wtorek, 1 grudnia 2020

Nasze miejsca, nasze radości i zmartwienia

 

        Patrzę przez okno na jesienny ogród. Jest pierwszy grudnia 2020 roku. Świeci słońce i układa długie, jasne pasma na podłodze salonu. Smugi sięgają krzeseł, stołu, a nawet framugi drzwi. W miejscach, gdzie nie sięgnęła szczotka odkurzacza, wydobywają z cienia drobinki kurzu. Niektóre z nich pod wpływem ciepła podrywają się w powietrze i próbują tańczyć jak mikroskopijne baletnice. podskakują w górę i opadają w dół, wirują. Parę milimetrów nad podłogą mam baletowy spektakl. Gdy na moment chmury zakrywają słońce, wszystko zamiera, znika, jakby spadła niewidzialna kurtyna. I podłoga znowu wydaje się nieskazitelnie czysta.    

Stało się! Po dwóch miesiącach zamieszkiwania w wiejskiej chacie przyjechaliśmy do miasta z zamiarem spotkań z dziećmi, wnukami, przyjaciółmi. Zaraz po naszym przyjeździe, jeszcze  pierwszego dnia wpadł do nas syn z wnuczką. Julka rzuciła mi się na szyję i nie miałam czasu aby zastanowić się, czy będę się z wnukami ściskała, czy tylko na powitanie przybijemy sobie żółwika, tak dla wspólnego bezpieczeństwa. Porozmawialiśmy, wymieniliśmy kilka najważniejszych informacji i umówiliśmy się na niedzielny obiad. Aby zmniejszyć niebezpieczeństwo wymiany ewentualnych wirusów, postanowiliśmy, że nasza córka ze swoją rodzinką przyjadą w sobotę i z każdą rodziną z osobna będziemy świętować. Z córką przyszłe urodziny piętnastolatka oraz imieniny Andrzeja. A z synem mikołajki i imieniny Andrzeja.

