środa, 22 kwietnia 2020

Mała rzecz, a cieszy


        Tym razem niedziela nie była bardzo spacerowa. Niby przed południem  słoneczko pozwalało snuć bogate plany, jednak w chwili, gdy wyjeżdżaliśmy z chaty, pojawiły się się chmurki. Pojechaliśmy do Leska pod paczkomat. Paczka dla Jędrka czekała od sobotniego wieczoru. Bezpiecznie odebraliśmy paczkę, bo wokoło nikogo nie było i postanowiliśmy wrócić do domu. Zrobiło się szaro i brzydko. Jechaliśmy wolno, aby sprawdzić postępy wiosny. W tym roku jest ona mocno opóźniona, bo jest bardzo sucho. Rzadko zdarzają się opady deszczu. I do czego to doszło, że takie nawet niewielkie przelotne opady witamy z zachwytem.  Jędrek poumieszczał wśród gałązek brzozy butelki na sok, niestety ledwie się sączy, bo jest bardzo sucho. Trawnik pomiędzy domami też wolniutko zagęszcza się i trawka bardzo wolno rośnie. Może to i dobrze, bo na razie nie muszę uruchamiać kosiarki. Przed naszą chatą dopiero teraz pojawiły się tulipany. Na stoku mały pigwowiec również dopiero zaczął  swoje powolne kwitnienie. Jedynie żonkile cały czas kwitną jak szalone.  W nocy zdarzają się przymrozki. Jeszcze bardziej spowalniają one przyrodę. A ja nie mogę doczekać się  bieszczadzkich bukietów.
W Uhercach Mineralnych zjechaliśmy pierwszym zjazdem z drogi głównej i pojechaliśmy w stronę Myczkowiec. I znowu natknęliśmy się pod drodze na stosy śmieci w pobliskich rowach. Na Zalewem Myczkowskim obecnie jest w miarę czysto, natomiast gdy dojeżdża się do skrzyżowania z drogą biegnącą ze Zwierzynia zaczynają pojawiać się stosy śmieci. Wygląda na to, że ludzie po drodze wyrzucają swoje śmieci do rowu. I piękna, urokliwa droga powoli zaczyna zamieniać się w trakt przez śmietnik.



