Od jakiegoś czasu bardzo chciałam spojrzeć na świat z wyżyn Połoniny Wetlińskiej. Słyszałam barwne opowieści o urodzie drogi ku jej szczytowi. Czytałam o Chatce Puchatka. Nawet wyobrażałam sobie siebie, idącą październikowym południem ku szczytowi. Wokoło miały złocić się i czerwienić Bieszczady. Na krzakach w koronkach pajęczyn miały błyszczeć w słonku diamenciki rosy, albo mgły. Zakładałam, że może nie wejdę na szczyt, ale spróbuję i przede wszystkim zobaczę malowniczą drogę. Przecież o Wetlinie marzyłam, oglądając ją przez okno samochodu podczas kolejnych wycieczek. Była łagodna, dostojna i przyjazna. I nagle, ni z tego, ni z owego w sierpniowy poranek po prostu wsiadłam z zięciem, wnukiem i koleżanką do samochodu i pojechałam na wyprawę. Był gorący późny ranek. Boże, jaką miałam tremę! Nie wiedziałam, czy nie porywam się przypadkiem z motyką na słońce.
Może miałam zaćmienie umysłu, a może rozbestwiłam się wejściem na Koziniec. W każdym bądź razie byłam zdecydowana. Podjechaliśmy na parking, wykupiliśmy bilety i w górę! Oczywiście od razu przypomniałam sobie, że zapomniałam kijków. I jak ja bez nich wejdę?...
Żar lał się z nieba! / Dlaczego zawsze, gdy decyduję się wspinać musi być tak gorąco??/
Trawy dawno przekwitły i rozsiewały wokół zapach siana i ziół. Gdzieniegdzie widniały kałuże, bo w nocy lało jak z cebra.
Droga była szeroka, otoczona łąką. Pomyślałam sobie, że nie będzie tak źle. Gdzieś na dole wrzeszczeli jacyś młodzi ludzie, którzy najwyraźniej też szli na Połoninę Wetlińską. Zaczęłam sapać i zipać, bo droga zaczęła piąć się w górę. Za parę minut wrzask przybliżył się i prawie zostałam stratowana przez grupę kolonijną. Parli przed siebie z szybkością i werwą huraganu! Uskoczyłam w bok, bo pomyślałam sobie, że zaraz zostanę wdeptana w ziemię . Oczami wyobraźni widziałam siebie w gipsie i bandażach.Dzieciaki przeważnie skakały po kamieniach, jak kozice górskie i przy tym buzie im się nie zamykały. Popatrzyłam na nich z dużą zazdrością.Wyraźnie odczułam różnicę wieku i stanu zdrowia!
A później już droga wyglądała tak jak na tym zdjęciu. Wyścielały ją różnej wielkości kamienie. Często ścieżka była zarazem dnem potoku, bo ze szczytu spływała woda z nocnego deszczu. Parę razy miałam kryzys i zastanawiałam się, czy wejdę. Szłam sama, bo tak umówiłam się z pozostałymi, że każdy idzie w swoim tempie. Unikam w ten sposób stresu!
Miejscami widać było góry i łąki. Mijali mnie różni ludzie. Nawet małe dzieci. Co chwilę odpoczywałam. Dwa razy miałam poważne zawroty głowy, ale posapałam, poziapałam i decydowałam się, aby iść do przodu.
Czasem zdarzyła mi się po drodze na stoku taka pyszna niespodzianka.
10 minut przed wyjściem z lasu usłyszałam dźwięk swojej komórki. To zięć sprawdzał, czy żyję i idę dalej, czy też zdecydowałam się na zejście.
A później już było dużo lepiej, bo wreszcie zrobiło się znowu słonecznie. Droga zmieniła się.Głazy gdzieś prawie zniknęły. Wyszłam na jakąś wielką łąkę, środkiem której biegła szeroka droga. Z lewej strony stały ławeczki, z prawej był porośnięty zeschłymi trawami złoty stok.
I nagle ze złota wyłoniły się zielone grzbiety gór. Żar lał się nadal z nieba. I tylko po błękicie żeglowały sobie pojedyncze, małe obłoczki.
I nagle dostrzegłam, że do grzbietu mam nie tak daleko.
I to dodało mi sił. Pomyślałam sobie, że znowu sobie udowodnię, że dam radę.
Końcówka była najcięższa, bo pod okiem czekającej grupy znudzonych wycieczkowiczów. W końcu weszłam po nich prawie 40 min. później.
- No dawaj Bożenka ! Jeszcze parę metrów!!!
I wysiłek opłacał się, bo czekała nagroda. Cudna wycieczka szczytami!
I widoki Pasma gór, które jak błękitne fale oceanu otaczały Połoninę Wetlińską.
I zielone, pobliskie grzbiety.
Wracałam w dół tą samą drogą. Już nie sapałam, ale na chybotliwych głazach czułam kolana !
I wszystkim niedowiarkom, którzy zakładali, że nie dam rady udowodniłam, że jeszcze nie jest ze mną tak źle.
Cudownie jest żyć pełną piersią i czasem nawet " przeskoczyć siebie"! Takie emocje można przeżyć tylko dając z siebie wszystko!
Bożeno, szłaś z Wyżniej Przełęczy tzw. "końską drogą" do Chatki, jestem z Ciebie bardzo dumna, że przezwyciężyłaś swoje słabości, chociaż na pewno nie raz chciałaś zawrócić. Niech sobie młodzi biegają na wyścigi, my z mężem jak wędrujemy, to też swoim tempem i nic nie jest w stanie nas zmusić do przyspieszenia, a i po co? Zatrzymujemy się, patrzymy, sapiemy i dalej do góry, czy masz jeszcze w zanadrzu zdobycie jakiegoś szczytu, pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńAleż cudowna wycieczka! Opłacił się wysiłek, bo chyba rzeczywistość przewyższyła Twoje wyobrażenia ;-) Pogoda piękna, a widoki zapierające dech...
OdpowiedzUsuńA jaka satysfakcja... ;-)) Naprawdę, zazdroszczę takich wypraw!
Ściskam czule!
Wiesz co - oniemiałam! Jeszcze w taki upał.. Jestem przekonana, że nawet gdyby mnie ktoś chciał wtoczyć, to byłabym gadżetem Syzyfa...
OdpowiedzUsuńwow wow wow podziwiam kobieto. jestes WIELKA !!! w pozytywnym tego slowa znaczeniu :) pozdrawiam
OdpowiedzUsuńKochane! Dzięki za słowa wsparcia, dobra energię bijącą z Waszych komentarzy.
OdpowiedzUsuńMarysiu! Muszę zabrać się za mapy, bo wstyd mi, że nawet nie wiem skąd szłam. Wszystko przede mną.
Inkwizycjo! Myślę, że powinnaś spróbować. Warto!
Gosiu!- Do wszystkiego trzeba wewnętrznie dojrzeć. A jeśli nie masz takiej potrzeby, to po co się męczyć?
Beatko! Dzięki za ciepłe słowa.
Przesyłam Wam wszystkim gorące uściski!
Gratuluję serdecznie!
OdpowiedzUsuńW tych latach kiedy to jeszcze wychodziłam z domu a nawet biegałam - zawsze uważałam, że trudniej jest zejść niż wejść.
Pozdrawiam!