piątek, 22 listopada 2019

Fuerteventura cz. 2 Wyspa szczęśliwa

       Wracając do wyspy gdzie  polecieliśmy na nasze 45 lecie, to leży ona na Oceanie Atlantyckim nieopodal Afryki i wg Wikipedii wraz z całym archipelagiem  zaliczana jest do tzw. Makaronezji. Razem z wyspami Lazarote  i Gran Canaria  tworzy prowincję Las Palmas. My wylądowaliśmy na lotnisku  obok stolicy Fuertewentury, czyli Puerto del Rosario.
Nasz  hotel mieścił się w miejscowości Corralejo. ( Przepraszam za błędną pisownię w poprzednim poście. Przyznaję się bez bicia, że nie sprawdziłam jej na mapie, a jak wiadomo pamięć starszych dziewczynek w moim wieku bywa krótka.  Poprawiam się i teraz dokładnie sprawdzam podawane wiadomości.)




Wyspa jest najstarsza z wszystkich wysp kanaryjskich. Najwyższy szczyt ma 807 m n.p.m.  i mieści się w zachodnio-południowej części wyspy i ma nazwę Pico de la Zarza . 
Wklejam w swój post informacje z Wikipedii albowiem historia wyspy jest bardzo ciekawa ."Prawdopodobnie pierwsi osadnicy trafili na wyspę z terenu Afryki Północnej. Słowo Mahorero (Majorero) albo inaczej Maho, jest wciąż używane do określania mieszkańców wyspy. Wyraz ten wywodzi się od antycznego słowa „mahos” znaczącego tyle co buty zrobione z koźlej skóry, które nosili rodowici mieszkańcy wyspy. Guanczowie mieszkali w jaskiniach i posiadali cechy ludzi z basenu Morza Śródziemnego.
















W antyku wyspa posiadała inną nazwę – „Planaria”. Wynikało to z charakterystycznego ukształtowania powierzchni wyspy. W XI w. p.n.e. na Fuerteventurę oraz Lanzarote przybywają statki Fenicjan. Rzymski pisarz Pliniusz Starszy w swoim dziele „Historia naturalna” po raz pierwszy wspominał o Wyspach Szczęśliwych. Portugalscy i hiszpańscy handlarze niewolników i poszukiwacze skarbów pod koniec XIV i na początku XV wieku wykazywali duże zainteresowanie wyspą. W 1405 roku francuski zdobywca Jean de Béthencourt najechał wyspę i nadał swoje imię ówczesnej stolicy wyspy Betancurii. W 1492 roku Wyspy Kanaryjskie były ostatnim miejscem postoju Krzysztofa Kolumba przed wyruszeniem w podróż na zachód. W 1835 roku stolicą wyspy zostało Puerto del Rosario. W 1852 roku wyspa stała się miejscem wolnego handlu, dzięki Izabeli II Hiszpańskiej. W 1927 roku Fuerteventura, razem z Lanzarote, stała się częścią prowincji Gran Canarii. W latach 40. XX wieku na wyspie powstało lotnisko, natomiast w latach 60. na wyspie pojawili się pierwsi turyści, powstało aktualne lotnisko i zaczęto budować hotele i infrastrukturę turystyczną. W 2009 roku wyspę uznano za rezerwat biosfery UNESCO. "




























