środa, 23 czerwca 2021

A po burzy przychodzi wędkarz.

 


 

Po powrocie z pięknej , choć bardzo gorącej niedzielnej wycieczki siedziałam na tarasie , aby się schłodzić w cieniu zadaszenia. Było parno, wyraźnie zbierało się na burzę. Jej pomruki  dochodziły zza Berda, gdzieś z głębi Bieszczadów. Rozbielone od żaru dnia niebo zarysowała złota fastryga  błyskawicy. Jędrek chwilę posiedział, podumał, zastanowił i po chwili dojrzałam charakterystyczny błysk w jego oku. Miał chętkę na wędkowanie. Wszedł do chaty. Za moment wyszedł odmieniony. Zmienił strój z , jak to mówi moja Córcia " kościołowego"  na "łazikowy".  Przed sobą miałam rasowego bieszczadzkiego wieśniaka, który złapał wędki, torbę z oprzyrządowaniem i stwierdził, że przed burzą ryba będzie brała, po czym zszedł stokiem nad zalew. A ja zasłuchałam się w świergolenia ptasiej gromady zasiedlającej okoliczne drzewa. Oddałam się obserwacji otoczenia. Odpoczywałam. Ptaki zawzięcie plotkowały. Przekrzykiwały się , aby złożyć sprawozdanie z  minionego dnia. Zawzięcie nawoływały się, chwaliły, a może strofowały dzieci. Ostatniego wieczoru na skraju zagajnika usłyszałam słowika. Ciekawa byłam, czy był tylko w przelocie, czy na stałe zaszczycił nas swoją obecnością.


Nad trawnikiem zawisł ciężko słodki zapach kwitnących akacji. Popatrzyłam poza szczyty drzew. Na południowym wschodzie niebo nabrało niesamowitej barwy rozbielonego kremowego różu. Kolor powoli zaczął przesuwać się na południe, nad zastygłe w upalnym popołudniu Berdo.  I przyszła chwila, że ptaki umilkły. W ciszy słychać było coraz głośniejsze pomruki burzy, a niebo rozjarzało się  od wyładowań. Drzewa stały na baczność, pełne oczekiwania. Przyroda zamarła. A później od wschodu dał się słyszeć delikatny szmer i czubki drzew drgnęły, po czym powoli ruszyły do tańca.Najpierw delikatnie, ale z każdą chwilą przyspieszały coraz bardziej. Od wschodu do zachodu wokół Wyluzowanej falowały zielone tanecznice. Jakby uginały się pod jakąś potężną falą. Kołysanie cały czas przyspieszało, aż nagle przeszło w szaloną galopadę. Szelest spotężniał, zmienił się w szum, a ten w hałas. To ulewa ruszyła werblami wielkich rzęsistych kropel wody, wygrywając na pniach, gałęziach, listkach, źdźbłach trawy. Ściana deszczu spadła na Wyluzowaną. Spragniona ziemia piła chciwie. Siedziałam na tarasie i nie mogłam napatrzeć się na ten wodny spektakl. Spoglądałam na ledwie widoczne zza wody Berdo. Ulewa trwała krótko. Ustała tak nagle,jak przyszła, jakby została w połowie ucięta ostrym mieczem wiatru. Ziemia nie zdążyła ugasić pragnienia, a tylko zachłysnęła się zbyt obfitym haustem, który szybko spłynął do zalewu. 

Jędrek przyszedł do chaty, gdy spadały ostatnie krople. Był tak mokry, jakby wyszedł spod prysznica, ale przyniósł ze sobą półmetrowego szczupaka i jednego prawdziwka.  Dziś doszły do niego trzy kolejne grzybki i mieliśmy wykwintny obiadek.  


Oczarowana burzą zaczęłam swój post pisać od końca, a powinnam od niedzielnego przedpołudnia, czyli naszej upalnej wycieczki. Tym razem długo zastanawialiśmy się, czy w taki skwar powinniśmy wyjechać z chłodnej chaty. Przeważyła ciekawość i ochota na kolejną przygodę. Wyjechaliśmy z chaty, gdy słońce stało już bardzo wysoko.





