czwartek, 19 grudnia 2019

Jarmark przedświąteczny w stylu retro




   Mimo natłoku przedświątecznych zajęć znalazłam jednak chwilkę aby napisać parę słów na temat naszego ostatniego niedzielnego spaceru po Galicyjskim Rynku w Sanoku, gdzie odbywał się IX jarmark przedświąteczny. Chciałam się z Wami podzielić swoimi spostrzeżeniami, przemyśleniami, a zarazem pozostawić ślad mojego obecnego postrzegania świata. Fajnie będzie tak po paru latach wrócić do swoich myśli, obrazów obecnych dni i zobaczyć co się zmieniło, a co pozostało nietknięte.
Zacznę od początku, czyli od tego , że wróciliśmy do chaty , by jak co roku spędzać w niej święta wraz z naszymi dzieciakami i wnukami. Na święta w chacie będzie jak co roku gościło wiele osób, a więc i przygotowań huk. Duża odległość uniemożliwia wcześniejszy przyjazd rodzinki. Jesteśmy  w większości zdani na własne siły. Coś za coś. W mieście blisko wszędzie i do wszystkich, ale ciasno i , jak pokazał andrzejkowy obiad, przestaliśmy się mieścić przy wspólnym stole, a brak miejsca na dostawienie drugiego. Poza tym i przygotowanie większej ilości dań z uwagi na brak miejsca graniczy z cudem. Tu w chacie są większe przestrzenie i jest wygodniej, choć ze spaniem też zaczyna być kłopot. Kornel po woli wyrasta ze swego składanego łóżeczka. Teraz jeszcze można podłożyć mu pod nogi kołdry i koce, ale już niedługo i to nie wystarczy.
Wracając do tematu jarmarku, otóż pojechaliśmy tam w niedzielę, bo w tygodniu nie zdążyliśmy zawitać na sanocki rynek, gdzie do soboty rozłożone były stragany. Zresztą podobno po raz pierwszy. Ucieszyłam się, że mimo wszystko pooglądam tutejszy jarmark, bo znam  jarmark na kozielskim rynku, znam wrocławski, którym zachwyca się większość moich znajomych, znam przedświąteczne kiermasze z małych miasteczek belgijskich oraz z brukselskiego rynku. Tymi ostatnimi byłam zachwycona. Wtedy, gdy je oglądałam, a było to w 1997 roku, w Polsce były nowością. Urzekły mnie niesamowitą atmosferą, lokalnymi rzemieślniczymi wyrobami, grzanym winem i pieczonymi kasztanami. Ludzie cieszyli się tymi przedświątecznymi spotkaniami przy straganach, w halach targowych, gdzie z boku ustawione były stoliki. Biesiadowali, rozmawiali, cieszyli się nadchodzącymi świętami.
W skansenie w Sanoku przywitały nas otwarte bramy  i tłumy ludzi. Już z daleka dobiegała świąteczna muzyka. Przechodząc mostem przez San słyszałam dźwięki orkiestry, śpiew chóru. San niósł na grzbietach ciemnych fal echo pastorałek i kolęd.
 Weszliśmy przez boczne drzwi skansenu. I już prawie od wejścia zobaczyłam skansen, jakiego dotąd nie znałam. Miasteczko ożyło.
Tłumy ludzi kłębiły się na ryneczku.Gdzieś z boku pod chatami zmęczeni staruszkowie przysiedli na ławeczce i prowadzili ożywioną rozmowę. W wielu chatach świeciło się światło. Te, na których wisiały różne szyldy, opowiadające, gdzie można coś kupić , gdzie coś naprawić, miały często uchylone drzwi, bądź też klienci wchodzili do nich lub wychodzili z zakupami.
Przed chatami stały kramy z własnymi wyrobami cukierniczymi, ręcznie robionymi bombkami, stroikami lub innymi wyrobami dekoracyjnymi. wyrobami wędliniarskimi, nabiałem...Na środku rynku w licznych straganach koła gospodyń wiejskich wystawiały własnoręcznie zrobione potrawy, wypieki, prawdziwe smakołyki. Były pierogi z grzybami, z kapustą, barszcz, inne zupy, pasztety, naleśniki, smalec na grubej kilkucentymetrowej kromce chleba, z kiszonym ogórkiem pośrodku, bigos, gołąbki... Przy każdym straganie ustawiona była długa kolejka ludzi stęsknionych za swojskim jedzeniem. 