Stęsknieni widoku wiosny przejechaliśmy się po tzw. terenie. Zrobiliśmy samochodem małe kółko przez Solinę, skrzyżowanie z drogą na Polańczyk, gdzie skręciliśmy w stronę Myczkowa , Berezki i  przez Średnią Wieś oraz Bachlawę pojechaliśmy  do krzyżówki w Hoczwi, gdzie skręciliśmy na drogę główną w stronę Leska. W Hoczwi na skrzyżowaniu drogi stoi dom, gdzie mieszka Zdzisław Pękalski. Poznaliśmy go wiele lat temu, gdy w 2004 roku przyjechaliśmy po raz pierwszy do Bóbrki i zakochaliśmy się w Bieszczadach. Był wtedy bardzo popularnym artystą ; poetą, gawędziarzem, malarzem oraz rzeźbiarzem. Szczególnie upodobał sobie rzeźbienie czarownic i diabłów, którymi obstawione było jego podwórko. Z kolei we wnętrzu małej galerii, która mieściła się w piwnicy, ze ścian spoglądały na turystów oczy Matek Boskich, aniołów i świętych, które w stylu zmodyfikowanych ikon wymalowywał na starych korytach, kawałkach starych desek, kory. Przed jego domem zatrzymywały się wycieczkowe autobusy, bo odwiedzenie Zdzicha Pękalskiego było jednym z elementów zwiedzania Bieszczadów. Był pasjonatem tego co robił, bo dla każdej z grup odgrywał swoiste przedstawienie, a aktorem był niezłym. Po przyjeździe do pana Zdzicha prosto z podwórka wchodziło się po małych schodkach do ciemnej piwniczki. Czuć tam było zapach siana. Oświetlały ją płomienie świec, rzucające długie cienie na podłogę. Spojrzenia świętych i aniołów w tym oświetleniu zdawały się żywe. Artysta ubrany w ciemny strój brał do ręki kamienną, bądź drewnianą czaszkę, do której doprawiono bydlęce rogi i twierdził, że to czaszka biesa z Bieszczadzkich połonin. Modulując głos, opowiadał o różnych zdarzeniach świadczących o istnieniu aniołów bieszczadzkich i biesów, które  prześladowały tych, którzy zbytnio grzeszyli.  Opowieści, oświetlenie, obrazy i ikony tworzyły niepowtarzalny nastrój. Ja po pierwszej wizycie wyszłam z piwniczki oczarowana magią bieszczadzkich opowieści . Myślę, że ta wizyta dołożyła swoją cegiełkę do mojego oczarowania Bieszczadami. Wracałam do piwniczki jeszcze parokrotnie, przywożąc znajomych i przyjaciół, którym pokazywałam moje Bieszczady. Niestety po ostatniej mojej wizycie z przyjaciółmi z pracy, pan Zdzisław rozchorował się . Dostał wylewu i ledwo odratowany stał się niepełnosprawny. Przypuszczam, że zaprzestał swej twórczości. Ilekroć przejeżdżam obok jego domu, widzę zamkniętą bramę i starzejące się poszarzałe wiedźmy i osowiałe diabły sterczące u płota. Zamknął się kolejny rozdział bieszczadzkiej twórczości.  Mijając Hoczew wjechaliśmy do miejscowości  Łączki i stamtąd przez Weremień do Leska. Z Leska wróciliśmy przez Glinne , Uherce Mineralne, Orelec do Bóbrki. Zrobiło się  bardziej pochmurno. Po przygotowaniu obiadu trochę popadało. Ochłodziło się. Po popołudniowej kawie i drożdżowym kołaczu z jabłkami straciłam ochotę na spacer. Jędrek samotnie powędrował stokiem Kozińca. Szybko wrócił, bo zerwał się silny wiatr.  Zakończyliśmy niedzielę kolacją z pysznymi domowymi bułeczkami.











Poniedziałek przywitał nas słoneczkiem. Mogłam powiesić pranie, które szybko wyschło, bo nadal silnie wiało. Trochę przerzedziły się nam zapasy. Zabrakło owoców i jarzyn, więc postanowiliśmy pojechać  na zakupy. Poluzowane restrykcje dotyczące ilości klientów w sklepie pozwoliły nam na zakupy w Lidlu. Bardzo lubię ten sklep, ale od dawna nie udało mi się zrobić w nim z zakupów. Zawsze przed sklepem zastawałam niesamowitą kolejkę, więc rezygnowaliśmy. Tym razem klientów było niewielu, więc szybko załatwiliśmy sprawunki i pojechaliśmy do domu. We wtorek namówiona przez Jędrka do towarzyszenia mu w drodze do apteki, pojechałam z nim do Leska. Gdy mąż wykupował receptę, założyłam maseczkę, rękawice i poszłam do Rossmana. Nie było kolejki, więc weszłam  do środka. I tu okazało się, że sklep jest prawie pusty. Mogłam uzupełnić potrzebne produkty drogeryjne. Zakupy były błyskawiczne, a ja bardzo zadowolona, bo jeszcze trafiłam na promocję swojego dosyć drogiego kremu, który nabyłam dużo taniej. Radosna wróciłam do samochodu. I pomyślałam sobie, że do szczęścia tak mało mi potrzeba. Już maseczka i rękawiczki nie przeszkadzały. Mogłam prawie normalnie żyć. I powiedziałam do męża, że nie jest ze mną jeszcze źle, skoro takie drobiazgi mogą mnie tak bardzo ucieszyć. Jeszcze gdyby można było pójść na basen, to nawet w maseczce zdolna byłabym pływać, choć wiem, że to marzenie na razie jest nierealne.
 A dziś jest nowy dzień i już od rana wiadomości z Polski zważyły mój dobry nastrój. Płonie Biebrzański Park Narodowy. Płonie 6000 hektarów. Giną drzewa i zwierzęta, fauna i flora. I to w czasie, gdy cały świat dotyka tragedia pandemii, mamy swoją Australię, swoją Amazonię. To się dzieje, jakby za mało było nieszczęść. I sprawcą jest bezmyślność i głupota ludzka. Nie jestem w stanie powiedzieć jak bardzo jestem rozżalona i wściekła. Przecież ciągle w mediach tłucze się o szkodach czynionych w przyrodzie poprzez takie wypalanie traw. Ludzie są nieprzemakalni na wiedzę. A głupota narodu jest ogromna.   













poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Wielkanoc inna niż dotychczas

         Od paru dni jest coraz cieplej. Nasza Wyluzowana staje się coraz bardziej kolorowa. Zakwitła magnolia. Kwiaty ma wielkie, okazałe. Cieszą oczy. Szczątkowa forsycja też obsypała się żółtym kwieciem. Kwitną cebulice, pierwiosnki, zawilce... Na trawniku żółte i kremowe żonkile wystawiły swoje pomarańczowe trąbki w stronę słoneczka, wędrującego po błękitnym niebie, a obok nich stada stokrotek wygrzewają  się na coraz bardziej zielonym trawniku. Wyluzowana stroi się do Wielkanocy. Nasze przygotowania do świąt też rozkręciły się. Jeżdżę na szmacie, szaleję z odkurzaczem, czyszczę okna, trzepię, piorę, myję, glancuję... No bo tak mam. Dla mnie nie byłoby świąt, gdybym nie padała na twarz przez wszystkie wieczory Wielkiego Tygodnia. Tak było, gdy dzieci były małe, tak było przed wszystkimi świętami, kiedy to spodziewałam się dużej ilości gości i okazuje się, że tak mi zostało, gdy w tym roku święta będziemy spędzać tylko we dwójkę. Czasem, gdy wczytuję się w  "facebookowe mądrości " na temat nudnych i tępych  kobiet, które muszą mieć zawsze świetnie wyczyszczone i lśniące mieszkanie, a ponoć te super mądre i inteligentne z fantazją piją czerwone wino na stosie porozrzucanych ciuchów, a nad nimi wiszą firanki pajęczyn , to zastanawiam się kto takie teksty pisze i po co? Nie, żebym  miała jakieś straszne wątpliwości co do mojej  nudziarskiej natury. Być może taka jestem, a może jednak nie, bo  nie mnie oceniać, przecież  zawsze będzie to ocena bardzo subiektywna i zależna od mojego aktualnego nastroju. Natomiast nie przypuszczam abym była  jakoś nadmiernie intelektualnie poszkodowana. Nie cierpię także  na brak zainteresowań i raczej wciąż mam za mało czasu, aby zaspokoić swoje wszystkie potrzeby w zakresie czytania, pisania, malowania. Jednak nie potrafię niczego zrobić, gdy wokół mnie panuje straszny bałagan, nie wspomnę o brudnej podłodze, czy tumanach kurzu osiadłych na sprzętach. No tak właśnie mam i już! Czyste otoczenie jest moim priorytetem!  Ale o tym dosyć.
Przygotowaliśmy się z Jędrusiem do świąt nie tylko od strony zapewnienia sobie jak najlepszych warunków higienicznych ale również kulinarnych. Z początkiem tygodnia szyneczki zostały uwędzone i wysłane wraz z innymi własnoręcznie sporządzonymi wędlinami kurierem do dzieciaków. Na początku tygodnia zrobiliśmy zakupy uzupełniające i przygotowałam ćwikłę, nastawiłam zakwas na biały barszczyk, na chlebek. W Wielki Czwartek rozmroziłam mięso i w Wielki Piątek upiekłam pyszny domowy pasztecik. W sobotę było pieczenie drożdżowej baby, pieczenie mazurka . W tym roku była to pijana śliwka pod chmurką. Pyszności! Sparzyliśmy też szyneczkę i wywar przeznaczyliśmy pod biały barszczyk. Upiekłam chlebek z siemieniem lnianym i pestkami dyni, przygotowałam sałatkę jarzynową. 





