Czas panienek
czas panienek anonsuje się ostatnim
szkolnym dzwonkiem
ma oczy błękitne jak
pogodne wakacyjne niebo
płowe włosy niczym ziarna
dojrzewającego w polu zboża
czasami oczy zielone jak letnie liście lipy
co rzuca cień na parujący po burzy
dach chaty
i ciemne warkocze skrzydeł jaskółek
prognozujących pogodę niziutko
na deszcz
hen wysoko na wędrówki
jest przypomnieniem śmiechu do
rozpuku lub do sera
marzeniem na huśtawce
tyrolkowym stresem
uwięzionym nad zimnym Sanem
bo nóż utknie i będzie liczyć
kaczki suszące pióra na kamieniach
jest rozwikłaniem zagadki
co nowego w tym roku
zapachem końskiej sierści
smakiem lodów, czekolady
proziaków pieczonych na liściu kapusty
bąbelkami wody dla ochłody
i wspomnieniem zaklętym w barwy
obrazów malowanych na pamiątkę
i ku pamięci, bo zaistniał
Bóbrka 25.07.2021 r.
Moja szkolna koleżanka Halinka, która obecnie mieszka w Augsburgu, swoje małe wnuczki nazywa panienkami. Tak mi się to określenie spodobało, że je zapożyczyłam i o Julii oraz Mai też zaczęłam mówić " panienki". Nie wiem jak innym, ale słowo " panienka" kojarzy mi się nie tylko z osobą płci żeńskiej wolnego stanu cywilnego, ale i z młodziutką, delikatną osóbką. A moje wnuczki właśnie takie są, choć to bardzo współczesne panienki, biegle poruszające się po internecie, obyte w modnych gadżetach i nowinkach elektronicznych. I tyle wyjaśnienia dotyczącego tytułu posta.
Jak pisałam w poprzednim poście, w pierwszej dekadzie lipca pojechaliśmy do Koźla. Tam zadbaliśmy o nasze miejskie mieszkanie, a więc przegoniliśmy wszystkie pająki, które korzystając z naszej nieobecności ochoczo zaczęły zagospodarowywać niektóre kąty. Później wyplewiliśmy, podlaliśmy i zadbaliśmy o ogródek, wykosiliśmy trawę, bo miejscami przypominała podzwrotnikowy busz. Zadbaliśmy też o kontakty z rodzinką oraz przyjaciółmi i potrzebę uścisków oraz całusków. Poza tym odebrałam wyniki badań, skontaktowałam z lekarzem, postarałam się o nowe lekarskie skierowania, zaklepałam terminy kolejnych badań aby zrealizować skierowania. Uff!! Spakowaliśmy potrzebne rzeczy, wpakowaliśmy do samochodu, zabraliśmy wnuczki i pojechaliśmy z powrotem do chaty. Od tej chwili nastał całkiem inny czas. Na dziesięć dni zmieniło się nasze życie. Nadszedł czas panienek.
Wyjazd do Wyluzowanej z przyczyn od nas niezależnych musiał nastąpić dopiero w sobotni poranek. Nie lubię wyjeżdżać w weekendy, bo autostrady są zapchane, a na bramkach opłat parokilometrowe kolejki. Pojechaliśmy więc autostradą jedynie niewielki odcinek i postanowiliśmy zjechać. Przejechaliśmy najgorszą część trasy bocznymi drogami. Pierwszy dłuższy przystanek nastąpił w okolicach Zatoru. Zjechaliśmy z drogi w boczną uliczkę aby zjeść obiad. Restauracja nazywała się Karpik i mieściła na terenie sporego kompleksu rekreacyjnego z bardzo dużym miejscem zabaw dla dzieci. Była dmuchana zjeżdżalnia, huśtawki, tyrolka. Duża restauracyjna wiata mieściła się nad jeziorem. Można tam było odpocząć, zjeść i złowić przysłowiowego karpika. Jędrusiowi oczy się śmiały ale wędki pozostały w Bóbrce. Trudno!
Panienki zjadły obiad z deserem oraz lodami. Pobiegały, odpoczęły i mogliśmy pojechać dalej.
Dziesięciodniowe wakacje naszych wnuczek zaczęły się malowaniem na płótnie i wieczornym pluskaniem w leskim basenie. Sprawdziliśmy, czy w niedzielne późne popołudnie na basenie jest duży tłok. Nie było, więc przez kolejne dwie godziny pływaliśmy, pluskaliśmy się, zjeżdżaliśmy na ślizgawce. Było świetnie. Nie ma to jak wspólne wyjście na basen.
A później było jak w kolorowym kalejdoskopie;
malowanie na płótnie i szkle,
zjeżdżanie na wyluzowanej tyrolce,
jazda konna,
Zabraliśmy również dziewczynki na całodzienną wycieczkę do Krosna na film" Kosmiczny mecz", a później za miasto do Korczyny, na obiad i oczywiście deser w pijalni czekolady. Panienki sprawdziły ile można zjeść czekolady z lodami , zanim zemdli.