Gdy wyjeżdżaliśmy z Wyluzowanej żegnało nas pracowite brzęczenie pszczółek, uwijających się na akacjach i słodki zapach białego kwiecia, które, jak to pisał poeta " szelestnym szemrzą szeptem". Bardzo lubię zapach kwiatów akacji, tak jak i kwiatów jaśminu, mimo, że są one bardzo ciężkie, gęste i intensywne, ale mają coś z magii najkrótszych czerwcowych nocy. 

Jechaliśmy w skwarze. Samochód mamy z klimatyzacją, więc jechało się komfortowo i nie odczuwaliśmy upału. Tak dojechaliśmy do Sanoka, a zjeżdżając z obwodnicy miasta skierowaliśmy się w kierunku Brzozowa. Przez to urocze miasteczko biegnie nasza stała  trasa  dojazdowa w Bieszczady. Przeważnie spieszymy się do miejskiego domu lub do chaty, więc nigdy nie wysiadaliśmy aby obejrzeć miasto. Jeździmy obwodnicą, zostawiając je z boku. Tym razem postanowiliśmy zwiedzić przynajmniej uroczy ryneczek. 









Jest niewielki , ale czyściutki, pięknie odnowiony z ratuszem w centralnej jego części. W ratuszu mieści  się muzeum ale w niedzielę było otwarte do 13 - stej, a my byliśmy tutaj za dziesięć trzynasta. Gdy chcieliśmy wejść do środka, pan prowadzący muzeum właśnie wychodził do domu, a nas zaprosił na dzień następny. Czyli będziemy musieli przyjechać tu następnym razem specjalnie do muzeum, może już z wnukami? Obeszliśmy rynek, boczne uliczki i pojechaliśmy dalej, kierując się na Starą Wieś, a z niej na Orzechówkę. Jakoś dziwnie jechaliśmy , bo wylądowaliśmy w Jasienicy Rosielnej.Jak wyczytałam w wikipedii, Jasielnica do 1918 roku miała prawa miejskie, które nadał jej król August II Jest to spora miejscowość z kościołem usadowionym na niewysokim wzniesieniu. Z dziedzińca kościoła u podnóża widać zabudowania Jasielnicy, do której można zejść z tej strony kamiennymi schodkami. Kościół Parafialny pw. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny został wybudowany w 1770 r. Wnętrze wykonane  jest w stylu barokowym. Sufit i boczne ściany zdobią kolorowe polichromie.






















Obeszliśmy kościół, pozachwycaliśmy się bogatymi ozdobami, malowidłami, wmurowanymi tablicami, figurami świętych ... Podumaliśmy w prostym, chłodnym wnętrzu i wyszliśmy na zewnątrz, a później  do nagrzanego samochodu.  I okazało się, że klimatyzacji też jest za gorąco, bo chwilowo padła. Wyjechaliśmy z wsi i jechaliśmy dalej z otwartymi oknami, co kiedyś było u nas normą.





Jechaliśmy w kierunku Korczyny. Gdy zauważyliśmy po drodze napis ze strzałką "w kierunku Winnicy widokowej", zaciekawieni, co to jest, skierowaliśmy się wąską asfaltową drogą na podłużny szczyt wzgórza. Tam znaleźliśmy fantastyczne miejsce, gdzie za niewielką opłatą można wejść na ogrodzony teren, posiedzieć, degustować tutejsze wino lub wypić kawę na tarasiku, z którego jest piękny  widok na całą dolinę, a na horyzoncie widać góry ; od bieszczadzkich Połonin aż po podkarpackie miasta i miasteczka takie jak Iwonicz Zdrój, Krosno czy Jedlicze. Podobno rozświetlone miasta widać najlepiej po zmroku.





Jest to winnica rodzinna. Znajduje się w miejscowości Kombornia.Winnica Widokowa znajduje się na wysokości 470 metrów nad poziomem morza, dlatego można tam podziwiać widok na Pogórze Gorlickie, a przy sprzyjających warunkach nawet dostrzec dalekie Tatry. Horyzont, który stanowi tło winnicy w sumie ma długość ponad 100km. 