Jeszcze w lecie Kajetan zapraszał mnie na swoje urodziny i tort pralinowy, który sobie zażyczył od rodziców. W czwartek wieczorem pomyślałam, że lodówka świeci pustkami, a dzieci trzeba czymś nakarmić. Więc następnego dnia, w piątek pognaliśmy na zakupy i tu nastąpiła pierwsza konfrontacja z rzeczywistością. Mimo iż godziny były senioralne, sklepy trzeszczały w szwach od nadmiaru klientów. W tym momencie zatęskniłam za Lidlem w Lesku bądź w Sanoku, gdzie jest w miarę pusto, a samoobsługowe kasy świecą pustkami i pozwalają nam na szybką zapłatę za towar. Zdecydowanie tam czuję się bezpieczniejsza. Po zrobieniu części zakupów musieliśmy jeszcze wykonać zakupy uzupełniające w Carrefourze. Odbyło się to sprawnie, szybko i w miarę pustym sklepie! Hura! Krzyknęłam przed samochodem i w tym momencie głos zamarł mi na ustach, bo właśnie zajechał samochód dostawczy i zaparkował obok , w dodatku  tak, że nie było mowy abym wsiadła do naszego samochodu. Kierowca , zresztą bardzo młody człowiek, wysiadał z dostawczaka. Zapytałam, czy nie mógłby zaparkować trochę dalej, bo nie wsiądę, a poza tym gdzie indziej jest dużo więcej miejsca, bo większość parkingu jest pusta. Zmierzył mnie wzrokiem bazyliszka i stwierdził, że mogę mieć pretensję do rządu polskiego, skoro tak malują paski na miejscach parkingowych. On zaparkował w wyznaczonym miejscu i nie jego wina, że ma szeroki samochód. On wyszedł ze swojego auta i nie obchodzi go, czy ja wejdę do swojego. I tu mnie zatkało. Ignoranctwo i bezczelność typa wstrzymała mnie od dalszej dyskusji, bo jaki ma sens kopać się z koniem? Przecież nie będę tłumaczyła " pustakowi", że co ma piernik do wiatraka, a rząd do pasów przed Carrefourem. Pomyślałam jednak ze smutkiem o poziomie wychowania, odczłowieczeniu, braku empatii, chamstwie, egoizmie  itd części naszego społeczeństwa... Piątek był zresztą dniem owocującym w trudne chwile. Wieczorem dowiedziałam się, że syn, synowa i dzieciaki nie przyjdą do nas w niedzielę na świąteczny obiad. Wnuczka ma temperaturę, synowa także oraz, że straciła węch i smak, a syn boi się aby nas nie zarazili. Później jedna z moich przyjaciółek napisała, że ledwo żyje, leży bez sił ze strasznym kaszlem i wysoką temperaturą. Nie wie co jej jest bo innych objawów covidu nie wykazuje.  A druga z moich przyjaciółek zadzwoniła i poinformowała, że u jej dziewięćdziesięcioletniego ojca stwierdzili covid. Ma obustronne zapalenie płuc, problemy z oddychaniem oraz chore nerki. W ciężkim stanie leży w szpitalu pod tlenem. Ona niedawno skończyła kwarantannę po zakażeniu covidem. Teraz ma straszne wyrzuty sumienia, że mogła zarazić ojca. W ponurym nastroju zaczęłam przygotowania do przyjazdu córki. Szczęśliwie sobota była weselsza. Kornelek wpadł do nas do domu z okrzykiem , piskiem , całuskami. W jednaj chwili chciał wszystko opowiedzieć i o przedszkolu, o spacerach, o klockach lego, o braciach, rodzicach i innych nowościach. Wszędzie było go pełno.  Tak, sobota była dotychczas najlepszym dniem naszego pobytu w mieście. Wszystko się udało. I drożdżowe ciasto z jabłkami oraz kruszonką i kurczak po staropolsku i kluski śląskie i buraczki na zimno i kolorowa " śmieciowa " sałatka. Opowieści, uściski  i pralinowy tort, który nasz piętnastoletni średniak przywiózł ze sobą, dopełniły szczęśliwych chwil. Wyjeżdżali wieczorkiem. Nastała cisza. Niedziela wstała dżdżysta, ciemna. Przez cały dzień  siedzieliśmy w domu i z żalem myśleliśmy o chacie, Bieszczadach i ubiegło niedzielnym spacerze.Przed tygodniem było pięknie.Słoneczko pięknie świeciło i choć wiał chłodny wietrzyk, a rankiem był przymrozek, poszliśmy na spacer.Podjechaliśmy do Czarnej Dolnej i w połowie wsi skręciliśmy w prawo . Jadąc przed siebie poszukaliśmy drogi pomiędzy domami, która skręca w stronę pobliskich gór.






















Pojechaliśmy do końca utwardzanej drogi. Przed stertą kamieni zaparkowaliśmy samochód i dalej poszliśmy pieszo. Wiał przenikliwy , mroźny wiatr, tylko w wąwozie, w który wchodziła poorana głębokimi koleinami droga, było cieplej.Założyliśmy na głowy kaptury, szyje okręciliśmy szalikami.  Po paru minutach marszu na naszej ścieżce wyrosły ruiny starego mostu. Poniżej leniwie płynął strumyk. Stan wody nie był wysoki, na dnie leżały kamienie, po których przeszliśmy na drugą stronę. Zamarznięta ziemia w zagłębieniach kryła ślady nocnego mrozu. Blade słońce nie miało ze szronem żadnych szans. Tu zima dawała znak, że już powoli się zbliża. Wspinaliśmy się coraz wyżej, idąc skrajem leśnych łąk, bądź w koleinach ,wyżłobionych kołami ciężkich samochodów zwożących drewno. Droga kończyła się w lesie. Stanęliśmy na jego skraju i oglądaliśmy panoramę gór. 

