poniedziałek, 16 maja 2022

A tu wiosna pachnie majem!

        Po tygodniu nieobecności znowu jesteśmy w chacie i to już od około dziesięciu dni. Ociepliło się i wiosna zakasała rękawy. Kwitną kwiaty, drzewa , które już pokryły solidne zielone czupryny. Na Berdzie kukułka kuka jak nakręcona, czasem dołącza się do niej druga i tak kukają sobie na dwa głosy. Podobno to samce wyszukują gniazda podobne do tych, w których same się wykluły i dają znać samiczkom, gdzie można podrzucić jaja. A więc tak sobie nawołują, a ja za każdym razem nie mam w kieszeni ani grosza. Jak co roku  i w tym bogactwo mi nie grozi. Teraz za to mogę stwierdzić, że Bieszczady przestały odstawać od reszty Polski. Wszędzie zapanowała miłościwie nam panująca Wiosna, a w Wyluzowanej nastały rajskie klimaty. Nasze arnioły przestały trząść się z zimna, kulić na kalenicy chałup i od naszego powrotu przemykają pomiędzy zazielenionymi czubkami drzew. Nurkują  w aromatycznej mgiełce, którą oddycha cały stok Kozińca, a często nawet dołączają do ptasiego chóru. Wieczorami bawią się w chowanego na amarantowych niebiańskich łąkach i tylko po białych smugach można poznać ślady po muśnięciu skrzydeł. Czasem z nudów akompaniują zagubionemu w zielonym gąszczu panu słowikowi. Od tygodnia chodzimy trochę otumanieni kolorami, zapachami, ptasimi koncertami. Słodkie kwiatowe zapachy zawładnęły stokiem. Chaty też trzeszczą jakoś dziwnie, jakby były na ciągłym rauszu. Rankiem budzą nas ptasie ploteczki, wyćwierkiwane w drodze po muszki, robaczki, pędraki, mszyce, czyli poranne śniadanko dla pociech lub dla towarzyszki pilnie strzegącej gniazdka. Każdy skrzydlaty mieszkaniec naszej arkadii ma coś nowego do zakomunikowania sąsiadowi. I tak koncertują na wiele głosów, prześcigając się w przechwałkach. Szkoda, że nie znam ptasiego narzecza, bo z całą pewnością ptasie wiadomości są dużo ciekawsze, niż poranny serwis radiowy czy telewizyjny. Zresztą wystarcza mi sama melodia i z prawdziwą przyjemnością wysłuchuję ptasich aktualności. Spod dachówek drewutni zwisają jakieś długie źdźbła zeschłej trawy, jedyny ślad , że za belką jakaś para kosów uwiła gniazdko i z całą pewnością oczekuje potomstwa. Małe drozdy już się wykluły, bo znaleźliśmy kolejne błękitne skorupki jajek. W kępie tui, porastających nasze szambo  jakiś mały ptaszek wychowuje młode. Gdy wylatuje z zielonego gąszczu, dla niepoznaki siada na pobliskiej brzozie-Małgosi i stara się wybadać, czy w pobliżu czai się drapieżnik, który mógłby  dostrzec  zamaskowane gniazdo. Po dokładnej obserwacji okolicy i uznaniu, że droga bezpieczna, nurkuje po muszki, robaczki... Wracając z jedzeniem, znowu przysiada na Małgosi i dopiero nurkuje w zielony gąszcz. Dziś podziwialiśmy urodę Małgosi, która jest prosta jak struna i ma piękną czuprynkę. Układ gałęzi jest u niej wyjątkowo piękny. Jaś nie ustępuje jej urodą. Tylko Gustlik jest jakiś taki trochę pokrzywiony, lekko pochylony i Honoratka również wygięta, szczególnie na dole pnia, który rośnie w towarzystwie kępy grabów. Górne gałęzie już są inne, dorodniejsze, choć może  trochę za bardzo rozczapierzone. Lubię te nasze brzozy o imionach bohaterów bajek i filmów. I dużym sentymentem darzę Króla Maciusia , choć w tym roku jest niemrawy i zaspany. Dopiero puszcza pierwsze listki. Ostatni wita wiosnę. Długo szykuje swoje wielkie wejście.  






