Przyjechaliśmy, gdy na zewnątrz były bardzo niskie temperatury. Parę dni wcześniej podobno nawet do dwudziestu dwóch stopni, oczywiście nocą.
Pomimo, iż z miasta wyjechaliśmy w południe, nie udało się nam dojechać do Bóbrki przed zachodem słońca i jak zwykle wjeżdżaliśmy na teren naszej posiadłości późnym popołudniem. Chata drzemała sobie w zupełnych ciemnościach, a wjazd na górny parking był zasypany. Zastanawialiśmy się czy zdołamy wjechać, ale wysoki samochód, napęd na wszystkie koła był naszym sprzymierzeńcem. Zjechaliśmy pod górną bramę. Jędrek długo mocował się z zamarzniętą kłódką. W końcu chuchanie i dmuchanie, rozgrzewanie w dłoniach, pomogło i zamek puścił.
-- Hura ! -- krzyknęłam w duchu i z odetchnęłam z ulgą, bo już w tyle głowy pojawiała mi się wizja noclegu na stromej dróżce przed bramą. Oczywiście w samochodzie, a nie w małym jaskrawym namiociku, w którym nocują ekspedycje wspinaczy. A swoją drogą zawsze gdy oglądam w tv filmy z takich wypraw, zastanawiam się, jak to możliwe, że w takich małych namiocikach, często uczepionych do wyłomów skalnych na prawie pionowych ścianach, mogą sypiać normalni ludzie. Dla mnie to już wyczyn sam w sobie i nie potrzeba chyba zdobywać szczytów, aby udowodnić sobie i innym ogromny chart ducha, niezłomny charakter oraz odwagę. Ja jestem bardziej z tych tchórzliwych zmarzluchów, więc zaniepokoiła mnie już sama wizja noclegu w samochodzie. Moja przeklęta wyobraźnia znowu starała się spłatać mi psikusa !
Wygramoliłam się z samochodu i rozejrzałam wokół. W ciemnościach pod stopami zobaczyłam białą płaszczyznę i czarną ścianę naokoło nas. Nie było mowy, aby schodzić do chaty normalną drogą. Zamiast ścieżki mieliśmy wielką śnieżną zaspę. Pozostało nam schodzenie zakosami po stromym stoku prowadzącym do naszej chaty. Śnieg był twardy, zmrożony. Skrzypiał. Jędrek miał lepiej, bo większy rozmiar buta powodował łatwiejsze utrzymywanie się na powierzchni. Mam małe stopy i chwilami zapadałam się wgłąb śniegu, który skrzypiał jak cięty styropian. Schodziliśmy w ciemnościach. Jak to zwykle bywa, moja latarka odmówiła współpracy, a komórka gdzieś zaginęła w czeluściach torebki. Niewiele widziałam, choć wytężałam wzrok. Macałam stopą podłoże i powoli stawiałam stopę. Najgorzej było na nierównościach i skosach.
W końcu szczęśliwie dotarliśmy do chaty. W kuchni spojrzałam na termometr. Czerwona kreseczka wskazywała zero stopni. Po godzinie grzania stopni było pięć.
-- Długi wieczór przed nami ! -- powiedziałam do Jędrka, który co kilkanaście minut podkładał do kominka. A piec pochłaniał polana jak wyjątkowy głodomór. Miał prawo. W końcu nie jadł przez długie miesiące. A w chacie wszystko miało temperaturę około zera.
Do północy rozgrzaliśmy chatę. Myślę, że i opiekuńcze anioły rozgrzały skrzydła, bo poczułam znowu dobrą aurę tego miejsca, a przed snem delikatny ciepły powiew, jak muśnięcie skrzydeł aniołów.
Rankiem było tak jak zwykle, czyli jakbym cały czas tu mieszkała. I nigdy nie wyjeżdżała.
-- Znowu jestem wiejska babka ! -- zaśmiałam się w duchu i z uśmiechem oraz dobrym humorem poszłam zdobywać świat! Oczywiście zaczęłam od parzenia kawy, bo bez porannej kawy jestem jak ślepy nietoperz, nie nadaję się do zdobywania niczego poza łazienką....
Słoneczko od rana świeciło ochoczo, jakby chciało nas ośmielić. Zalew częściowo skuty lodem był cichy i tajemniczy. Po chwili już wiedziałam, że zastygł w przerażeniu , bo na brzegu wydarzyły się mrożące krew w żyłach zbrodnie.
Idąc brzegiem odkryliśmy, że to nie płaty śniegu leżały sobie na odsłoniętych przez słońce łachach. To resztki z wielkiej uczty! Niedojedzone ochłapy ze zwierzęcego stołu...
Jacyś mordercy grasowali na brzegu.... Lisy ? Wilki?
To była solidna uczta, patrząc po porzuconych resztkach. Szkoda tych pięknych ptaków, ale i głód wśród drapieżników był wielki. Śnieg głęboki... No cóż; prawo natury!
Ale i bobry nie żałowały sobie. Ślady ich obżarstwa widać na korze drzew.
Niektóre drzewa zostały nieźle ostrugane.
Woda w zalewie perliła się w miejscach niezamarzniętych. Z dnia na dzień przybywało wolnej od lodu powierzchni. Tam pływały stada łabędzi.
Trzeba wielu słonecznych dni, aby odtajała.
Za pryzmami śniegu tkwią w oczekiwaniu porzucone żaglowce. A słońce coraz wyżej!
Przez parę dni naszego pobytu śnieg skurczył się, jak źle wyprany sweterek. Temperatura za wysoka! Jak tak będzie dalej, to niedługo stoki się zazielenią. I zima odejdzie. Takie prawo natury!