To był kolejny piękny spacer, ostatni przed wyjazdem. Dziś w internecie oglądałam świeże zdjęcia z Polańczyka, Leska , bieszczadzkich dróg . Przyszła zima. Zasypało śniegiem. Jest pięknie i zimowo. A u nas w mieście jeszcze gości jesień i na drzewach wiszą pojedyncze złote liście. W ogrodzie kwitną ostatnie kwiaty. Odległość 400 km, a inne widoki, inna pora roku. I oba miejsca są dla nas jednakowo ważne.







poniedziałek, 23 listopada 2020

łatanie luki; kometa i satelita

 ,

        Ostatnio zbieg okoliczności spowodował, że musiałam powrócić do zaczętego przed laty drzewa genealogicznego. Budowałam go, gdy pisałam pierwszą książkę " Pejzaż retro" i szukałam wiadomości na temat swoich wstępnych. Później zarzuciłam  czynność budowania drzewa. Od tej chwili minęło wiele lat.Wczoraj w rozmowie z córką wspomniałam jej o chęci powrotu do poszukiwań krewnych. Po godzinie przysłała mi informację, która pomogła w podjęciu decyzji aby ponownie zacząć odszukiwać wiadomości o zmarłych przodkach. Dzisiejszego przedpołudnia odszukałam portal, wygrzebałam karteluszki, na których miałam spisane ułamki wiedzy o jednej z gałązek naszego drzewa. Wpisywanie i przeglądanie pochłonęło  mnie bez reszty na parę godzin. W trakcie tych czynności zaczęłam przypominać sobie swoje dzieciństwo i uczestniczenie w nim zarówno babci Marii , jak i babci Marianny. Dzieciństwo moje wypadło w drugiej połowie dwudziestego wieku. Życie dziecka było wtedy zupełnie inne, niż życie obecnych dzieci. Rodzice pracowali, a większość czasu spędzała ze mną i siostrami babcia Maria. To od niej głównie czerpałam wiedzę na temat świata, jej życia, życia dziadka, pradziadków, prababć i przedwojennych oraz wojennych losów rodziny. Barwne opowieści płynęły z ust babci podczas gotowania, sprzątania , odpoczynku. Często brała do ręki album i wspólnie oglądałyśmy zdjęcia. Niekiedy z  wielkiego pudła wyciągała  fotografie, które nie "kopnął zaszczyt" wklejenia na kartonowe strony, przedzielone pergaminowymi kartkami. Najbardziej lubiłam te najstarsze zdjęcia , zrobione jeszcze w dziewiętnastym wieku, czy też na początku wieku dwudziestego. Niektóre były bardzo wyblakłe, osoby na nich mało wyraźne, ale duża część była dobrej jakości. Uchwycone na nich  postaci spoglądały na mnie uważnie. Większość pozowała w profesjonalnym  atelier fotograficznym. Panie były dostojne, odziane w suro marszczone sukienki, kapelusze. Panowie na twarzach mieli sumiaste wąsy albo bokobrody. Były też zdjęcia mężczyzn w galowych mundurach. Cały czas czekałam na moment, kiedy podniosą rękę i podkręcą wąsa. Ku mojemu dziecięcemu rozczarowaniu nigdy to nie nastąpiło. 