 








Po tygodniu różnych zajęć związanych z ogarnianiem Wyluzowanej w niedzielę pojechaliśmy do Rymanowa. W zasadzie planowaliśmy sprawdzić, czy nadal istnieje sklep z artystycznym szkłem kolorowym huty szkła Sabina. Przed wielu laty egzystował on na rymanowskim rynku. W tym roku skończył się remont na rymanowskim rynku. Rynek został odnowiony. Powstały zatoczki parkingowe ale...Okalające go sklepiki bardzo się zmieniły, zszarzały i już nie dodają uroku małemu, galicyjskiemu miasteczku istniejącemu od 1376 roku, które kiedyś było prywatnym miastem szlacheckim. Moim zdaniem jest to kolejne miasto, które uległo manii kamieniowania, czyli , aby z rynku stworzyć kamienną pustynię.

 

Nie znaleźliśmy sklepu z kolorowym szkłem i chcąc dowiedzieć się, czy przypadkiem gdzieś go nie przeniesiono, wstąpiliśmy do małej kawiarenki. I tu po raz kolejny bardzo się rozczarowałam. Czarna kawa była jakimiś popłuczynami po fusach, a lody okazały słodką, zamrożoną pokolorowaną wodą. Nie byłam w stanie wypić tej kawy, co pierwszy raz mi się zdarzyło, bo od szesnastego roku życia jestem wielką kawoszką. Pani zza lady miała za to imponującej długości czarny warkocz. Sięgał jej prawie do kostek. Po raz pierwszy widziałam osobę z tak długimi włosami. Zachwyciły mnie, co zakomunikowałam, a pani powiedziała, że prawie całe życie go zapuszcza i nie zamierza ścinać. O sklepie  ze szkłem huty Sabina , który miałby być ulokowany na rynku w ogóle nie słyszała i nie wie gdzie mógłby się znajdować. Rozczarowani, ale nie zniechęceni pojechaliśmy w stroną Rymanowa Zdroju, po drodze rozglądając się za sklepikami z pamiątkami. Objechaliśmy miejscowość i zaparkowaliśmy na jakimś dużym, zatłoczonym parkingu obok parku. A tu spotkało nas wielkie zaskoczenie. Poczuliśmy się, jakbyśmy wjechali do innej miejscowości. Wszędzie było mnóstwo zieleni i klombów z kolorowymi kwiatami. Długi, ciągnący się wzdłuż całej sanatoryjnej dzielnicy park był zadbany, poprzecinany licznymi zatoczkami i wyspami, gdzie rozmieszczono liczne atrakcje dla kuracjuszy i turystów, a to restaurację, a to tężnię, a to kawiarnię, a to pijalnię... Co kawałeczek stały ławeczki, a trawniki przecinały trasy dla chcących zadbać o fizyczna stronę swojego organizmu. Obeszliśmy większość alejek parkowych, posiedziałam na ławeczce obok figury Anny Potockiej, zachwyciliśmy się miejscowością i postanowiliśmy, że  jeszcze nie jeden raz odwiedzimy to miejsce i poznamy okolicę oraz zabytki. A wędrując znaleźliśmy też informację, że sklep z kolorowym szkłem  funkcjonuje teraz przy Hucie Szkła Sabina i jest czynny w dnie powszednie. Nie ma rady, musimy tu niedługo znowu wrócić, bo wymyśliliśmy, że może znajdziemy takie kolorowe szkło, które moglibyśmy sprezentować z okazji złotych godów kuzynostwa z Belgii. A czasu na poszukiwania mamy niezbyt dużo.

Po powrocie z wycieczki poszukałam w internecie wiadomości na temat początków uzdrowiska .Zgodnie z Wikipedią ; "  W 1872 r. Anna Potocka i Stanisław Potocki, którzy podpisali kontrakt kupna Rymanowa, stali się założycielami Rymanowa-Zdroju. 16 sierpnia 1876 r. podczas spaceru Anny Potockiej (autorki „Mojego pamiętnika”) z dziećmi jeden z synków Józef odkrył źródło lecznicze wody. Badania jej użyteczności trwały do 1879. Posiedziałam sobie na ławeczce obok Anny potockiej, Porozmawiałam z nią o pięknie Rymanowa Zdroju....

Odkrycie źródeł mineralnych 16 sierpnia 1876 dało początek dziejom Rymanowa-Zdroju. Występowanie od wieków wód leczniczych w sąsiednim Iwoniczu-Zdroju skłoniło zamieszkałych od 1870 w Rymanowie właścicieli dóbr Annę i Stanisława Potockich do szukania podobnych źródeł w okolicznych górach i dolinie rzeki Taba (dziś Tabor). Wyjątkową okazję dał pobyt na dworze rymanowskim chemika Tytusa Sławika. Wykonana przez niego pobieżna analiza źródła nad brzegiem rzeki Taba, wykazała silne stężenie jodu i żelaza. Przeprowadzenia dokładnych badań chemicznych odkrytej wody dokonał w 1877 prof. dr Wesselshy, chemik wiedeński. Analiza w zupełności potwierdziła cenne zalety źródła. Rozpoczęto budowę pierwszych pensjonatów. Wykonano nową obudowę ujęć wodnych według wskazań prof. dr. Bolesława Lutostańskiego, rozdzielono spływające do jednej studni źródła mineralne na odrębne zdroje.