 W cukierni oprócz ciast i różnego rodzaju ciasteczek, można było napić się kawy zaparzanej w filiżankach. Działała piekarnia, gdzie w starym piecu wypiekały się swojskie chleby. Taki gorący, prosto z pieca można było nabyć do domu. Widziałam wiele osób niosących okrągłe bochny. Handlowano choinkami, wyrobami z wikliny, owocami świeżymi i suszonymi, orzechami, czy też grzybami suszonymi. Dokupiliśmy do naszych zapasów łuskanych orzechów, jak również  dorodne główki czosnku. Żałowałam, że poprzedniego dnia zakupiliśmy wielki bochen chleba na zakwasie, bo miałam chętkę na spróbowanie lokalnego pieczywa.























 Obchodząc stragany i ryneczek wysłuchaliśmy pięknych kolęd w wykonaniu chóru z jednej z sanockich szkół. Obok chóru inni uczniowie przedstawiali  Jasełka, inscenizując kolędy i pastorałki. Małe dzieciaki, które na niedzielny spacer przyszły do skansenu ze swoimi rodzicami, bliziutko podchodziły do aktorów. Z ciekawością przyglądały się a to Maryi , a to Trzem Królom, a to zwierzętom...
Po zakończeniu koncertu podjechała bryczka z Mikołajem. Każde z dzieci coś dostało w prezencie.  Ileż pozytywnych emocji malowało się na ich buziakach. Usta same układały się do uśmiechu.
Wtopiłam się w atmosferę sanockiego galicyjskiego ryneczku i gdyby nie  współczesne stroje, pomyślałabym, że przeniosłam się w czasie.
Tym razem na jarmarku nie widziałam żadnej chińszczyzny, żadnych ciupażek, muszli itp. Było swojsko, smacznie, pachnąco i tak jak być powinno przed świętami. 
 



Zdrowych i radosnych Świąt Bożego Narodzenia życzę wszystkim odwiedzającym mojego bloga. Niech przy wigilijnym stole nie zabraknie miłości, życzliwości i pamięci o bliskich, których już z nami nie ma. 

piątek, 22 listopada 2019

Fuerteventura cz. 2 Wyspa szczęśliwa

       Wracając do wyspy gdzie  polecieliśmy na nasze 45 lecie, to leży ona na Oceanie Atlantyckim nieopodal Afryki i wg Wikipedii wraz z całym archipelagiem  zaliczana jest do tzw. Makaronezji. Razem z wyspami Lazarote  i Gran Canaria  tworzy prowincję Las Palmas. My wylądowaliśmy na lotnisku  obok stolicy Fuertewentury, czyli Puerto del Rosario.
Nasz  hotel mieścił się w miejscowości Corralejo. ( Przepraszam za błędną pisownię w poprzednim poście. Przyznaję się bez bicia, że nie sprawdziłam jej na mapie, a jak wiadomo pamięć starszych dziewczynek w moim wieku bywa krótka.  Poprawiam się i teraz dokładnie sprawdzam podawane wiadomości.)