 Jędrek przez cały tydzień budował kamienny mur przy górnej bramie wjazdowej. Mieści się ona przed górnym parkingiem. W przyszłości chcemy wysypać ten parking drobnymi kamieniami aby w okresach intensywnych i długich opadów można było parkować samochód bez obawy, że utopi się w błocie. Pod koniec tygodnia zostało mu tylko polewanie muru wodą i wygładzanie zaprawy. Przy budowli spędzał całe dnie.  Wieczorami schodził z wędką nad wodę i starał się coś złapać na haczyk. Niestety bezskutecznie . Przypuszczam, że nawet nie o to chodziło, a bardziej o spacer nad brzegiem zalewu i obcowanie z przyrodą. Za każdym razem po powrocie z wędkowania opowiadał o innych swoich spostrzeżeniach. A to o ptakach, a to o zwierzętach, które dostrzegł na stoku Berda. Przy okazji  zbierał porzucone na stoku śmieci. Posprzątał też  śmiecie w zatoczce autobusowej i zaraz zrobiło się tam inaczej. Miło było tamtędy przechodzić.

 W Wielką Sobotę wczesnym rankiem upiekłam bezy potrzebne do moich chmurek na polewie  mazurka. Wyszły rewelacyjnie. Z zewnątrz były chrupkie i szeleszczące. W środku okazały się miękkie i lekko ciągnące. Można ich używać nie tylko do mazurka ale też do lekkich deserów z sosem owocowym i całymi owocami  lub w wersji dla dorosłych z owocami i polewą ajerkoniakową, czy też z lodami, owocami i ajerkoniakiem.
Pogoda była piękna, więc uruchomiłam nasz taras i popołudniową kawę wypiliśmy na zewnątrz chaty. Przy tarasowym stole odpoczywałam pomiędzy kolejnymi pracami. Baba wielkanocna wyszła puchata, mało słodka więc nadająca się do moich  połączeń z masłem szynką i ćwikłą z chrzanem. Cytrynowa polewa dodała jej trochę słodyczy. Kontynuuję tradycje smakowe mojej babci, mamy, a córka naśladuje mnie i jako jedyna w taki sam sposób uświetnia swój wielkanocny posiłek z drożdżową babką.


W sobotni wieczór zmęczona lecz zadowolona z przygotowań padłam na kanapę i myślałam, że z niej się nie podniosę, taka czułam się zmęczona. Po północy zasnęłam jak kamień. Poranek przywitał nas słońcem . Niedzielne śniadanie było tradycyjne. Pięknie przystrojony stół, dzielenie się jajkiem, życzenia świąteczne ... Brakowało tylko dzieci i wnuków. I na stole w tym roku zabrakło pisanek. Nie dałam rady ich zrobić, a może smutny czas wygonił wenę, w każdym bądź razie za pisanki musiały wystarczyć przepiórcze, nakrapiane jajka. Po śniadanku dzieciaki przysłały filmy. Córka nakręciła swoją rodzinkę przy wielkanocnym stole. Po kolei życzyli nam wesołych świąt. Kornel dodatkowo zapowiedział dziadkowi, że jak już będziemy mogli się spotykać, to urządzą zaległą bitwę na jajka, czyje jajko mocniejsze. Jest to nasza rodzinna wielkanocna tradycja, taka batalia na jajka. W tym roku Jędruś musiał grać sam, bo ja jadam jajka przepiórcze. Na inne, niestety, mam alergię. Kornel musiał walczyć z braćmi i tatą oraz mamą, a pozostał mu najważniejszy przeciwniki- dziadek. Pożegnaliśmy się z rodzinką z Wrocławia, życząc im smacznego śniadania. Z koli synowa nakręciła na filmiku nasze wnuczki, szukające w ogrodzie prezentu od zajączka. Paczek szukali wszyscy; Maja , Jula , pies Tyson i kotka Maszka. Synowa kręciła filmik, a syn z okna pokoju śledził całą akcję i zastanawiał się, kiedy schowane przez niego prezenty zostaną odkryte. Nie powiem , kryjówki były przednie. Jedna w hamaku , a druga pod odwróconym pojemnikiem w pobliskich krzaczkach. Zabawa trwała dosyć długo. Pogoda była słoneczna, temperatura niezła, a więc i bieganie po ogrodzie było przyjemne.