3 km od Rymanowa leży Rymanów Zdrój - uzdrowisko. Przyrodoleczniczy klimat tego miejsca charakteryzuje się dużą zawartością ozonu, soli oraz wysoką wilgotnością powietrza.
Skarbem uzdrowiska są naturalne źródła wód leczniczych "Tytus", "Klaudia" i "Celestyna". Początki zdroju sięgają końca XIX wieku. Rymanów znany jest od dawna szczególnie jako uzdrowisko dziecięce. Można spotkać tu zabytki - wille pamiętające początki uzdrowiska."



Jakoś mam coraz mniej czasu na wpisy na blogu. Pochłaniają mnie inne rzeczy. I chyba zrobiłam się trochę powolniejsza. Czasem pochłania mnie Wyluzowana, innym razem powtarzanie języka francuskiego, który u mnie mocno kuleje. Nigdy nie znałam go wystarczająco dobrze, a w zasadzie choć wstyd przyznać się, raczej po francusku dukałam,stękałam, migałam, "ahałam i ochałam"... ale wystarczało mi to, aby w tym języku jakoś się porozumieć. Ciocia Wanda dawała ten komfort, że w wypadku nieporozumienia, wyjaśniała kwestię po polsku, poza tym Jędrek jakoś dawał sobie radę z dialogami i też w  razie czego służył za tłumacza. Czas mija, pamięć jest ulotna , a ciotka Wanda nie żyje...Dawno  nie posługiwałam się językiem francuskim. Jędrek też go zaniedbał, bo nie było potrzeby, by zajmować nim czas, a tyle innych rzeczy wokoło.... A teraz pośpiesznie odkurzamy pamięć, powtarzamy, i wstyd nam. I znowu Polak mądry po szkodzie. A ja nie wiem w co inwestować swój czas, bo poprawiam książkę, która dawno powinna zostać wysłana do wydawnictwa. Niestety jest rozgrzebana i nie wiem kiedy będzie gotowa. Wiosna jest wymagająca i trzeba zadbać o dwa ogródki. Większość spraw ogrodniczych ogarnia Jędrek, ale i ja mam tu swoje zadania! Poza tym od czasu przejścia na emeryturę jestem bardzo tradycyjną kobietą domową. Codziennie gotuję obiady, co parę dni piekę chleb, czasem upiekę coś do kawy, jeżdżę na odkurzaczu i mopie...itd., kto prowadzi dom zna te bolączki. A doba ma tylko 24 godziny. Odpoczynku potrzeba mi teraz dużo więcej, niż dotychczas, bo energia już nie ta... I tak to jest! Nie zamierzam dłużej narzekać, bo wszystkie wymienione czynności raczej lubię, ale chciałabym jeszcze znaleźć czas np. na malowanie i zapatrzenie się na wiosnę, która wokoło.


Tymczasem Jędrek zbudował podwyższoną grządkę. Wyglądała jak wielka piaskownica, ale zakupiliśmy do niej mnóstwo ziemi i już jest inaczej, bo zostały posadzone pierwsze pomidorki, zasiane buraczki, posadzona sałata. W folii też rosną różne roślinki; na razie głównie pomidory, ale i  ogórki zostały wysiane do doniczek. Wcześniej kiełkowały na kuchennym oknie, zalane odrobinką wody. Później wszystko ma rosnąć w  donicach. Oj, rozrasta się nam ogródek i będziemy mieli soje ekologiczne warzywa. Przynajmniej te, po które najczęściej sięgamy.







 

środa, 4 maja 2022

Rozdwojenie czasu

 

rozdwojenie czasu


dziś moje wzruszenia mają 

kolor wiosennej trawy

zapach czeremchy 

bzów i fiołków

dźwięczą 

ptasim koncertem zza

ażurowej kurtyny pierwszych listków 

chodzę po swoich śladach i 

dawnych ścieżkach

są nowe i 

takie same jak dawniej

jestem młoda i dojrzała

takie rozdwojenie czasu

szmaragdowe cienie 

układają się w ślady 

naszych stóp za pniami 

dawne marzenia grają w chowanego

wiatr szeleści liśćmi 

szeptanymi tajemnicami o tym

co będzie a już przecież  było

na spotkaniu z czasem

zakochałam się we wspomnieniach

zawsze wiedziałam

że kocham je nad życie


Sławięcicie 01.05.2022r.