Wyspa jest najstarsza z wszystkich wysp kanaryjskich. Najwyższy szczyt ma 807 m n.p.m.  i mieści się w zachodnio-południowej części wyspy i ma nazwę Pico de la Zarza . 
Wklejam w swój post informacje z Wikipedii albowiem historia wyspy jest bardzo ciekawa ."Prawdopodobnie pierwsi osadnicy trafili na wyspę z terenu Afryki Północnej. Słowo Mahorero (Majorero) albo inaczej Maho, jest wciąż używane do określania mieszkańców wyspy. Wyraz ten wywodzi się od antycznego słowa „mahos” znaczącego tyle co buty zrobione z koźlej skóry, które nosili rodowici mieszkańcy wyspy. Guanczowie mieszkali w jaskiniach i posiadali cechy ludzi z basenu Morza Śródziemnego.
















W antyku wyspa posiadała inną nazwę – „Planaria”. Wynikało to z charakterystycznego ukształtowania powierzchni wyspy. W XI w. p.n.e. na Fuerteventurę oraz Lanzarote przybywają statki Fenicjan. Rzymski pisarz Pliniusz Starszy w swoim dziele „Historia naturalna” po raz pierwszy wspominał o Wyspach Szczęśliwych. Portugalscy i hiszpańscy handlarze niewolników i poszukiwacze skarbów pod koniec XIV i na początku XV wieku wykazywali duże zainteresowanie wyspą. W 1405 roku francuski zdobywca Jean de Béthencourt najechał wyspę i nadał swoje imię ówczesnej stolicy wyspy Betancurii. W 1492 roku Wyspy Kanaryjskie były ostatnim miejscem postoju Krzysztofa Kolumba przed wyruszeniem w podróż na zachód. W 1835 roku stolicą wyspy zostało Puerto del Rosario. W 1852 roku wyspa stała się miejscem wolnego handlu, dzięki Izabeli II Hiszpańskiej. W 1927 roku Fuerteventura, razem z Lanzarote, stała się częścią prowincji Gran Canarii. W latach 40. XX wieku na wyspie powstało lotnisko, natomiast w latach 60. na wyspie pojawili się pierwsi turyści, powstało aktualne lotnisko i zaczęto budować hotele i infrastrukturę turystyczną. W 2009 roku wyspę uznano za rezerwat biosfery UNESCO. "




