    Zwiedzając wyspę zajechaliśmy do ciekawej miejscowości Caleta de Fuste. Gdzie spacerkiem zwiedziliśmy piękne kamieniste wybrzeże , poprzyglądaliśmy się ludziom łowiącym rybki  w oceanie. Podziwialiśmy turystów wylegujących się nad hotelowymi  basenami z widokiem na ocean.
W tym dniu odkryliśmy, że w recepcji naszego hotelu pracuje młoda Polska, która przebywa na wyspie od 4 lat. Na pytanie, co można tu robić odpowiedziała, że głównie zajmować się sportem. Ona nauczyła się pływać na desce, biega i jeździ na rowerze. A jest tu mnóstwo rowerowych ścieżek. Mieszkańcy chętnie poruszają się tym środkiem lokomocji, a schorowani, wygodniejsi elektrycznymi rowerami lub  hulajnogami z wygodnymi siodełkami, na których sobie przysiadają, gdy nogi bolą. Najbardziej na Fuerteventurze brakuje jej zieleni. Na urlopy jeździ do Polski lub krajów, gdzie ta zieleń dominuje w krajobrazie. W restauracji też poznaliśmy młodego Polaka, studenta, który spędzał tu miesiąc, pracując i odpoczywając. Później wracał do kraju.
Klimat panujący na wyspie jest w zasadzie bardzo suchy.  Czasami w  na Fuerteventurze występują burze niosące piasek znad Sahary.Doświadczyliśmy tego zjawiska wracając z wyprawy przez Góry Cynamonowe. Śpieszyliśmy się na kolację, zachodziło słońce. Jechaliśmy już drogą z Puerto Roso do Carrolejro. Po obu stronach jezdni mieliśmy wysokie wydmy. Wiał dosyć silny wiatr. Od strony oceanu  piasek przesypywał się przez jezdnię. Podobnego zjawiska często doświadczamy w zimie , gdy z przydrożnych zasp mocny wiatr przesypuje suchy zmarznięty śnieg na drugą stronę. Nagle spoglądając przez przednią szybę samochodu zaczęło mi się wydawać, że okolica zaczyna być zadymiona. Powiedziałam do męża, że może na wyspie wybuchł jakiś pożar. Mąż użył spryskiwacza i wycieraczek. Świat pojaśniał. Okazało się, że na szybie osiadła gruba warstwa drobniutkiego piaszczystego pyłu.
 W czasie pobytu na wyspie jeden raz doświadczyłam deszczu. Był on gwałtowny, obfity. Z pobliskiego chińskiego marketu zniknęły parasolki. W restauracji pojawiły się rozłożone ma podłodze ręczniki, bo woda przedostawała się do wnętrza przez dach. Trwało to godzinę. Później wyszło słońce.  Na pamiątkę pozostała mi zakupiona za 3 euro chińska parasolka, której później nigdy nie musiałam na wyspie użyć. 
Podsumowując nasz pobyt stwierdzam, że z całą pewnością był on bardzo egzotyczny. Codziennie robiliśmy wiele kilometrów piechotą , dokładnie poznając teren. Poznałam inną część świata, tę bliżej Afryki.Nie kąpaliśmy się w oceanie, bo tam, gdzie były plaże, kamienne dno, jeżowce i parzące meduzy nam to uniemożliwiły. A parę razy ocean nam po prostu uciekł. Przez Góry Cynamonowe przejeżdżaliśmy ostrymi serpentynami. W kotlinie po drugiej stronie  wulkanicznego pasma, na południu gór był zabytkowy kościółek, małe kafejki , dwa sklepiki z pamiątkami, rosły opuncje. W kamieniach miały norki wiewiórki z ciemnym paskiem na grzbiecie i krótkim ogonkiem, jakby żywcem wyjęte z disnejowskiego filmu. Niestety nie mamy zdjęć z tego miejsca, bo padł mi aparat telefoniczny. Jędrek zgubił tutaj swoją jasną płócienną czapkę i później był nieszczęśliwy chodząc w specjalnie zakupionej  baisebalówce. Zwiedziliśmy główne miejscowości wyspy; Antigua. Tuineje oraz La Oliva, gdzie  oglądaliśmy holenderski wiatrak.






 Powrotny lot był spokojny, cichy i wygodny. Tym razem siedzieliśmy z przodu samolotu, a nie w pobliżu ogona, więc nie huczały nam silniki.  Byłam wyspana i wypoczęta. Gdy pojawiło się lotnisko w Katowicach, nie czułam skoku wysokości, bo samolot siadał delikatnie, równomiernie, jakby nie ogromna maszyna opadała na płytę, a leciutkie pióreczko. I tyle przyjemności , bo powitał nas przymrozek. Szczękając zębami przebieraliśmy się w toalecie. Wyjechaliśmy około 20-stej do Koźla. Niestety złośliwy chochlik w ciemnościach pokręcił nam zjazdy i krążyliśmy, krążyliśmy. Po 22-giej głodni przybyliśmy do Kędzierzyna. I jak nigdy, kolację zjedliśmy w Mc Donaldzie, bo tylko on był czynny. Nie uznaję śmieciowego jedzenia, ale nie mieliśmy wyjścia.  I tak zakończyliśmy podróż. Niestety Jędrkowi  wyjazd zostawił pamiątkę. Jakiś stwór w nocy ugryzł go w ramię.  Miał czerwony ślad wielkości złotówki.  Zbagatelizował go, choć już wielokrotnie miał przygody z boreliozą. Dziś wygnałam go do lekarza, bo czerwona plama rozrosła się na połowę ramienia. Dostał antybiotyk i skierowanie do poradni chorób zakaźnych. Lekarz nie wie, co to może być. Boję się, czy jakiś owad nie posłużył się moim mężem, jako inkubatorem...

     
     

wtorek, 19 listopada 2019

Fuerteventura na życzenie - dłuuuuugi post. cz.1.

