poniedziałek, 28 czerwca 2021

Miód na duszę.

Miniony weekend był dla nas bardzo nietypowy. Zakończył rozrzażony tydzień, moje niedospane noce, bo mimo otwartego okna, powietrze  w sypialni było skondensowane do maksimum i wyżęte z tlenu. Wydawało mi się, że żar dnia wycisnął z niego co najmniej połowę tlenu. Wieczorami, zmęczeni tropikalnymi temperaturami wietrzyliśmy chałupę , ale niewiele to dawało, bo sytuacja nie zmieniała się. Tlenu było stanowczo za mało. Miałam napady ziewania, które pomagały na krótko. Jędrek jakoś zasypiał i spał w miarę dobrze, natomiast ja sypiałam krótko i na raty. Przewracałam się w łóżku, wierciłam, wstawałam i wychodziłam na taras, słuchałam nocnych odgłosów przyrody. Trochę wędrowałam od pomieszczenia do pomieszczenia i starałam się zrobić przeciągi. Trochę czytałam. Zmęczona zasypiałam, ale po godzinie budziła mnie duchota albo błyskawice i grzmoty przechodzącej nad Bieszczadami burzy. Jędrek spał smacznie, chrapiąc w każdej pozycji, czasem tak głośno, iż zdawało się, że chce zagłuszyć szalejącą burzę. Oj, jak mu wtedy zazdrościłam!




 

Gdy zmęczona wstawałam bladym świtem, co dla mnie, z natury zatwardziałej sowy jest rzeczą niepojętą, to wychodziłam poza chatę i snułam się po ścieżkach Wyluzowanej jak pokutująca dusza.W dodatku zdarzało się, że drzewa i krzewy otulała poranna mgła. Czasem  wynikiem mojego snucia były  skarby, które ukazywały się niechętnie, dyskretnie ukryte w trawie, pod sosenkami, świerkami... I mieliśmy do porannej jajecznicy po parę maślaczków, a innym razem parę  brzozaków. Zdarzało się, że ochłodzona tym spacerem wsuwałam się do łóżka i dosypiałam, czasem jednak wracałam do czytania. Czytam przeważnie na czytniku, więc i szarość poranka mi niestraszna. Jednak ogólnie miniony tydzień nie należał do najłatwiejszych, a w zasadzie szczególnie noce były trudne. Po wizycie rodzinki zastanawiałam się, kiedy podjechać do Polańczyka, aby się z nimi pożegnać i nie potrafiłam wymyślić dobrego terminu, aby uniknąć rozgrzanej patelni ich letniska. W końcu po burzowym dniu piątkowy wieczór był chłodniejszy, więc pojechaliśmy. Posiedzieliśmy z nimi na balkoniku, delektując się wspaniałymi widokami zalewu i widocznego za zbiornikiem Jaworu. Krysia opowiadała mi o swoich nieprzespanych z powodu upału nocach..., pożegnaliśmy się i niespiesznie pojechaliśmy do chaty. Zapadał wieczór. Drogę pomiędzy Polańczykiem, a Bóbrką miejscami zasnuwały snujące się po szosie  mgły. Wyłaniały się nagle zza zakrętu, wypełzały z zagajnika... Mijali nas dojeżdżający na wakacje turyści.  Tak rozpoczęliśmy weekend inny, niż dotychczasowe.

  











Sobotni poranek wstał trochę mokry, ale za moment zrobił się słoneczny. Wstałam zmęczona. Ta noc też była dla mnie nie najłatwiejsza. Niby nie było bardzo gorąco ale za to parno. Namoczona deszczem ziemia parowała. Po śniadaniu przespacerowałam się po Wyluzowanej. W pełnym już słońcu porobiłam parę porannych zdjęć, obserwując piętrzące się chmury i ciemniejące niebo. Planowaliśmy , że wieczorem pojedziemy do Ustrzyków Dolnych na Święto Teatru i Sztuk Pokrewnych , pod hasłem "Bailamos tango ". Nie czułam się najlepiej, więc postanowiłam, że trochę pokręcę się po chacie, coś upichcę, upiekę, przygotuję do obiadu, a może i poczytam. Plany miałam bogate, a tu nagle drzwi chaty  otwierają się  i na progu staje mój mąż trzymający się za głowę. Pomiędzy palcami spływały mu krople krwi i kapały na rękaw koszulki. Momentalnie podniósł mi się poziom adrenaliny, serce żywiej zabiło, ale w duchu powiedziałam do sobie ; spokojnie, trzeba rozeznać się w sytuacji. Nie ma co panikować! Tylko zimna krew.... itp myśli studzące emocje. Poprosiłam ofiarę o przejście do łazienki , a sama poszłam po gazę i plastry oraz nożyczki. Jędruś już parokrotnie przysporzył mi  takich wątpliwych atrakcji, bo jest wyrywny do przygód i zażarty na fizyczną pracę. 