Przyjechaliśmy na parę dni do Koźla. W piątek wszyscy jechali w góry, czyli Tatry, Beskidy, Bieszczady, Sudety, a my w przeciwnym kierunku. Kędzierzyn-Koźle wyludnił się. Kto żyw podążał na majówkę. Ci, co z różnych powodów pozostawali w mieście, umawiali się w ogródkach na wspólne grillowanie. A my z resztkami żywności i zerem planów podążaliśmy w kierunku domu. Dojechaliśmy z Bóbrki wczesnym wieczorem. Po drodze podjechaliśmy pod warsztat syna, ale i tu zastaliśmy zamknięte drzwi i weekendowy nastrój. Zahaczyliśmy o restaurację, aby zjeść spóźniony obiad i pojechaliśmy pod mieszkanie syna. Przywitaliśmy Julkę, Karolinkę i naszego syna. Maja podobno spała w swoim pokoju. Cała rodzinka była  właśnie w ferworze przygotowań do grilla. Sprzątali, gotowali, kosili trawę. Czyli początek weekendu zawitał w ich rodzince. Zostawiliśmy dla wnuczek babeczki z owocami, wyściskaliśmy rodzinkę i po wstępnym szybkim umówieniu się na następny dzień z Julką, pojechaliśmy do domu. Ogród przywitał nas otwartymi ramionami bramy i bukietami kwiatów. Był jak rajska kraina, wprost bajkowy. Po skąpym pięknie, jakie dawkowała nam bieszczadzka przyroda, doceniliśmy bogactwo śląskiej przyrody.

Tu zdecydowanie jest łagodniejszy klimat i wiosna przychodzi dużo szybciej. Sobotę spędziliśmy na zakupach i z Julką. Niedziela wstała cieplutka, słoneczna i radosna. Od razu nabraliśmy ochoty na bliski kontakt z wiosenną zielenią. Pojechaliśmy w kierunku Sławięcic. Zaparkowaliśmy w bocznej uliczce o nazwie Sadowa, prawie na wyjeździe do Zalesia. Wjazd uliczki jest vis a'vis zabytkowego gotyckiego kościoła. Poszliśmy wzdłuż  ulicy w kierunku wejścia do parku, mijając po drodze widoczny w dali odrestaurowany  mały pałacyk. Ulica była w przebudowie.  Minęliśmy niewielkie osiedle, zbudowane przy Sadowej i doszliśmy do parku. Po lewej stronie zaczynały się parkowe alejki, a po prawej stronie zobaczyliśmy różowe cudo. Przed zniszczonym budynkiem starego żeńskiego internatu zespołu szkół średnich kwitła właśnie dorodna magnolia. Na budynku wisiała tablica z informacją, że jest to już budynek prywatny i trwa w nim remont. Za moment na naszej drodze pojawił się mostek. Mijając magnolię przypomniałam sobie, jak wiele lat temu odwiedzałam to miejsce, przy okazji spotkań z koleżankami. Jednego roku w okresie ferii zimowych nawet mieszkałam w nim parę dni, gdy mieliśmy zgrupowanie przed wyjazdem naszego szkolnego zespołu pieśni i tańca do Białego stoku i Augustowa. Braliśmy tam udział w festiwalu zespołów ludowych. Ja należałam do zespołu tanecznego, a koleżanki różnie. Jedne tańczyły, inne śpiewały w chórze prowadzonym przez pana Bogusława Październego. W 1965 r. wszystkie te zespoły połączono w Zespół Pieśni i Tańca. Włąśnie w tym roku zaczęłam naukę w klasie pierwszej. Zespół osiągnął wtedy bardzo wysoki poziom artystyczny. Liczył w swoim szczytowym okresie 130 osób.Występował nie tylko na szkolnych uroczystościach i akademiach, ale także na wielu uroczystościach w Kędzierzynie, Koźlu, Opolu. Średnia ilość występów w roku wynosiła 40 do 50, z czego 3/4 to były wyjazdy. Zespół miał repertuar różnorodny i bogaty: pieśni i tańce ludowe, wyjątki z operetek, utwory chóralne z repertuaru klasycznego, współczesne pieśni. Atmosfera w Zespole była zawsze wspaniała. W 1966 r. Zespół odbył turnee z występami w Łomży, w Białymstoku i w Suwałkach. W 1972 r. reprezentował powiat kozielski na koncercie jubileuszowym w Czeskim Cieszynie, a w 1975 r. reprezentował województwo opolskie na panoramie XXX- lecia w Warszawie oraz na II Harcerskim Festiwalu Kultury Młodzieży Szkolnej-Kielce 75 i na Święcie Prasy Młodzieżowej i Sportowej w Rzeszowie. Ja zakończyłam wcześniej edukację. Nie znam więc ostatnich lat świetności zespołu, ale pamiętam jego cudowne początki.W 1977 r. nagle umarł Prof. Październy i praktycznie był to koniec świetności zespołu.