        Przed podróżą trudno było mi  z wrażenia zasnąć . O ósmej był wylot z Katowic, a musieliśmy dwie i pół godziny przed wylotem stawić się na lotnisku w Katowicach.  Trudno nam było znaleźć zamówiony parking. Wokoło panowała ciemna noc. Pomimo  samochodowej nawigacji ulica , na której mieścił się strzeżony parking była niewidoczna. Znikała w chwili, gdy potencjalnie się do niej zbliżaliśmy. Przynajmniej tak informowała mnie dodatkowa nawigacja z mojego telefonu. Nie dowierzałam nawigacji samochodowej, bo już nie raz wyprowadzała nas na manowce. W końcu udało się namierzyć parking. Jednak dyżurka obsługi, choć oświetlona była pusta. A czas nam uciekał. Po dziesięciu minutach, które wydawały się wiekiem, przyjechał busik i pan kierowca wskazał nam miejsce parkowania, załadował nasze bagaże do swojego samochodu i podwiózł nas pod lotnisko. A tu ogonek podróżnych wił się, jak leniwy wąż, centymetr po centymetrze w kierunku stanowisk odprawy celnej i paszportowej. Już zaczęto odprawiać turystów wylatujących na Fuerteventurę. Oprócz Polaków stali też obcokrajowcy, a szczególnie słyszałam mnóstwo Czechów, którzy opowiadali o swoich corocznych wyprawach właśnie na tę wyspę, wymieniając hotele i miejscowości gdzie już odpoczywali. W końcu z Katowic do granicy czeskiej jest bliziutko. Odprawa podróżnych i bagaży szła sprawnie. Trochę denerwowałam się z powodu stymulatora serca mojego męża, bo wiedziałam, że nie może przechodzić przez bramkę wyłapującą metal. Miał osobną odprawę. Ale i tu poszło sprawnie i bezboleśnie. 
        --  A więc klamka zapadła. Będziemy lecieć na te dalekie Kanary.-- pomyślałam w popłochu, bojąc się długości lotu i swoich puchnących nóg. Pomna zapewnieniom mojej siostrzenicy, że przeciw-żylakowe podkolanówki pomagają, założyłam " antygwałtki" ( ciekawe, kto wymyślił dla nich taką nazwę), ale i tak w głowie miałam wizję spuchniętych i wyglądających niczym serdelki swoich odnóży dolnych, bo ściągacze pokolanówek piły mnie lekko pod kolanami. I w takim stanie ducha weszłam na pokład samolotu. Podróż dłużyła się. Przez całą drogę towarzyszyły nam liczne turbulencje, tubalny rechot Czecha, który z kolegą w ciągu lotu opróżnił cały pokładowy barek z  zapasu białego wina, płacz maluchów, zmęczonych i unieruchomionych pasami na kolanach matek. Próbowałam usnąć, ale mimo zmęczenia wybudzałam się przy kolejnym ryku tubalnego Czecha. Miał dziwnie donośny i piskliwy głos. Brzmiało to tak, jakby był aktorem i głośno , z przejęciem ćwiczył rolę przed towarzyszem podróży. Myślę, że zarówno mnie jak  i maluchów ten przeraźliwy głos w ten sam sposób wybudzał z kolejnej drzemki.Powodował wewnętrzny lęk i dygot serca. W końcu zrezygnowana zaprzestałam snu. Po jakimś czasie poinformowano nas, że przelatujemy nad Gibraltarem. Okienko samolotu miałam po lewej stronie, dwa fotele dalej, bo usadowiono mnie przy przejściu. Z drugiej strony siedział mój mąż. Wstałam i spojrzałam w jasny otwór okienka. Rzeczywiście  w dole pomiędzy licznymi białymi kłakami chmur prześwitywały rudobrązowe plamy skał, a później ciemne, czasem spienione, bo rozbijające się o brunatne krawędzie falbanki wody .  Wolno opuszczaliśmy niebo nad Europą i kierowaliśmy się nad ciemny bezmiar oceanu. Z utęsknieniem z lewej strony wypatrywałam wybrzeży Afryki. Myślałam, że choć przez chwilę spojrzę na  wybrzeże Maroka, ale chmury zgęstniały, a turbulencje znowu wzrosły i przygwoździły nas do foteli. Podobno od Afryki wiał silny wiatr.  Tak było aż do wybrzeża Fuerteventury, kiedy to samolot zaczął gwałtownie się zniżać, aż opadł na płytę lotniska i ostro wyhamowywał.  Wreszcie poczuliśmy pod kołami twardy grunt.  Lotnisko nas zaskoczyło. Było duże, nowoczesne, a toalety czyściutkie i pachnące. W holu lotniska , w placówce Itaki kazało się, że do Oasis Papagajo jedziemy tylko my. Reszta pasażerów rozpierzchła się w tłumie, gdzieś po peronach dworca autobusowego przylegającego do lotniska.  Odszukaliśmy nr stanowiska i autobusu podany przez pracownika Itaki. W dużym autobusie siedziały dwie osoby. Jakaś ciemnoskóra kobieta i zaniedbany mężczyzna.  Po chwili do autobusu podszedł kierowca. Jędrek próbował nawiązać z nim dialog w języku francuskim, niestety ten władał jedynie hiszpańskim. Szczątkowym angielskim poinformował, że nazywa się Otel, co po francusku oznacza hotel. W końcu na migi i szczątkowym angielskim jakoś dogadaliśmy się. Podjechaliśmy pod sam hotel Oasis Papagayo w miejscowości Carolejro. Droga do Carolejro była monotonna. Po obu stronach terenu przylegającego do jezdni widać było jedynie wielkie kopce brązowych wygasłych wulkanów , a miejscami nadmorskie wąskie paski piaszczystych plaż. Mżyło.