Żyjąc z babcią Manią, mieszkając w jednym pokoju, bardzo się z nią zżyłam. Znałam jej upodobania, słabości. Miała bardzo duży wpływ na moje życie. Wiele nauczyła mnie mimochodem, tak , jak i wiedzy o rodzinie. Babcia jako osoba dorosła przeżyła dwie wojny światowe. Miała bardzo dobrą pamięć, rozległą wiedzę, ale niezbyt dobrze posługiwała się drutami,czy szydełkiem, krzywo cerowała, fatalnie ściągając brzegi dziury, nieudolnie szyła, nie odróżniała na ogrodzie młodziutkiej marchewki od chwastów. Ze śmiechem opowiadała, jak chcąc zrobić niespodziankę dziadkowi i wyplewiła grządkę marchewki. Pozostały na niej same chwasty. Ale nauczyła mnie miłości do literatury pięknej, cenienia wiedzy, dbania o powierzchowność. Każdego dnia uczyła mnie miłości bezwarunkowej, cierpliwości i opanowania. Nieźle gotowała i robiła najlepsze na świecie drożdżowe bałabuchy z ucieranymi powidłami różanymi. Towarzysząc jej w kuchni wiele podpatrzyłam i po latach odtworzyłam z pamięci. Była w każdy znaczeniu tego słowa prawdziwą damą, zadbaną i życzliwą innym. Kochała zwierzęta. Babcia Marianna była zupełnie inna. Jakbym miała obie babcie pokazać na osi liczbowej, to jedną z nich umieściłabym na osi po jednej stronie, a drugą po przeciwnej. Łączyła je miłość do wnuków. Babcia Marianna mówiła gwarą krakowską, gotowała proste posiłki, była bardzo religijna, lubiła plotki, doskonale znała się na uprawie roślin, potrafiła bardzo ciężko pracować. Piekła najlepsze na świecie ciasteczka amoniaczki. Zaszczepiła we mnie miłość do przyrody. Babcia Marianna była jak kometa na obrzeżu mojego życia. Wiedziałam, że zawsze gdzieś krąży i w odpowiednim momencie pojawi się w nim.  Natomiast Babcia Mania była jak naturalny satelita, krążący wokół nas na stałej orbicie, zawsze w tej samej odległości, na tyle blisko, aby pomóc, nauczyć, przytulić, doradzić, czy pogrozić palcem. Myślę, że wiele osób z mojego pokolenia żyło również w wielopokoleniowych rodzinach i babcie wypełniały lukę pomiędzy rodzicami, a dziećmi.