Mąż siedział na wannie i odrywając rękę z plikiem zakrwawionych jednorazowych chusteczek zadał mi pytanie; plaster, czy chirurg? Spojrzałam na ranę.Po kręgosłupie przeszły mi dreszcze, włosy na ciele stanęły dęba i zrobiło mi się słodko, ale wzięłam się w garść i zakomunikowałam, że bez porządnego szycia się nie obejdzie. Prowizorycznie zaopatrzyłam ranę i pojechaliśmy do szpitala. Czekałam pod szpitalem ze dwie godziny. W międzyczasie przeszła gwałtowna burza. Wreszcie ranny wyszedł. Głowę miał zaklejoną ogromnym plastrem i wyglądał , jakby był w jarmułce. Okazało się, że został opatrzony, założono mu pięć szwów i z wypisem i informacją, że za sześć dni ma ściągnąć szwy, odesłano do domu. Już spokojny, zrelaksowany opowiedział o wypadku. Otóż ,gdy był lesie spadł na niego suchy konar i złamał się na jego łysinie. Oczywiście był bez czapeczki, bo było duszno , ale nie stracił przytomności i jakoś doszedł do domu. Oczywiście był w lesie bez telefonu. ... Wypadek skradł nam pół dnia i przysporzył mnóstwo strachu.

















Do Ustrzyków Dolnych pojechaliśmy na 18-stą. Weszliśmy na salę domu kultury przed samym spektaklem. Jędrek czapką zasłonił opatrunek, czym świetnie wpisał się w teledysk zaczynający spektakl. Główny wykonawca miał na głowie taką samą czapkę. I zaczął się występ zespołu teatralnego PARRA.
Sztuka pt."Jeszcze zatańczymy, jeszcze zaśpiewamy" to opowieść o życiu w izolacji, samotności i traumie. Powstał on z inspiracji klipu muzycznego grupy HK, którego premiera miała miejsce w październiku 2020 r. w Awinion. Scenariusz na podstawie tekstów członków teatru opracowała nasza dobra znajoma  Grażyna Kaznowska. Dzieciaki występujące na scenie miały po 14 lat, ale występ był prawdziwie profesjonalny.


Wieczór rozpoczął się pokazem tanga "Urbankiz" nietuzinkowej pary tanecznej z Warszawy: Marietty Sokalskiej i Artura Marciniaka. 
 

 
 W drugiej części występów odbył się spektakl "Uwolnić słowo MIŁOŚĆ", Teatr Wojtka Kowalskiego z Częstochowy. Moim zdaniem doskonały.
 

W czasie antraktu w foyer domu kultury odbywały się tańce dla publiczności, prowadzone w kole przez choreografa Małgorzatę Rydlewską, która robiła choreografię do sztuki.
 
Poza tym przygotowano drobny poczęstunek dla zaproszonych gości.