 Gdy wysiedliśmy ujrzeliśmy wielką kępę egzotycznej roślinności, a wśród niej otwarte oszklone drzwi jasnego budynku, a nad nimi nazwę hotelu. Otoczenie rzeczywiście było adekwatne do jego nazwy. Wielka  zielona, kwiecista oaza na  piaszczysto- kamiennej powierzchni miasta. Zachwycające rośliny niby kolorowe motywy utkane wraz z zielenią palm, bananowców, daktylowców. Po załatwieniu formalności, rozmowie z Czechem, który w tym dniu miał dyżur w recepcji, dostaliśmy do ręki klucz i mapkę całej oazy z zaznaczonym kółkiem naszego apartamentu i drogą , którą należało dojść do domku. Wyszliśmy na wskazaną ścieżką. Z wysokości pierwszego piętra widzieliśmy zieleń i i jasne wstążki ścieżek. Przed nami była istna dżungla, w którą wkomponowane były piętrowe domki w stylu marokańskim w kolorze ugru. Chodnik wił się w dół i rozdzielał na wiele ścieżek. Odszukaliśmy właściwą drogę. Drogowskazy z numerami apartamentów pomagały w orientacji. Wiał silny ciepły wiatr. Z ciekawością wchodziliśmy do naszego apartamentu składającego się z trzech pomieszczeń; przestronnego salonu z rozkładaną sofą, fotelem, ławą, komódką na której stał telewizor,  dużej, wykafelkowanej łazienki z wielką wanną zasłonką umożliwiającą szybki prysznic, toaletą, ogromnym lustrem, umywalką. Wszystko było nieskazitelnie czyste. Trzecim pomieszczeniem była sypialnia z szafą, ogromnym łóżkiem, biureczkiem, kutym krzesełkiem, dwoma szafkami nocnymi i ławą. Przedpokój mieścił duży aneks kuchenny z lodówką, elektryczną płytą kuchenną, kuchenką mikrofalową , zlewozmywakiem i rzędem wiszących oraz stojących napełnionych naczyniami i garnkami szafek.  Gdyby nie  wchodzące w cenę wycieczki 3 posiłki w restauracji, możliwość dojedzenia w barze nad basenami, czy w barze wieczornym obok recepcji, można byłoby nieźle sobie dać radę na własnym wikcie. W restauracji w porach posiłków czekałam na egzotyczne, marokańskie potrawy, szczególnie tadżin, o którym czytałam, ale go nie jadłam. Niestety jedzenie rozczarowało mnie. Potrawy  były przygotowywane typowo pod Anglików. Szczególnie śniadania, z fasolą, bekonem wysmażonym na tekturę i frytkami przeze mnie były nie do przełknięcia. Jedzenie podawano w formie bufetu. Odszukałam płatki owsiane, daktyle, rodzynki i miód. I jak w domu zalewałam płatki wrzącą wodą i sypałam do niej dodatki. Bardzo słabo było z jarzynami i owocami oraz o dziwo z rybami. Królowały puddingi, ciasta z bitą śmietaną i kremem.  Stwierdziłam, że kuchnia grecka zdecydowanie jest bardziej w moim guście. Zatęskniłam za bardziej urozmaiconymi jarzynami i owocami. Jednak mimo wybrzydzania i stękania, że znowu to samo, wychodziliśmy najedzeni. Po spotkaniu z rezydentką zrozumieliśmy, że nie dla nas zbiorowe wycieczki. Pożyczyliśmy samochód, bo ceny benzyny i wypożyczenia auta były w miarę niskie i zaczęliśmy samodzielnie z mapą zwiedzać wyspę. Aby przejechać ją wzdłuż i wszerz wystarczyły dwa dni. Cała wyspa liczy około 100 tysięcy mieszkańców. Jest tu istna mieszanka ludzi z całego świata, oczywiście oprócz Hiszpanów i autochtonów. Wszyscy, bez względu na kolor skóry, obywatelstwo, narodowość i wyznanie żyją ze sobą w zgodzie.  Tyle samo na wyspie hoduje się kóz. Jędrek wypożyczył na dwa dni rower.  I sprawdziliśmy jak to jest poza ogrodzeniem naszej oazy.