 Zachęceni filmikami i my wyszliśmy do ogrodu.  A później powędrowaliśmy na spacerek wśród drzew. Na skraju sąsiedniej posesji zaczęła kwitnąć tarnina. Po drodze natknęliśmy się na niezapominajki. Ścieżka pomiędzy drzewami była mocno zarośnięta. Widać, że rzadko jest uczęszczana.







 Wróciliśmy na obiad. I do wieczora snuliśmy się po Wyluzowanej. Kawę wypiliśmy na tarasie.
I tak nam minął pierwszy dzień świąt.
Dziś już jest wieczór drugiego dnia. Pogoda zmieniła się, a nawet trochę popadało. Zieleń zintensywniała. Liście na drzewach rozwijają się jak szalone. Przypuszczam, że do jutra będzie nad zalewem będzie zielono. 


poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Tydzień do Wielkanocy

        Tym razem obudziłam się w niedzielny poranek ze świadomością, że będzie to pierwsza niedziela kwietnia  2020 roku spędzona tylko w chacie. Niestety nasza rzeczywistość jest taka, jaka jest. Mamy rozprzestrzeniające się panowanie pandemii wirusa Covid-19, co niestety ograniczyło naszą wolność poruszania się, do skrawka przestrzeni nad zalewem. Ograniczono nasze przemieszczanie się poza posesję do najniezbędniejszego, czyli możemy pojedynczo udać się do sklepu, apteki, lekarza. Jest zakaz wstępu do lasu, parków, na plaże, bulwary, skwery. Potrafię zrozumieć, że włodarze starają się w ten sposób ograniczyć rozprzestrzenianie się wirusa, poprzez ograniczenie styczności ludzi ze sobą, ale dlaczego nie można pójść w bieszczadzkie lasy, które teraz świecą pustkami? Czy znowu nie wylano dziecka z kąpielą? Cóż, od pewnego czasu wydaje mi się, że Polskę zalała wszechogarniająca głupota i żyjemy w kraju absurdów. Z jednej strony nie można wejść pomiędzy drzewa, nawet w głuszy, a z drugiej powiększono limity wiernych mogących uczestniczyć w świątecznych mszach wielkanocnych do 50 osób.  Z przerażeniem pomyślałam sobie, że po świętach  koronawirus rozbucha się tak bardzo, że ogarnięcie go będzie niemożliwe. Przecież skoro już teraz jest bardzo trudno, to co to będzie później? Przecież istnieją inne rozwiązania np.można wirtualnie uczestniczyć we mszy. Osoba głęboko wierząca nie potrzebuje pośredników, aby porozumieć się z Bogiem. Ale to tylko taka moja dygresja, bo przecież i tak każdy w swoim sumieniu dokonuje wyboru; uczestniczyć we mszy i potencjalnie narazić siebie i bliskich na ewentualne zakażenie, czy też pomodlić się gorąco w samotności, a uczestnictwo we mszy ograniczyć do transmisji telewizyjnej, chroniąc siebie i bliskich.
Tego kwietniowego, niedzielnego poranka bardzo jasno  uświadomiłam sobie, że już od początku marca jesteśmy w stanie uwięzienia. A tegoroczna Wielkanoc będzie dla nas trudna, bo spędzimy ją tylko we dwoje. Dzieciaki i wnuki pozostaną w swoich domach kilkaset kilometrów od Bieszczadów. Nie będzie wesołego lanego poniedziałku, radości wnuków podczas szukania zajączka w naszym miejskim ogródku, wspólnego  dzielenia się jajkiem i wspólnego wielkanocnego śniadania. I w tym momencie łezka zakręciła mi się w oku, bo bardzo tęsknię za rodzinką. Jednak szybko się ogarnęłam. Nie, nie będę siebie dobijać! Człowiek nie powinien tracić na zamartwianie się całej niedzieli. Wystarczy część poranka . Podeszłam do okna i  spojrzałam na rozświetlony słońcem stok Berda. Przynajmniej wiosna stara się osłodzić nam trudny czas i ogrzewa ziemię . Wystartowały pojedyncze listki. Rozkwita coraz to nowa partia wiosennych kwiatów. Cud odradzającej się natury!
Cieszy mnie ten cudny czas, pomimo mojej alergii na jakieś pyłki drzew, które na wyścigi starają się wypuścić listki.  Puchną mi oczy, zatykają się zatoki i musiałam zacząć zażywać aleric. Szczęście, że pomogło!