Spotkaliśmy starych znajomych i odnowiliśmy znajomości. Pokłosiem wieczoru była nie tylko uczta duchowa ale i niedzielne spotkanie  w Wyluzowanej przy kawce i czymś słodkim. A wieczorem na 21-wszą pojechaliśmy do Ustrzyków na koncert na płycie rynku. Była to dla nas tzw. wisienka na torcie. Wystąpił zespół BANDONEGRO w składzie: Michał Główka- bandoneon, Jakub Czechowicz - skrzypce, Marek Dolecki- fortepian, Marcin Antkowiak- kontrabas, Carlos Roulet- argentyński solista oraz Ula Wojtkowiak i Fernando de Lutiis - tanga. Informacje z internetu; "Bandonegro to światowej klasy orkiestra tango. Polscy muzycy podbijają serca słuchaczy na całym świecie swoim nowym spojrzeniem na tango, łączącym tradycję i nowoczesność. Ich unikalne muzyczne pomysły, pasja i doskonałe wyczucie stylu sprawiły, że występują na największych festiwalach na świecie. Są uważani za najlepszy europejski zespół tango młodego pokolenia i wschodzące gwiazdy tego gatunku."

Koncert był niesamowicie energetyczny. Tanga i milongi, w wykonaniu pary tancerzy działały na wyobraźnię. Były ekspresyjne, niesamowicie namiętne i przede wszystkim piękne. Siedzieliśmy na ławeczce na skraju płyty rynku, przed sobą mieliśmy scenę, na której koncertował zespół i tańczyła para tancerzy. Występ zakończył utwór, który odtańczyli uczniowie; pary, które od piątku pod okiem mistrzów uczyły się tańczyć. To było dla nas wyjątkowo piękne przeżycie. Dopełnienie weekendu.

środa, 23 czerwca 2021

A po burzy przychodzi wędkarz.

 


 

Po powrocie z pięknej , choć bardzo gorącej niedzielnej wycieczki siedziałam na tarasie , aby się schłodzić w cieniu zadaszenia. Było parno, wyraźnie zbierało się na burzę. Jej pomruki  dochodziły zza Berda, gdzieś z głębi Bieszczadów. Rozbielone od żaru dnia niebo zarysowała złota fastryga  błyskawicy. Jędrek chwilę posiedział, podumał, zastanowił i po chwili dojrzałam charakterystyczny błysk w jego oku. Miał chętkę na wędkowanie. Wszedł do chaty. Za moment wyszedł odmieniony. Zmienił strój z , jak to mówi moja Córcia " kościołowego"  na "łazikowy".  Przed sobą miałam rasowego bieszczadzkiego wieśniaka, który złapał wędki, torbę z oprzyrządowaniem i stwierdził, że przed burzą ryba będzie brała, po czym zszedł stokiem nad zalew. A ja zasłuchałam się w świergolenia ptasiej gromady zasiedlającej okoliczne drzewa. Oddałam się obserwacji otoczenia. Odpoczywałam. Ptaki zawzięcie plotkowały. Przekrzykiwały się , aby złożyć sprawozdanie z  minionego dnia. Zawzięcie nawoływały się, chwaliły, a może strofowały dzieci. Ostatniego wieczoru na skraju zagajnika usłyszałam słowika. Ciekawa byłam, czy był tylko w przelocie, czy na stałe zaszczycił nas swoją obecnością.


Nad trawnikiem zawisł ciężko słodki zapach kwitnących akacji. Popatrzyłam poza szczyty drzew. Na południowym wschodzie niebo nabrało niesamowitej barwy rozbielonego kremowego różu. Kolor powoli zaczął przesuwać się na południe, nad zastygłe w upalnym popołudniu Berdo.  I przyszła chwila, że ptaki umilkły. W ciszy słychać było coraz głośniejsze pomruki burzy, a niebo rozjarzało się  od wyładowań. Drzewa stały na baczność, pełne oczekiwania. Przyroda zamarła. A później od wschodu dał się słyszeć delikatny szmer i czubki drzew drgnęły, po czym powoli ruszyły do tańca.Najpierw delikatnie, ale z każdą chwilą przyspieszały coraz bardziej. Od wschodu do zachodu wokół Wyluzowanej falowały zielone tanecznice. Jakby uginały się pod jakąś potężną falą. Kołysanie cały czas przyspieszało, aż nagle przeszło w szaloną galopadę. Szelest spotężniał, zmienił się w szum, a ten w hałas. To ulewa ruszyła werblami wielkich rzęsistych kropel wody, wygrywając na pniach, gałęziach, listkach, źdźbłach trawy. Ściana deszczu spadła na Wyluzowaną. Spragniona ziemia piła chciwie. Siedziałam na tarasie i nie mogłam napatrzeć się na ten wodny spektakl. Spoglądałam na ledwie widoczne zza wody Berdo. Ulewa trwała krótko. Ustała tak nagle,jak przyszła, jakby została w połowie ucięta ostrym mieczem wiatru. Ziemia nie zdążyła ugasić pragnienia, a tylko zachłysnęła się zbyt obfitym haustem, który szybko spłynął do zalewu. 