Takie cztery baseny były na terenie naszej Oasis Papagajo.
W Oasis mieszkały koty. Pewnie należały do obsługi. Mimo takiego samego wyglądu są zupełnie inne niż nasze kotki. Niezależne, pogardliwie odnosiły się do głaskania, prychając i odchodząc w bok.
Pierwszego dnia, gdy jeszcze nie byliśmy zmotoryzowani, postanowiliśmy zobaczyć naturalny park przyrody, wielkie kilkumetrowe wydmy i plażę nad oceanem. Wiało tak, że zwiewało mi okulary i kapelusz.  Musiałam przywiązać go szalem. Wiatr był porywisty, gorący.

                                            



Rezerwat przyrody.

W drodze na plażę.

Po drodze widzieliśmy na chodnikach rozdeptane dojrzałe daktyle. Spadały z daktylowych palm, które rosły obok chodników.

To kawałek plaży z rachityczną , zeschłą roślinnością.

Tablica przed wejściem na teren parku. Park, to częściowo zarośnięte wydmy.

Tak wygląda wybrzeże we  wschodniej stronie wyspy. Pełno tu na dnie skał, jeżowców i meduz.

 
W porcie w Coralejro.












Przez pierwsze dni chodziliśmy i jeździliśmy po okolicy naszego portowego miasteczka. Nasz hotel  mieścił się na obrzeżach . Blisko był ogromny park wodny i wiele hoteli podobnych do naszego .Do samego miasta mieliśmy około 2 kilometrów. A w mieście było tak, jak i u nas w miejskich aglomeracjach.  Długa, parokilometrowa główna ulica ze sklepami, galeriami handlowymi, restauracjami, kawiarniami, na której kłębił się różnorodny tłum turystów i mieszkańców. Były sklepy znanych kosmetycznych i odzieżowych marek, a także małe sklepiki z pamiątkami oraz wszechobecną chińszczyzną. W kawiarenkach można było napić się doskonałej kawy z mleczkiem kokosowym . Była podawana w malutkich szklaneczkach mocna, gorąca, dwuwarstwowa i strasznie słodka. Smak jednak  miała niesamowity; głęboki  i aksamitny jak jedwab. W portowych knajpkach królowały dania na grillu i mieszanki soków z lodem. Ja zasmakowałam  w świeżym soku z ananasa i wszędzie próbowałam go zamawiać. Pod koniec pobytu wiedziałam, gdzie dają nierozcieńczany, świeży i ożywczy. Lubiliśmy schodzić wąskimi uliczkami  w stronę oceany i siadać na ławkach na nabrzeżu. Przyglądać się wyspom i oceanowi. Na wodach królowali serferzy. Plaże były pustawe, nie widziałam w wodzie  innych kąpiących się ludzi, jak tych  na deskach.
Gdy w końcu pożyczonym autem udaliśmy się dalej, na południe od Coralejro, po drodze mijając  stolicę Fuerteventury, widzieliśmy, że  po drodze krajobraz był strasznie monotonny.  Kamienista, spękana nieurodzajna ziemia. Przeważał kolor cynamonowy. Od tego koloru pochodzi nazwa gór, przez które przeprawialiśmy się zwiedzając wyspę. W niewielu miejscowościach były miejsca do zwiedzania. Pusta, prawie nie zarośnięta  kamienista gleba wykarmia przeważnie kozy. Wprawdzie są małe enklawy, gdzie hodowane są jarzyny i pomidory, ale jest ich mało. Tak jak i hodowle kóz przeważnie mieszczą się w głębokich  jamach  rozkopanych wulkanów. Z drogi ich nie widać.












Widzieliśmy kilka starych fasad kościołów z XVI wieku, które są przeważnie na głucho zamknięte. Pozostałość po pierwszych hiszpakolonistach. którzy próbowali chrystianizować wyspę.






                                                                              Cdn.