Rozmyślając o swoich babciach, zaczęłam się zastanawiać. Jaką jestem babcią? Przypuszczam, że dla każdego z wnuków jestem inna i to nie dlatego, że robię między nimi różnicę. Po trochę staram się być babcią taką jak Mania ale wychodzi mi to tylko z Julką, która takiej babci chyba potrzebuje. Wprawdzie nie mieszkam z Julą, jednak na wakacje przyjeżdża wraz z siostrą do nas na wieś i wtedy nadrabiam zaległości. Gdy jestem w mieście, też próbuję po trochu być taką babcią. Bardzo mi potrzeba bliskich relacji babcia-wnuczka. Chciałabym wnukom oddać dług, który zaciągnęłam w dzieciństwie, jednak nie mieszkam z wnukami, nie jestem z nimi na co dzień. Moja druga wnuczka Majeczka nie potrzebuje tak bliskich relacji ze mną i Jędrkiem. Gdy dzwonię do wnuczek, zazwyczaj nawet nie ma ona ochoty by podejść do kamerki telefonu i porozmawiać, czasem machnie nam ręką  z daleka. Szanuję jej inność i potrzeby. Wydaje mi się, że w stosunku do nas potrzebuje większej przestrzeni wokół siebie. Jej potrzebę bliskości realizują rodzice i dziadkowie z drugiej strony. A jak z wnukami? Chłopcy w inny sposób nas potrzebują. Dorosły najstarszy wnuczek jest samotnikiem pochłoniętym pasją pogłębiania wiedzy  i dyskutantem. Zawsze będzie dla mnie tym najstarszym, wyczekiwanym, z którego niemowlęcym zdjęciem jeździłam na wszystkie zajęcia studiów podyplomowych, kursów, czy szkoleń. Gdy się spotykamy się parę razy w roku, ucinamy sobie różne dyskusje, jeśli tylko poruszmy się w obrębie wiedzy mi znanej lub wysłuchuję jego monologów, próbując śledzić tok rozumowania, gdy temat jest mi obcy. Środkowy wnuczek, będący obecnie w burzliwym okresie nastolatkowym, jest typem dżolero, czarusiem i "milaczkiem", mającym łatwość w nawiązywaniu kontaktów społecznych. Ta łatwość w kontakcie gwarantuje nam dobre relacje. Jest trochę podobny wewnętrznie do Julki, choć większy z niego " kanapon". Szczerze mówiąc nie jestem pewna, czy obecnie bardzo mnie potrzebuje, inaczej było w okresie zanim zaczął dojrzewać. Jednak z całą pewnością lubi moją kuchnię , a potrafi pochłonąć górę ulubionego jedzenia. Najmłodszy jest ruchliwy, ekspresyjny, wylewny i żądny wiedzy. Ma w sobie potrzebę rozmów telefonicznych ze mną, by pochwalić się swoim nowo poznanym elementem świata.  Jestem mu tak samo potrzebna, jak i dziadek. Gdy przyjeżdża, pokazujemy mu świat, który jest trochę inny, niż ten, który zna na co dzień. Zastanawiam się, czy jestem typową babcią, czy raczej trochę inną niż stereotypowa. Mamy z mężem swoje życie i nie podporządkowałam życia potrzebom wnuków. Gdy mogę, pomagam, jednak nie stało się to sensem moich dni. Jestem częściowo inna niż babcia Mania. Ona była wdową, mieszkała z nami i całość mojego świadomego dzieciństwa przeżyła naszym życiem. Miała w nim swoje nisze niezależności. Z chwilą śmierci mojego dziadka wycofała się ze swojego odrębnego życia. Tak chyba było jej bezpieczniej. Nie przypominam również babci Marianny, choć kocham przyrodę, wieś i proste życie. Jaka jestem jako babcia? Wszystkim wnukom staram się pokazać, że są dla mnie bardzo ważni. Gdy są obok, staram się znaleźć dla nich czas. Gdy przyjeżdżają, pokazuję im piękno przyrody i w jaki sposób można starać się je zachować. Lepimy razem uszka, gotujemy, pieczemy, kultywujemy tradycje świąteczne...pokazuję im w jaki sposób można malować obrazy, przyszywać guziki, za grosze robić prezenty dla przyjaciół i rodziny. W ten sposób dziś wygląda moje wypełnianie luki międzypokoleniowej. Wirus Covid zabrał nam trochę tych wspólnych chwil. Rzadziej jesteśmy blisko wnuków, a wiadomo, że trzeba być blisko, by się dobrze znać i przez to lepiej rozumieć. Na razie jednak żyjemy swoim życiem, ale i w nim myślimy o wnukach,  komunikujemy się z nimi. Na spacerach odkrywamy nowe ciekawe zakątki i zapamiętujemy, aby w przyszłości iść tam z wnukami. Tak też, gdy w środę po paru dniach szaro-burych zaświeciło słoneczko, pojechaliśmy na spacer w kierunku Leska. Po załatwieniu tam paru pilnych spraw, pojechaliśmy w stronę Baligrodu. Później  skręciliśmy  na Stężnicę i pojechaliśmy dalej, drogą w stronę Górzanki. Po przejechaniu paru kilometrów przy drodze ujrzeliśmy mały parking. Zaparkowaliśmy. Leśna, błotnista droga poprowadziła nas do retort, gdzie wypalany jest węgiel drzewny.  Teren ogrodzony jest stosami pociętego drewna, stanowiącego zarazem wysokie drewniane ogrodzenie . Jedynie przez szpary w drzwiach widać, że wewnątrz stoją maszyny, jakiś drewniany barak i retorty. Dalej droga zamknięta jest dla ruchu kołowego. Przeszliśmy bokiem obok szlabanu, nad małą rzeczką i poszliśmy drogą leśną przed siebie. Odkryliśmy cudne miejsce na dług spacer. Wokół cisza i kompletne bezludzie.Stoki okolicznych gór oświetlone były promieniami słońca. Po jakimś czasie po lewej stronie na stoku góry ukazały się dwa opuszczone stare długie domy, oddalone od siebie kilkaset metrów. Obejrzeliśmy teren wokół, zastanawialiśmy się co w nich mogło być. Może schronisko, a może barak dla robotników leśnych? Nic nie wymyśliliśmy i poszliśmy dalej , aż doszliśmy do jakiegoś starego sadu. Teren przy drzewach był ogrodzony elektrycznym pastuchem. Czyli w okresie wiosenno-letnim pasły się tu zwierzęta.  Pobuszowaliśmy jeszcze po terenie i zrobiło się na tyle późno, iż musieliśmy wrócić drogą do Wołkowyi , potem do Polańczyka, Soliny, Bóbrki i  do chaty.





















poniedziałek, 16 listopada 2020

Z braku laku, czyli rogale, gęsie nogi i ...spacerki.

