niedziela, 28 sierpnia 2011

Połonina Wetlińska i JA ???

 Od jakiegoś czasu bardzo chciałam spojrzeć na świat z wyżyn Połoniny Wetlińskiej. Słyszałam barwne opowieści o urodzie drogi ku jej szczytowi. Czytałam o Chatce Puchatka. Nawet wyobrażałam sobie siebie, idącą październikowym południem ku szczytowi. Wokoło miały złocić się i czerwienić Bieszczady. Na krzakach w koronkach pajęczyn miały błyszczeć w słonku diamenciki rosy, albo mgły. Zakładałam, że może nie wejdę na szczyt, ale spróbuję i przede wszystkim zobaczę malowniczą drogę.  Przecież o Wetlinie marzyłam, oglądając ją przez okno samochodu podczas kolejnych wycieczek. Była łagodna, dostojna i przyjazna. I nagle, ni z tego, ni z owego w sierpniowy poranek po prostu wsiadłam z zięciem, wnukiem i koleżanką do samochodu i pojechałam na wyprawę. Był gorący późny ranek. Boże, jaką miałam tremę! Nie wiedziałam, czy nie porywam się przypadkiem z motyką na słońce.
 Może miałam zaćmienie umysłu, a może rozbestwiłam się wejściem na Koziniec. W każdym bądź razie byłam zdecydowana. Podjechaliśmy na parking, wykupiliśmy bilety i w górę! Oczywiście od razu przypomniałam sobie, że zapomniałam  kijków. I jak ja bez nich wejdę?...

 Żar lał się z nieba! / Dlaczego zawsze, gdy decyduję się wspinać musi być tak gorąco??/
Trawy dawno przekwitły i rozsiewały wokół zapach siana i ziół. Gdzieniegdzie widniały kałuże, bo w nocy lało jak z cebra.
 Droga była szeroka, otoczona  łąką. Pomyślałam sobie, że nie będzie tak źle. Gdzieś na dole wrzeszczeli jacyś młodzi ludzie, którzy najwyraźniej też szli na Połoninę Wetlińską. Zaczęłam sapać i zipać, bo droga zaczęła piąć się w górę. Za parę minut wrzask przybliżył się i prawie zostałam stratowana przez grupę kolonijną. Parli przed siebie z szybkością i werwą huraganu! Uskoczyłam w bok, bo pomyślałam sobie, że zaraz zostanę wdeptana w ziemię . Oczami wyobraźni widziałam siebie w gipsie i bandażach.Dzieciaki przeważnie skakały po kamieniach, jak kozice górskie i przy tym buzie im się nie zamykały. Popatrzyłam na nich z dużą zazdrością.Wyraźnie odczułam różnicę wieku i stanu zdrowia!
 A później już droga wyglądała tak jak na tym zdjęciu. Wyścielały ją różnej wielkości kamienie. Często ścieżka była zarazem dnem potoku, bo ze szczytu spływała woda z nocnego deszczu. Parę razy miałam kryzys i zastanawiałam się, czy wejdę. Szłam sama, bo tak umówiłam się z pozostałymi, że każdy idzie w swoim tempie. Unikam w ten sposób stresu!
 Miejscami widać było góry i łąki. Mijali mnie różni ludzie. Nawet małe dzieci. Co chwilę odpoczywałam. Dwa razy miałam poważne zawroty głowy, ale posapałam, poziapałam i decydowałam się, aby iść do przodu.

                         Czasem zdarzyła mi się po drodze na stoku taka pyszna niespodzianka.
 10 minut przed wyjściem z lasu usłyszałam dźwięk swojej komórki. To zięć sprawdzał, czy żyję i idę dalej, czy też zdecydowałam się na zejście.
A później już było dużo lepiej, bo wreszcie zrobiło się znowu słonecznie. Droga zmieniła się.Głazy gdzieś prawie zniknęły. Wyszłam na jakąś wielką łąkę, środkiem której biegła szeroka droga. Z lewej strony stały  ławeczki, z prawej był porośnięty zeschłymi trawami złoty stok.
 I nagle ze złota wyłoniły się zielone grzbiety gór. Żar lał się nadal z nieba. I tylko po błękicie żeglowały sobie pojedyncze, małe obłoczki.
                                        I  nagle dostrzegłam, że do grzbietu mam nie tak daleko.
                    I to dodało mi sił. Pomyślałam sobie, że znowu sobie udowodnię, że dam radę.
 Końcówka była najcięższa, bo pod okiem czekającej grupy znudzonych wycieczkowiczów. W końcu weszłam po nich prawie 40 min. później.
- No dawaj Bożenka ! Jeszcze parę metrów!!!

