierzchnię. Nad Berdem przelatuje jakiś wycieczkowy samolot. Taka mała awionetka. Znad powierzchni wody wystartowały łabędzie, metaliczny szum ich skrzydeł zaburza ciszę, podrywa do lotu dzikie kaczki.
Czuję, jak myśli wygładzają się. Już nie przypominają nastroszonego jeża, który parę dni temu przemknął przez jezdnię.
Moi wnukowie kochają naszą bieszczadzką posiadłość. Lubią tu przyjeżdżać. Szczególnie Kacper docenia przyrodę.  Zaraz po przyjeździe  przebiera się w swój bieszczadzki strój, na nogi wkłada odpowiednie obuwie i schodzi nad zalew. Wędruje jego brzegiem. Zwiedza stok, buszuje po Berdzie, obserwuje i łapie nastrój. W tym podobny jest do Jędrka, który też swoje pierwsze kroki kieruje na stok, nad zalew. Obydwaj są samotnikami, samotnymi obserwatorami przyrody. Kacper stara się propagować ekologię. Kocha zwierzęta i rośliny. Przerażały go pożary tropikalnych lasów , a jeszcze bardziej brak reakcji świata. Kacper jest wrażliwym i mądrym bardzo młodym człowiekiem.  Mam nadzieję, że nie zatraci tej wrażliwości w pogoni za dobrami , w wyścigu szczurów. 
Cieszę się, że wyścigi już nas nie dotyczą. Mogę spokojnie wystawiać twarzy do słońca, nie patrząc na zegarek. Mogę spokojnie trwać w niemocy twórczej i czekać na Wenę, która kiedyś przypomni sobie o mnie.
Znowu nad zalewem przemieszczają się łabędzie obwieszczając to głośnym klekotem. Stada biedronek oblazły belki tarasu.  Na pobliskiej łące sarnie truchło kruszeje w promieniach słońca. W nocy będzie uczta.  A drzewa płoną jesienią.  Iskierki liści pozłacają dachy.  I tak jest mi dobrze.