        Od kiedy przez większą część roku mieszkamy w wiejskiej bieszczadzkiej chacie, prawie każdej ładnej niedzieli staramy się trochę czasu spędzać na mniejszych lub większych wędrówkach. Moje stawy kolanowe niestety nie pozwalają na nic innego, choć marzy mi się wspinaczka na Tarnicę, Rawki, Caryńską... ech pomarzyć dobra rzecz, choć też wiem, że trzeba się pogodzić ze stratami, które funduje nam życie. Jednak nie jestem tzw. kanaponem, więc niedzielne siedzenie przed telewizorem mnie denerwuje. Z braku laku wychodzimy w miejsca, gdzie mogę bez uszczerbku na zdrowiu trochę sobie pochodzić. Mamy swoje ulubione miejsca wędrówek i za każdym razem odkrywamy w czasie spaceru coś ciekawego, nowego lub tylko rejestrujemy krajobrazy,zmieniające się pod wpływem pór roku. Jednak prawdziwą frajdą jest dla nas jazda w nieznane i odkrywanie nowych, mniej znanych miejsc. Niedawno spacerowaliśmy w słońcu i odkrywaliśmy nowe miejsce koło Czarnej. A w minionym tygodniu przydarzyły mi się dwa spacerki wzdłuż Zalewu Myczkowskiego. Po powrocie z niedzielnego spaceru porównywałam zdjęcia z obu wędrówek. Na jedną poszliśmy przed tradycyjnym obiadem w Święto Niepodległości. Dzień był szary, jednak w miarę ciepły. Spacerek był bardzo przyjemny. Na drugi spacer wybrałam się sama w niedzielne przedpołudnie. Było trochę chłodniej, ale świeciło słoneczko i od razu świat poweselał. Różnicę widać na zdjęciach. Słońce wydobywa kolory, dodaje wędrówce dużo radości. Na każdym spacerze uboczną korzyścią było dla mnie dziesięć tysięcy kroków, które łatwo osiągnąć na dobrym do wędrowania terenie. Nie ukrywam, że od pewnego czasu doceniam ruch, który utrzymuje moje zdrowie w stabilnym stanie. Jako bardzo młoda osoba nie miałam świadomości i wiedzy o tym, jak duży wpływ na stan organizmu ma to co jemy, w jaki sposób spędzamy czas wolny, nie wspominając nawet o używkach, takich jak palenie papierosów, czy też jedzenie słodyczy. Cząstkowa wiedza była przeze mnie lekceważona i bagatelizowana. Nie chciałabym się usprawiedliwiać ale miałam szybkie tempo życia, a praca zawodowa była na pierwszym miejscu. Dopiero przejście na emeryturę dało mi czas na zastanowienie się nad sobą. Niestety już " było po ptokach ", jak to mówiła moja mama. Jak we fraszce Kochanowskiego " kochane zdrowie , nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz...",  jak wielu innych zaczęłam na własnej skórze przekonywać się, że tak to już bywa! I zadałam sobie pytanie czy aby nie czas na zmianę przyzwyczajeń i zadbanie o siebie. Może uratuję to, co pozostało. I stąd te moje 10000 kroków na spacerkach, codzienna dwukrotna  jazda na stacjonarnym rowerku, dokładny wybór produktów spożywczych, dbanie o zdrową żywność. Nie palę papierosów już od dwudziestu lat. A teraz jeszcze mieszkamy w regionie i miejscu, gdzie zanieczyszczenie powietrza w porównaniu do zanieczyszczenia w Kędzierzynie-Koźlu jest znikome. Przyznaję się bez bicia, że jestem łasuchem, a co gorsze lubię jeść smaczne potrawy, lubię gotować i piec, sprawdzać nowe przepisy, więc pilnowanie diety nie zawsze przychodzi mi z dużą łatwością.  Jednak coraz bardziej przyzwyczajam się do zmian. Mimo tego mam na sumieniu małe grzeszki, wykorzystując różne ku temu okazje. Kultywuję tradycję, szczególnie , że w dobie pandemii mamy tak mało radosnych chwil. I tu łapię się, że znowu stosuję kolejną wymówkę! Tym razem okazją do odstępstwa był Dzień św. Marcina. Zwykle rogaliki marcińskie z białym makiem, lukrem z ciasta drożdżowo-francuskiego piecze moja córcia, bądź kupuję je w Słodkim Domku. Tym razem z nich zrezygnowałam na korzyść rogalików drożdżowych z kawałkiem jabłka, cynamonem i małą kropelką powideł węgierkowych. Poszukałam przepisu i upiekłam. Rogaliki były prawie bez cukru, tylko delikatnie posypane cukrem pudrem. Na obiad w szklanym naczyniu w piekarniku upiekliśmy dwie nogi gęsi, obsypane ziołami i obłożone kwaśnym jabłuszkiem. Do tego zrobiłam kluski śląskie. Nie było sosu, a na jarzynkę przygotowałam buraczki zasmażane z czosnkiem. Tradycji stało się zadość. Do kawy spałaszowaliśmy rogaliki, a spacer zlikwidował nam nadmiar kalorii. Na drodze do Myczkowiec było pusto w tym znaczeniu, że nie spotkałam żadnych pieszych turystów, czy spacerowiczów, za to mnóstwo samochodów mknących z olbrzymią prędkością z Myczkowiec do Bóbrki i w przeciwnym kierunku. Ilość aut była ogromna i to na obu spacerach. 