Niesamowitą atrakcją był też wypad do Bieszczadzkiej Szkoły Rzemiosła w Uhercach Mineralnych. Znajduje się ona w odremontowanym budynku dawnej szkoły z początku XX w. w
Uhercach Mineralnych. Szkoła to idealne miejsce by spróbować swych sił w
dziedzinie ginących zawodów. Zajęcia rozpoczynały się wizytą w sali
na poddaszu, miejscu gdzie dawniej mieszkał przedwojenny nauczyciel.
Przed warsztatami hologramowe postaci dziewczynki i jej dziadka
opowiadali turystom o dawnej szkole, ginących zawodach i Bieszczadach z
czasów, kiedy na tych terenach żyli w zgodzie katolicy, grekokatolicy i
żydzi. Na parterze szkoły, w trzech rzemieślniczych pracowniach:
garncarskiej, kaligrafii oraz piekarni odbywały się zajęcia warsztatowe.
Uczestnicy lekcji mogli samodzielnie, pod okiem wykwalifikowanych
instruktorów upiec tradycyjne proziaki – bułeczki na sodzie, wykonać
gliniany garnek oraz siedząc w stylowych przedwojennych ławach spróbować
swoich sił w kaligrafii. Jula na początku do zajęć podeszła sceptycznie i uważała, że to zajęcia dla maluchów. Nie naciskałam na nią. Powiedziałam, iż wystarczy, że się zajęciom poprzygląda. Za to sama ochoczo zabrałam się za kaligrafię. I jak w wehikule czasu we wspomnieniach znalazłam się w swojej pierwszej klasie szkoły podstawowej. Siedziałam w podobnej ławce, trzymając w dłoni obsadkę, w którą zatknięta była stalówka. W otworze ławki tkwił kałamarz z atramentem. Uczyłam się pierwszych liter. Wtedy, gdy zbyt mocno przycisnęłam stalówkę, na kartce pojawiał się wielki kleks, a w moich oczach łzy, które kapały na zeszyt. Tym razem umiejętności uzyskane w szkole pomogły. Pisanie szło szybko, mózg odnalazł zarejestrowany kiedyś ślad i pismo było kształtne. Maja i o dziwo Jula też napisały swoją karteczkę. Przeszłyśmy do kolejnej sali i tu poszło mi gorzej, bo na zajęciach garncarstwa dopiero za drugim razem udało mi się zrobić kształtny flakonik. A potem uczyłyśmy się robić proziaki. Powtórzyłyśmy w domu i równie smaczne. Maja była zachwycona, Jula też, choć udawała, że aż tak bardzo ją to nie rajcuje.
Oczywiście kilkukrotnie byliśmy też na deserze w Słodkim Domku w Lesku, bo jak tu nie próbować czy lody nadal są takie dobre, jak w ubiegłych dniach. Basen odwiedziliśmy cztery razy. Dużo malowałyśmy na tarasie chaty. Portret konia malowany przez Maję był samodzielny i bardzo udany. Jula twierdziła , że nie ma weny, ale dwa dni przed wyjazdem i ona zabrała się za malowanie.
Kolejnym przebojem był Sanok i przejazd tyrolką nad Sanem. Maja z początku trochę się obawiała, czy da radę. Wiatr był spory i obserwowała swoją drobniejszą rówieśniczkę, która utknęła nad wodami Sanu i dopiero po chwili została ściągnięta na brzeg przez obsługę tyrolki. Jednak moja młodsza wnuczka przezwyciężyła strach i pojechała. W dodatku dziadek jechał zaraz za nią. Tak się panienkom spodobała ta krótka podróż, że pojechały jeszcze jeden raz. Ja niestety pojechałam na wycieczkę w długiej spódnicy i nie było mowy, abym założyła uprzęż. Pozostała mi rola fotografa. Tak to jest, gdy nie przewiduje się zachcianek panienek.
Na sanockim rynku Julia stwierdziła, że tutaj lody zdecydowanie smakują inaczej i nie była nimi zachwycona. Za to obiad w tradycyjnej Karczmie bardzo jej smakował.
Pewnego dnia odwiedziliśmy też bieszczadzką stolicę sportów zimowych, czyli Ustrzyki Dolne, gdzie zjedliśmy obiad w restauracji Niedźwiadek, serwującej tradycyjne dania. Mai bardzo tam smakowały zapiekane pierożki. A ja posmakowałam gołąbków z tartych ziemniaków. Jednak chyba smaczniejsze jadłam na sanockim rynku.
A następnego dnia znowu wybraliśmy się do Leska. Tym razem na zewnętrzny basen.
Wieczorami grałyśmy w państwa-miasta. I czas nam minął jak z bicza strzelił. Okazało się, że musimy wyjeżdżać. Panienki dodatkowo spakowały swoje prace, pamiątki, które kupiły lub zrobiły i wypakowani jak zwykle po dach samochodu, pojechaliśmy w kierunku Koźla., po drodze zahaczając o cukiernię. Przed wyjazdem Julia i Maja stwierdziły, że jednak najlepsze słodycze oferuje Słodki Domek. I taki to był u nas " czas panienek".