Jędrek przyszedł do chaty, gdy spadały ostatnie krople. Był tak mokry, jakby wyszedł spod prysznica, ale przyniósł ze sobą półmetrowego szczupaka i jednego prawdziwka.  Dziś doszły do niego trzy kolejne grzybki i mieliśmy wykwintny obiadek.  


Oczarowana burzą zaczęłam swój post pisać od końca, a powinnam od niedzielnego przedpołudnia, czyli naszej upalnej wycieczki. Tym razem długo zastanawialiśmy się, czy w taki skwar powinniśmy wyjechać z chłodnej chaty. Przeważyła ciekawość i ochota na kolejną przygodę. Wyjechaliśmy z chaty, gdy słońce stało już bardzo wysoko.





Gdy wyjeżdżaliśmy z Wyluzowanej żegnało nas pracowite brzęczenie pszczółek, uwijających się na akacjach i słodki zapach białego kwiecia, które, jak to pisał poeta " szelestnym szemrzą szeptem". Bardzo lubię zapach kwiatów akacji, tak jak i kwiatów jaśminu, mimo, że są one bardzo ciężkie, gęste i intensywne, ale mają coś z magii najkrótszych czerwcowych nocy. 

Jechaliśmy w skwarze. Samochód mamy z klimatyzacją, więc jechało się komfortowo i nie odczuwaliśmy upału. Tak dojechaliśmy do Sanoka, a zjeżdżając z obwodnicy miasta skierowaliśmy się w kierunku Brzozowa. Przez to urocze miasteczko biegnie nasza stała  trasa  dojazdowa w Bieszczady. Przeważnie spieszymy się do miejskiego domu lub do chaty, więc nigdy nie wysiadaliśmy aby obejrzeć miasto. Jeździmy obwodnicą, zostawiając je z boku. Tym razem postanowiliśmy zwiedzić przynajmniej uroczy ryneczek. 









Jest niewielki , ale czyściutki, pięknie odnowiony z ratuszem w centralnej jego części. W ratuszu mieści  się muzeum ale w niedzielę było otwarte do 13 - stej, a my byliśmy tutaj za dziesięć trzynasta. Gdy chcieliśmy wejść do środka, pan prowadzący muzeum właśnie wychodził do domu, a nas zaprosił na dzień następny. Czyli będziemy musieli przyjechać tu następnym razem specjalnie do muzeum, może już z wnukami? Obeszliśmy rynek, boczne uliczki i pojechaliśmy dalej, kierując się na Starą Wieś, a z niej na Orzechówkę. Jakoś dziwnie jechaliśmy , bo wylądowaliśmy w Jasienicy Rosielnej.Jak wyczytałam w wikipedii, Jasielnica do 1918 roku miała prawa miejskie, które nadał jej król August II Jest to spora miejscowość z kościołem usadowionym na niewysokim wzniesieniu. Z dziedzińca kościoła u podnóża widać zabudowania Jasielnicy, do której można zejść z tej strony kamiennymi schodkami. Kościół Parafialny pw. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny został wybudowany w 1770 r. Wnętrze wykonane  jest w stylu barokowym. Sufit i boczne ściany zdobią kolorowe polichromie.






















Obeszliśmy kościół, pozachwycaliśmy się bogatymi ozdobami, malowidłami, wmurowanymi tablicami, figurami świętych ... Podumaliśmy w prostym, chłodnym wnętrzu i wyszliśmy na zewnątrz, a później  do nagrzanego samochodu.  I okazało się, że klimatyzacji też jest za gorąco, bo chwilowo padła. Wyjechaliśmy z wsi i jechaliśmy dalej z otwartymi oknami, co kiedyś było u nas normą.