Na wodach zalewu widać było kolorowe łódki z wędkarzami. Na jednej z nich dostrzegłam sonar i pomyślałam, że to nie fer wobec ryb. Skoro wędkarz wyszukuje ryb za pomocą urządzenia, to ryby nie mają żadnych szans, gdy im przed nos zarzuci na wędce smacznego robaka. Ryby też powinny mieć urządzenia namierzające wędkarzy, wtedy szanse byłyby wyrównane. Poza tym chyba cała przyjemność w planowaniu, wyszukiwaniu miejsca, gdzie żerują ryby lub samej czynności zarzucania wędki i relaksu na łódce. Tak sobie myśląc, obserwując brzeg i wodę, zauważyłam świeże ślady działalności bobrów. Napracowały się solidnie. Nie skończyły dzieła. Na podciętych drzewach kołysały się ostatnie pojedyncze złote liście. Przystań, do której w lecie przybijają łódki przewożące turystów do ośrodków po drugiej stronie zalewu, świeciły pustkami. Niebieskie i zielone łódeczki przycumowane do brzegu czekały. Parę z nich właściciele wyciągnęli na brzeg. Stok Kozińca, przylegający do szosy zaścielał gruby dywan zeschłych liści. Spomiędzy nich wyrastały pojedyncze kwiatostany dzwonka karpackiego. Wróciłam do chaty, gdy słońce zaczęło zniżać się nad Berdo. W listopadzie dnie są coraz krótsze. Szybko zapada zmrok. Wydłużają się wieczory i noce. Nie lubię tego okresu. Czuję się okradana ze światła. Wydaje mi się, że wpadam w jakiś około depresyjny stan. Przeczytałam gdzieś, że można sobie poprawić nastrój poprzez odpowiednie oświetlenie pomieszczeń. W naszym wypadku chodzi o pomieszczenia, w którym spędzamy najwięcej czasu. Ostatnio staramy się doświetlić nasz dzienny pokój i kuchnię. Jędrek zamontował nad kuchennym oknem cztery reflektorki kształtem przypominające aluminiowe garnuszki. Przydałoby się też dodatkowe źródło światła nad nasz długi jadalniany stół. Nie łatwo jest znaleźć odpowiednie oświetlenie, które będzie pasowało do pozostałych. Szukam je już od roku.  Za każdym razem, gdy zdaje mi się, że już znalazłam, okazuje się, że to niewypał. To są te gorsze strony mieszkania w starej chacie, która ma małe okienka, wokół rosną drzewa, a jedno okno wychodzi na zadaszony taras. Na razie więc szukamy, cierpimy i posiłkujemy się lampą stojącą, która jest świetna do oświetlania naszego kącika z fotelem i kanapą oraz ławą, gdzie czytamy i odpoczywamy.