Miałam to szczęście, że uczyłam się w okresie, gdy moja szkoła była placówką bardzo nowoczesną , szczególnie jeśli chodzi o podejście do sposobu nauczania. Przede wszystkim pozwalała młodym ludziom na indywidualne myślenie, co w czasach, gdy na tapecie była "urawniłowka", a model nauczania była pamięciowy i schematyczny, pozwalało nam na szerokie spojrzenie na świat, indywidualne zainteresowania, podążanie za zamiłowaniami. Wiele z moich koleżanek i kolegów mogło więc rozwinąć swoje zdolności. Mimo iż szkoła miała profil typowo techniczny, a w zasadzie chemiczny, rozwijała też humanistyczne zdolności. Tam nauczyłam się samodzielnie wyrażać swoje poglądy, pisałam artykuły do gazetki szkolnej, pisałam wiersze, malowałam ilustracje. Wiem, że nie tylko ja skończyłam humanistyczne studia. Kolega z równoległej klasy został dentystą, koleżanka farmaceutką inna ekonomistką... Kochałam tę szkołę i jej otoczenie. Przez wiele lat wracałam w myślach do młodzieńczych wspomnień z dużym sentymentem. Pamiętam alejki parkowe rozśpiewane ptakami, pachnące bzem, konwaliami, czeremchą. Tu starodrzew zasadzony w parku pałacowym nad brzegiem przepływającej przez niego rzeki wyglądał jak puszcza na obrazach Grottgera. Stare, zniszczone drzewa zwisały nad wodą, kwitnąca  czeremcha przeglądała się w lustrze wody, paki koncertowały w gałęziach drzew. I teraz w trakcie naszego spaceru poczułam się dziwnie, jakbym doznała rozdwojenia czasu. Byłam  jak tamta nastolatka, która dopiero stara się układać pierwsze swoje marzenia o przyszłości, dopiero projektuje jak będzie wyglądało jej życie, a zarazem ma świadomość całego przeżytego dotychczasowego życia. Czyli już wie, co zrealizowała i jak daleko wypełniła szeptane w duszy przysięgi oraz zaklęcia. A jednocześnie zdałam sobie sprawę z tego, że jednak miałam dużo szczęścia, że ocaliłam w sobie tą świeżość spojrzenia, radość, którą co roku daje wiosna, pierwsze kwiaty, kolory, szepty przyrody... udało mi się dotychczas nie nasiąknąć goryczą dotychczasowych rozczarowań, bo przecież nikomu życie nie płynie po różach. Ciągle jeszcze marzę, planuję i cieszę się drobiazgami. I chyba dlatego życie obdarowuje mnie takimi cudownymi momentami, kiedy mając furę doświadczeń, których mapa wyryta jest poprzez zmarszczki na moim ciele, potrafię spotkać siebie świeżą, naiwną, jak to nastolatka. Mam własny wehikuł i aby przenieść się w czasie nie potrzebuję do tego nawet wielkiego kominka, w który mogłabym sypnąć, jak Harry Potter proszek fiu-fiu.. 

Gdy już byłam w domu, spróbowałam ten moment odzwierciedlić w wierszu i myślę, że mi się udało. A kontynuując temat niedzielnego spaceru i wspomnień, to odnalazłam ścieżki, na których mój tata nabierał kondycji,po pierwszej chemii, wędrując ze mną od ławki do ławki.  Pomiędzy drzewami wydawało mi się nawet, że widzę jego zgarbiony cień, podparty na laseczce. Nawet powiedziałam do Jędrka, ze powinnam tę alejkę nazwać alejką Dziadka Kazika. Obeszliśmy cały, wielki sławięcicki  park. W nagrodę zafundowaliśmy sobie kawę i porcję pysznych lodów w Willi Wanilia, po czym wróciliśmy do domu. Julia już na nas czekała. Spędziłam z nią kolejną godzinkę, a później  rozstałyśmy się. Jula popędziła do drugiej babci, Jadzi. Potem czekało ją spotkanie z kuzynami.