 



Wypiliśmy kawę, poobserwowaliśmy rodziny z maluchami, które wylegiwały się na kocykach i leżakach w cieniu brzeziniaka. Cudny relaks! Napojeni pojechaliśmy dalej.









Później, już gdy wjeżdżaliśmy do wioski Kombornia, zauważyliśmy drogowskaz kierujący w lewo do dworku. Pojechaliśmy w boczną drogę i po prawej stronie na końcu uliczki odkryliśmy kuty, stary płot osadzony na podmurówce,  więc skojarzyliśmy, że musi to być ogrodzenie dworku, którego jeszcze nie widzieliśmy. Objechaliśmy posiadłość i znaleźliśmy bramę wjazdową na teren parku. W oddali widniał jasny dworek. Okazało się, że jest to hotel, spa i restauracja usadowione w murowanym dworze, do którego prowadzi szeroka, brukowana aleja i podjazd. Po prawej stronie parku znajduje się wielki staw z pływającymi w nim  amurami, do których zaraz Jędrkowi uśmiechnęły się oczy. Staw zasila potok, nad którym jest mały, zgrabny drewniany mostek. Chcieliśmy wejść na teren restauracji, jednak właśnie wydawano posiłki osobom przebywającym w hotelu i trzeba było poczekać, a na to szkoda nam było  czasu.










Pospacerowaliśmy w cieniu starych drzew, odetchnęliśmy chłodniejszym powietrzem, samochód w chłodku też złapał drugi dech. Gdy wsiedliśmy do środka i Jędrek załączył stacyjkę, uruchomiła się klimatyzacja. Można było jechać dalej w bardziej komfortowych warunkach. I tak dotarliśmy do Korczyny. Zaparkowaliśmy pod wielkim kościołem, bo w uliczce był cień i poszliśmy obejrzeć tę miejscowość.

Najpierw oczywiście musieliśmy zwiedzić wnętrze kościoła, ale tak na szybko, bo na mszę schodzili się wierni. Kolejnym punktem była pijalnia czekolady










Wróciliśmy do domu bardzo późnym popołudniem, zahaczając pod Brzozowej o restaurację "Pod lipami". Zjadłam doskonałe gołąbki z ziemniakami, polane sosem pieczarkowym. Porcja była tak wielka, że zaspokoiłaby kierowcę tira. Udało mi się wepchać połówkę. Przypuszczam,że w chacie nie miałabym siły na gotowanie obiadu, nawet tego najprostszego. Upał nas wymęczył.

 

 

Za to noc była księżycowa, gorąca, prawdziwie czerwcowa, bo pachnąca  akacjami. Wyszłam na taras, a później ścieżką pomiędzy chatami.Usiadłam na ławeczce. Szukałam robaczków świętojańskich, ale się ich nie doszukałam. Za to z widziałam czarną toń zalewu, mieniącą się złotymi cekinami odbitego księżycowego światła. Chwilo trwaj!

6 komentarzy:

  1. A cóż to za fioletowe śliczności zakwitło u Ciebie? to całkiem solidny plon wyprawy, szczupak i grzybki za jednym zamachem. Na nizinach po akacjach ani śladu, za to w górach jeszcze kwitną, wspominaliśmy z mężem powrót z jakiegoś wyjazdu przez Węgry, te ich zagajniki akacjowe w pełni kwitnienia, można się odurzyć. Może te małe ryneczki w miasteczkach po rewitalizacji są uładzone, ale zabrano, raczej wycięto klimat zupełnie, kamienne, betonowe pustynie bez jednego drzewa dającego cień. Ani ławeczki, żeby przysiąść w cieniu pachnącej lipy, tak jest wszędzie, tak jest i w naszym mieście, ludzie się burzą, ale są pieniądze unijne, trendy modowe, człowiek gdzieś tam przetrwa w upały. Najśmieszniejsze było przy ratuszu, gdzie u wejścia wycięto pomnikowe świerki, a przed świętami przywieziono z lasu i wkopano drzewko, bo choinka musi być, nie ma siły na urzędnicze pomysły, dla ludzi drzewa jakby były wrogami, wyciąć. Piękne winnice, widuje się je coraz częściej, duże powierzchnie albo przydomowe poletka, podoba mi się to. Bardzo lubimy takie małe przybytki gastronomiczne, gdzie można usiąść na powietrzu, wypić coś dobrego i popatrzeć na okolicę, a już z winnicy widoki przednie, musimy kiedyś zajechać. Tak lubiliśmy Przysłup z pstrągiem , na początku siedziało się na pniakach prze stole z bali, potem zabudowano, ostawiono firmowe stoliki i parasole, miejsce straciło klimat. Ale wszystko się zmienia i różne są potrzeby ludzi, turystów, nie wszyscy lubią to samo:-) Piękną mieliście wycieczkę, choć w upale, ciekawe tereny, miło pokręcić się po różnych zakamarkach, poodkrywać jeszcze nieznane; wszystkiego dobrego, pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Fioletowe śliczności to szałwia. Kupiłam w Lesku na targu od jakiegoś górala z Zakopanego. Nie wiedziałam, że rynek w Brzozowie był zielony.Duża szkoda, że usunęli rośliny. Podobnie zrobiono z rynkiem w Koźlu, na którym dawno temu był śliczny skwerek z drzewami,kwiatami, alejkami i ławeczkami. Połowę skweru wyłożono dużymi płytami, ale pozostały enklawy , takie cztery zielone wyspy. Po kolejnym remoncie nie zostało prawie nic. Kamienna pustynia. Schludna i czysta z koziołkami na otarcie łez. Słoneczny zegar przeniesiono na podworzec muzeum historycznego...Co do manii wycinania drzew, to zauważyłam, że większość ludzi, którzy budują tutaj swoje domu i stawiają domki campingowe zaczyna od wycinki wszystkich drzew. Później mają patelnię. Moja kuzynka z rodzinką przyjechała właśnie na taką patelnię. Domek koło domku, jak w obozie koncentracyjnym. W domku w czasie upału nie da się wytrzymać. Mieli odpoczywać, ale czy w takich warunkach można odpocząć? Pozdrawiam Cię serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  3. BArdzo mi sie spodobał tytuł posta, potem zachwyciłam się opisem przedburzowym i burzowym...świetnie piszesz.
    Winnica przepiękna, zupełnie jak w Toskanii.
    Byłam w Kożlu i ten rynek bez rośłinnosci mnie zasmucił, nie taki rynek pamiętałam...Pozdrawiam z bardzo upalnej Warszawy!

    OdpowiedzUsuń
  4. Cieszę się, że mój opis burzy trafił do Twojej wyobraźni. Kilkukrotnie byłam w winnicach nad Mozelą. I również winnica Komborni skojarzyła mi się z tamtym miejscami. Nie zazdroszczę Ci tego wielkomiejskiego letniego skwaru, gdy mury magazynują upał, a później go oddają. Nawet wieczory nie dają ukojenia.Jednak zieleń, woda bardziej chronią przed przegrzaniem. Uważaj na siebie. Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  5. Ależ plony przyniósł Ci mąż, ryby i grzyby to podobno doskonałe połączenie kulinarne. Ta winnica w Komborni i te widoki ze wzgórza też mi przypomniały Toskanię. Lubię burze, nic a nic się nie boją błyskawic i piorunów, szkoda tylko że ulewy tak krótko trwają i ziemia się nie zdąży nasycić wodą. Podziwiam, że się Wam chce zwiedzać w takie upały.

    OdpowiedzUsuń
  6. Na razie jeszcze dajemy radę, ale wszystko zależy od dnia, bo jeśli w powietrzu mało tlenu, to ja wysiadam, bo mam chorobę niedokrwienną serca. Natomiast jeszcze wtedy nie było tak bardzo upalnie, jak to miało miejsce parę dni później. Póki jeszcze możemy, to staramy się korzystać z życia. Nigdy nie wiadomo, co nam los zgotuje. Staramy się cieszyć tym, czym obecnie możemy i co jest w zasięgu naszej ręki.Jak życie powie "stop", to wspomnień nikt nam nie zabierze. Poza tym zdecydowanie lepiej znoszę upały,iż ziąb. Gdy zimno, to zastygam, jak ta żaba w zamarzniętym błocie. Pozdrawiam Cię bardzo serdecznie.

    OdpowiedzUsuń