 I wysiłek opłacał się, bo czekała nagroda. Cudna wycieczka szczytami!
                     I widoki Pasma gór, które jak błękitne fale oceanu otaczały Połoninę Wetlińską.
                                                   I zielone, pobliskie  grzbiety.
Wracałam w dół tą samą drogą. Już nie sapałam, ale na chybotliwych głazach czułam kolana !
I wszystkim niedowiarkom, którzy zakładali, że nie dam rady udowodniłam, że jeszcze nie jest ze mną tak źle.
Cudownie jest żyć pełną piersią i czasem nawet " przeskoczyć siebie"!  Takie emocje można przeżyć tylko dając z siebie wszystko!

niedziela, 21 sierpnia 2011

Moje małe zwycięstwa - Koziniec,

Zazdroszcząc Marii pięknych widoków ze szczytów gór, postanowiłam powalczyć ze sobą i zaczęłam zdobywanie gór. Pierwsze zmagania zaczęłam od niewielkiej górki- Kozińca, pod którą położona jest nasza działka. Wyruszyłam spod chaty  około południa. Wiał lekki gorący wiaterek. Był typowy letni dzień, gdy zeszłam  jezdnią w dół. Po prawej minęłam plażę i błękitne wody Zalewu Solińskiego.
Zachwyciłam się bogactwem roślin i bujnością przyrody, która szleje na stoku góry. Na Śląsku, gdzie na stałe mieszkam, rosną inne rośliny, a tu bukiety jak malowanie. I zapach!!! Powietrze niosło z pobliskich łąk aromat siana, bo zaczęły się sianokosy, a także ziół, wody. Odurzona szłam dalej, aż do podnóża Kozińca.
Minęłam przydrożną kapliczkę i samochody turystów, które zaparkowane zostały u podnóża góry. Podsłuchałam grupkę pseudo turystów i teksty typu -" ja tam wjadę samochodem prawie na szczyt ! "- to młodzian do panienki. Ta, mądrzejsza, wyśmiała  starającego się jej zaimponować palanta i w ten sposób mogłam spokojnie wędrować dalej, bez obawy, że mnie ktoś na szlaku przejedzie. Pomyślałam nawet sobie, że śmiesznie byłoby zginąć na górskim szlaku pod kołami samochodu.
Tak sobie rozmyślając szłam dalej, uśmiechając się pod nosem. Na początku droga była piaszczysta i lekko pochylona. Żar lał się z nieba. A ja zaczęłam lekko sapać.
Później droga była trochę bardziej kamienista. Ale i tu zdarzały się takie piękne niespodzianki. Skorzystałam z okazji, aby pozachwycać się kwiatuszkiem i posapałam troszkę bardziej. Wreszcie wyrównałam oddech.
A potem było coraz bardziej stromo i widoki coraz piękniejsze.  Z kolei moje sapanie przybrało na sile. Gzy pojawiły się znikąd i starały się mnie uciąć, gdzie tylko dopadły. Pot rzęsisty wystąpił na moje czoło.
Starałam się odpoczywać w cieniu. Tam mniej było żarłocznych owadów. Wiał wietrzyk i łagodził upał.
I kwiaty pięknie umilały odpoczynek. Po drodze mijali mnie turyści, którzy pozdrawiali na szlaku. To było bardzo miłe. Poczułam się cząstką wielkiej rodziny turystów,zdobywających góry, chociaż Koziniec nie należy do najwyższych. Kiedyś pewnie powiedziałabym; "po czorta się męczyć i wspinać do góry. Czy ja tam coś zgubiłam?" A tym razem tak nie było. Chyba zmieniłam opcję na życie i podejście do odpoczynku!
I nagle pojawiła się pierwsza platforma widokowa. To już coś! Przed wspinaczką zakładałam, że jeśli będę się dobrze czuła, to pójdę dalej. Jeśli nie, to przynajmniej tu postawię stopy. Postawiłam. Obejrzałam widok i ... poszłam dalej!
               I warto było, bo było na co patrzeć! Jak w bajce o kurce; rzeczka, jak wstążeczka! Tym razem to zakole zalewu. Pola- kolorowe chusteczki...

 No i wreszcie szczyt! Z krzyżem , barierką i... śmieciami wokół. Przykre, że ludzie tak zaśmiecają góry.
 Ciekawe, co będą pokazywać swoim dzieciom za pięćdziesiąt lat? Może drugą górę, tym razem ze śmieci.

 Mimo wszystko poczułam się świetnie. W końcu przełamałam siebie i swoje ograniczenie. Od czegoś trzeba zacząć, aby poczuć, że naprawdę się żyje. To było moje pierwsze małe zwycięstwo!
                                         Wracałam tą samą drogą, szczęśliwa i dumna z siebie.
      W ten sposób rozpoczęłam moje sierpniowe wakacje. Mogłabym je zatytułować " Bogdusia zdobywa siebie".   
Ciąg dalszy nastąpi....