    Zwiedzając wyspę zajechaliśmy do ciekawej miejscowości Caleta de Fuste. Gdzie spacerkiem zwiedziliśmy piękne kamieniste wybrzeże , poprzyglądaliśmy się ludziom łowiącym rybki  w oceanie. Podziwialiśmy turystów wylegujących się nad hotelowymi  basenami z widokiem na ocean.
W tym dniu odkryliśmy, że w recepcji naszego hotelu pracuje młoda Polska, która przebywa na wyspie od 4 lat. Na pytanie, co można tu robić odpowiedziała, że głównie zajmować się sportem. Ona nauczyła się pływać na desce, biega i jeździ na rowerze. A jest tu mnóstwo rowerowych ścieżek. Mieszkańcy chętnie poruszają się tym środkiem lokomocji, a schorowani, wygodniejsi elektrycznymi rowerami lub  hulajnogami z wygodnymi siodełkami, na których sobie przysiadają, gdy nogi bolą. Najbardziej na Fuerteventurze brakuje jej zieleni. Na urlopy jeździ do Polski lub krajów, gdzie ta zieleń dominuje w krajobrazie. W restauracji też poznaliśmy młodego Polaka, studenta, który spędzał tu miesiąc, pracując i odpoczywając. Później wracał do kraju.
Klimat panujący na wyspie jest w zasadzie bardzo suchy.  Czasami w  na Fuerteventurze występują burze niosące piasek znad Sahary.Doświadczyliśmy tego zjawiska wracając z wyprawy przez Góry Cynamonowe. Śpieszyliśmy się na kolację, zachodziło słońce. Jechaliśmy już drogą z Puerto Roso do Carrolejro. Po obu stronach jezdni mieliśmy wysokie wydmy. Wiał dosyć silny wiatr. Od strony oceanu  piasek przesypywał się przez jezdnię. Podobnego zjawiska często doświadczamy w zimie , gdy z przydrożnych zasp mocny wiatr przesypuje suchy zmarznięty śnieg na drugą stronę. Nagle spoglądając przez przednią szybę samochodu zaczęło mi się wydawać, że okolica zaczyna być zadymiona. Powiedziałam do męża, że może na wyspie wybuchł jakiś pożar. Mąż użył spryskiwacza i wycieraczek. Świat pojaśniał. Okazało się, że na szybie osiadła gruba warstwa drobniutkiego piaszczystego pyłu.
 W czasie pobytu na wyspie jeden raz doświadczyłam deszczu. Był on gwałtowny, obfity. Z pobliskiego chińskiego marketu zniknęły parasolki. W restauracji pojawiły się rozłożone ma podłodze ręczniki, bo woda przedostawała się do wnętrza przez dach. Trwało to godzinę. Później wyszło słońce.  Na pamiątkę pozostała mi zakupiona za 3 euro chińska parasolka, której później nigdy nie musiałam na wyspie użyć. 
Podsumowując nasz pobyt stwierdzam, że z całą pewnością był on bardzo egzotyczny. Codziennie robiliśmy wiele kilometrów piechotą , dokładnie poznając teren. Poznałam inną część świata, tę bliżej Afryki.Nie kąpaliśmy się w oceanie, bo tam, gdzie były plaże, kamienne dno, jeżowce i parzące meduzy nam to uniemożliwiły. A parę razy ocean nam po prostu uciekł. Przez Góry Cynamonowe przejeżdżaliśmy ostrymi serpentynami. W kotlinie po drugiej stronie  wulkanicznego pasma, na południu gór był zabytkowy kościółek, małe kafejki , dwa sklepiki z pamiątkami, rosły opuncje. W kamieniach miały norki wiewiórki z ciemnym paskiem na grzbiecie i krótkim ogonkiem, jakby żywcem wyjęte z disnejowskiego filmu. Niestety nie mamy zdjęć z tego miejsca, bo padł mi aparat telefoniczny. Jędrek zgubił tutaj swoją jasną płócienną czapkę i później był nieszczęśliwy chodząc w specjalnie zakupionej  baisebalówce. Zwiedziliśmy główne miejscowości wyspy; Antigua. Tuineje oraz La Oliva, gdzie  oglądaliśmy holenderski wiatrak.






 Powrotny lot był spokojny, cichy i wygodny. Tym razem siedzieliśmy z przodu samolotu, a nie w pobliżu ogona, więc nie huczały nam silniki.  Byłam wyspana i wypoczęta. Gdy pojawiło się lotnisko w Katowicach, nie czułam skoku wysokości, bo samolot siadał delikatnie, równomiernie, jakby nie ogromna maszyna opadała na płytę, a leciutkie pióreczko. I tyle przyjemności , bo powitał nas przymrozek. Szczękając zębami przebieraliśmy się w toalecie. Wyjechaliśmy około 20-stej do Koźla. Niestety złośliwy chochlik w ciemnościach pokręcił nam zjazdy i krążyliśmy, krążyliśmy. Po 22-giej głodni przybyliśmy do Kędzierzyna. I jak nigdy, kolację zjedliśmy w Mc Donaldzie, bo tylko on był czynny. Nie uznaję śmieciowego jedzenia, ale nie mieliśmy wyjścia.  I tak zakończyliśmy podróż. Niestety Jędrkowi  wyjazd zostawił pamiątkę. Jakiś stwór w nocy ugryzł go w ramię.  Miał czerwony ślad wielkości złotówki.  Zbagatelizował go, choć już wielokrotnie miał przygody z boreliozą. Dziś wygnałam go do lekarza, bo czerwona plama rozrosła się na połowę ramienia. Dostał antybiotyk i skierowanie do poradni chorób zakaźnych. Lekarz nie wie, co to może być. Boję się, czy jakiś owad nie posłużył się moim mężem, jako inkubatorem...