Jechaliśmy w kierunku Korczyny. Gdy zauważyliśmy po drodze napis ze strzałką "w kierunku Winnicy widokowej", zaciekawieni, co to jest, skierowaliśmy się wąską asfaltową drogą na podłużny szczyt wzgórza. Tam znaleźliśmy fantastyczne miejsce, gdzie za niewielką opłatą można wejść na ogrodzony teren, posiedzieć, degustować tutejsze wino lub wypić kawę na tarasiku, z którego jest piękny  widok na całą dolinę, a na horyzoncie widać góry ; od bieszczadzkich Połonin aż po podkarpackie miasta i miasteczka takie jak Iwonicz Zdrój, Krosno czy Jedlicze. Podobno rozświetlone miasta widać najlepiej po zmroku.





Jest to winnica rodzinna. Znajduje się w miejscowości Kombornia.Winnica Widokowa znajduje się na wysokości 470 metrów nad poziomem morza, dlatego można tam podziwiać widok na Pogórze Gorlickie, a przy sprzyjających warunkach nawet dostrzec dalekie Tatry. Horyzont, który stanowi tło winnicy w sumie ma długość ponad 100km. 

 



Wypiliśmy kawę, poobserwowaliśmy rodziny z maluchami, które wylegiwały się na kocykach i leżakach w cieniu brzeziniaka. Cudny relaks! Napojeni pojechaliśmy dalej.









Później, już gdy wjeżdżaliśmy do wioski Kombornia, zauważyliśmy drogowskaz kierujący w lewo do dworku. Pojechaliśmy w boczną drogę i po prawej stronie na końcu uliczki odkryliśmy kuty, stary płot osadzony na podmurówce,  więc skojarzyliśmy, że musi to być ogrodzenie dworku, którego jeszcze nie widzieliśmy. Objechaliśmy posiadłość i znaleźliśmy bramę wjazdową na teren parku. W oddali widniał jasny dworek. Okazało się, że jest to hotel, spa i restauracja usadowione w murowanym dworze, do którego prowadzi szeroka, brukowana aleja i podjazd. Po prawej stronie parku znajduje się wielki staw z pływającymi w nim  amurami, do których zaraz Jędrkowi uśmiechnęły się oczy. Staw zasila potok, nad którym jest mały, zgrabny drewniany mostek. Chcieliśmy wejść na teren restauracji, jednak właśnie wydawano posiłki osobom przebywającym w hotelu i trzeba było poczekać, a na to szkoda nam było  czasu.










Pospacerowaliśmy w cieniu starych drzew, odetchnęliśmy chłodniejszym powietrzem, samochód w chłodku też złapał drugi dech. Gdy wsiedliśmy do środka i Jędrek załączył stacyjkę, uruchomiła się klimatyzacja. Można było jechać dalej w bardziej komfortowych warunkach. I tak dotarliśmy do Korczyny. Zaparkowaliśmy pod wielkim kościołem, bo w uliczce był cień i poszliśmy obejrzeć tę miejscowość.

Najpierw oczywiście musieliśmy zwiedzić wnętrze kościoła, ale tak na szybko, bo na mszę schodzili się wierni. Kolejnym punktem była pijalnia czekolady










Wróciliśmy do domu bardzo późnym popołudniem, zahaczając pod Brzozowej o restaurację "Pod lipami". Zjadłam doskonałe gołąbki z ziemniakami, polane sosem pieczarkowym. Porcja była tak wielka, że zaspokoiłaby kierowcę tira. Udało mi się wepchać połówkę. Przypuszczam,że w chacie nie miałabym siły na gotowanie obiadu, nawet tego najprostszego. Upał nas wymęczył.

 

 

Za to noc była księżycowa, gorąca, prawdziwie czerwcowa, bo pachnąca  akacjami. Wyszłam na taras, a później ścieżką pomiędzy chatami.Usiadłam na ławeczce. Szukałam robaczków świętojańskich, ale się ich nie doszukałam. Za to z widziałam czarną toń zalewu, mieniącą się złotymi cekinami odbitego księżycowego światła. Chwilo trwaj!