Już psychicznie ogarnięta upiekłam na niedzielne popołudnie małe rogaliki drożdżowe i  usiadłam w słoneczku na tarasowych schodkach. Ciepełko rozlało się  po czerwonej  chuście, pogłaskało mnie po ramionach i twarzy. Wystawiłam ją  do słoneczka. Wprawdzie wiała znad zalewu zimna bryza i rozwiewała mi włosy, ale w chuście nie czułam chłodu. Zasiadłam do telefonu. Koleżanka z byłej pracy miała  w tym dniu urodziny, więc fałszując, ale pełna dobrych chęci odśpiewałam z Jędrusiem i dwiema innymi koleżankami, podłączonymi kamerkami do wspólnej wizji, symboliczne " Sto lat". Humor zdecydowanie mi się poprawił, gdy zobaczyłam swoje koleżanki, wnuczki, wnuków. Porozmawiałam z Luckiem, Karolą, Stellą i Kamilem, obejrzałam kolorowe figurki dinozaurów, które dostał Kornel. Na dodatek Lucjan przysłał mi zdjęcie miejskiego ogrodu , w którym rozkwitły wiosenne kwiaty. W duszy mi pojaśniało, smutne myśli uleciały.  Po obiedzie nadal świat rozświetlały promienie słońca. Poszliśmy na spacer. Obeszliśmy naszą Wyluzowaną. Sprawdziliśmy z trzech stron ogrodzenie działki. Jędrek naciągnął poprzeczny drut, utrzymujący siatkę, bo zbytnio poluzował się, poprawił jakieś oczka siatki... Ja szłam łąką wzdłuż ogrodzenia i oglądałam naszą cudną posiadłość z zewnątrz. Słońce oświetlało stoki kozińca. Część łąki tonęła w cieniu, ale chaty widać było, jak na rozświetlonej reflektorami scenie. Nasza codzienna scenografia wiejskiego życia przedstawiała się malowniczo.




Za pięć minut dogonił mnie Jędruś i poprowadził wzdłuż chaszczy, ścieżką zwierzaków, zamieszkujących pobliski, odgrodzony od łąki, pusty teren po ośrodku Orlenu. Za ogrodzeniem jest nieczynna oczyszczalnia ścieków ośrodka oraz jakieś ujęcia wody, a także alejki, miejsce na place zabaw dla dzieci. Od kilkunastu lat zawładnęła tym miejscem przyroda i stał się  matecznikiem saren, dzików, lisów i kto wie jakich jeszcze zwierząt. Lisią rodzinę już poznaliśmy, bo obserwujemy ją z tarasu. Lisie dzieciaki często są szkolone na pobliskiej łące przez  polującą mamę. Rozśmieszają nas, gdy odbijają się od podłoża łąki i na cztery łapki spadają na ofiarę, pewnie jakiegoś zagapionego gryzonia. Przypomniałam sobie nasze kotki; Miszkę i Maszkę, które również u swojej mamy , Kizi-Mizi  pobierały lekcje polowania. Pomyślałam sobie, że świat zwierząt jest bardzo mądry i niesamowicie praktyczny. Dzieci uczą się tego, co im niezbędne jest do przetrwania. Jak dalece my, ludzie odeszliśmy od tego modelu edukacji. Uczymy się mnóstwa rzeczy niepotrzebnych do życia. A to co najbardziej istotne nie potrafimy zrobić, przynajmniej wielu z nas. Patrzę na swoje wnuki,bardzo mocno  przeciążone nauką. Jakby tak dobrze wykręcić materiał szkolny, pozostawić to co najważniejsze i najbardziej potrzebne, to niewiele by pozostało. Nie chciałabym okazać się zrzędliwą babą, ale nie mogę powstrzymać się przed wspomnieniem swojej edukacji. Już w szkole podstawowej nauczono mnie szycia, gotowania podstawowych potraw, najpotrzebniejszych napraw domowych. Poza tym moja edukacja w zakresie szkoły podstawowej i średniej pozwala mi na całkiem niezłą orientację w historii, biologii, czy też geografii. A teraz gdy oglądam w tv popularne teleturnieje zadziwiona jestem bezmiarem niewiedzy młodych ludzi. Ale to tak na marginesie. Wracając do tematu naszego życia w Wyluzowanej; wieczorkiem obserwujemy też sarny z małymi sarenkami, które przed zapadnięciem zmroku wychodzą na skraj łąki aby napaść się do syta.
Na niedzielnym spacerze, gdy Jędrek poprowadził mnie w chaszcze właśnie jakąś zwierzęcą ścieżką, natknęliśmy się na sarenkę. Po drodze zobaczyliśmy też zryty przez dziki spory plac pomiędzy młodnikiem. Na skraju łąki połamane gałęzie i otarcia kory na młodym drzewku świadczyły, że jakiegoś jelonka bardzo mocno swędziały parostki. Starał sobie ulżyć, ocierając się o drzewko i trochę je zdewastował. Dochodziła godzina dziewiętnasta, gdy wracaliśmy do chaty. Zawilce przygotowały się do snu, stulając płatki. Na trawniku do snu szykowały się krokusy i żonkile.









 Dziś, gdy to piszę ten post , jest poniedziałkowe popołudnie. Jędrek uwędził w naszej małej wędzarni trzy szyneczki. Wcześniej przygotował dojrzewający schab, który zasypany ziołami obsycha w naszej laubo-spiżarni. Jutro wyślemy po schabie i szyneczce każdemu z naszych dzieci, aby miały choć namiastkę wspólnej Wielkanocy. Zrobiłam listę zakupów, więc przy okazji wysyłania  paczki z leskiego paczkomatu In-Postu, uzupełnimy nasze zapasy aby coś tradycyjnego przygotować na nasze samotne święta. Jeszcze sześć dni. Co się jeszcze wydarzy? Siedzimy w chacie, a tyle wokół się dzieje! Dziś dopadła nas informacja, że w pobliskiej Solinie w ośrodku na  Jaworze mają być umieszczeni w kwarantannie ludzie, którzy dzisiaj  przylecieli  do Rzeszowa z Mediolanu. Koronawirus osacza nas coraz bardziej, nie tylko w wiadomościach wyzierających z ekranów.
Kończąc przedświąteczną relację z naszego miejsca odosobnienia w Wyluzowanej, życzę wszystkim gościom ChatoMani dobrego, pozytywnego i zdrowego tygodnia. Do następnego postu.