piątek, 21 kwietnia 2017

Wiosenno- zimowe paczworki czasu



         -- Popatrz co jest napisane na pogodynce! Gwałtowne załamanie pogody ! --  Usłyszałam głos Jędrka, który kończył przedwyjazdową kawę i równocześnie czytał co dzieje się w kraju i w świecie. Był to codzienny śniadaniowy rytuał. Oczywiście wiadomości odczytywał na ekranie telefonu.  To była jego  tzw. prasówka. Ja zdecydowanie wolałam omijać te informacje. Po co mi wiedza o kolejnej próbie  bomby w Korei, nowych ofiarach agresywnej polityki mocarstw , o zbrodniach, nieszczęściach dotykających dzieci, niewinnych ludzi o całym brudzie tego świata ?...
        Z chwilą, gdy wjeżdżamy do naszej wyluzowanej posiadłości, świat zewnętrzny prawie przestaje dla mnie istnieć. Jedynie jestem powiązana niewidzialnym sznurkiem z moimi dziećmi, ojcem, siostrą , no i najbliższymi przyjaciółmi. Reszta odpływa na inną galaktykę.
Nasza Wyluzowana, czyli skrawek bieszczadzkiej zieleni z dwoma chatami przycupniętymi na półce, na stoku Kozińca jest odmiennym światem, gdzie czas chodzi piechotą i odmierzany jest krokami drozdów, spacerujących po stoku, zachodami i wschodami słońca. Gdy odjeżdżamy chowa się  w starych skrzynkach zegarów i czeka na nas przyjazd. Początkowo od niechcenia bawi się wskazówkami starego zegara, leniwie przesuwając je po białej tarczy. Gdy mu się znudzi, zapada w mocny sen i po powrocie zastajemy nieruchome wskazówki, które budzimy do życia  obrotem żelaznego kluczyka. Czas w Wyluzowanej jest staromodny. Daje znać o sobie głosem kukułki, wyskakującej , jak Filip z konopi z małego okienka pod rzeźbionym daszkiem i melodyjką pozytywki, do której tańczy mały murzynek...
 W Wyluzowanej prowadzimy życie proste, leniwe, zgodne z rytmem pory roku i otaczającej nas przyrody. Tydzień przed Wielkanocą było słonecznie, miło i tarasowo. Kawa na drewnianym tarasie miała smak wiosny i  aromat wiosennych pierwiosnków, którymi w Bieszczadach obrośnięte są  całe stoki. W dolinach , obok strumyków królują z kolei kaczeńce. Nasz stok pokrywa dywan z zawilców.
Przed wyjazdem brzozy pokryły się delikatnym zielonym woalem , a po pierwszym ciepłym wiosennym deszczu i inne drzewa zarzuciły na siebie muślinowe zielonkawe chusty pierwszych listków. Do kwitnienia szykowały się dzikie czereśnie. Kopuły gór zamieniały się w bukiety. A my musieliśmy wracać! Tak jak zawsze pobyt tutaj w pewnym momencie urywa się i wracamy do miasta. I do wszystkiego co życie w nim oznacza.
        Tym razem również powrót nasz do miasta zaczął się od załamania pogody. Początek nie był najgorszy , choć wyjeżdżaliśmy w deszczu.
-- Dotknij mojego rękawa. Zobacz jaki jestem mokry. Ale rozpadało się! Szczęście, że większość bagaży  już włożyłem do samochodu! -- powiedział Jędrek, wyciągając z opakowania papierową chusteczkę, którą wytarł mokre czoło. -- Gotowa? - dodał.
-- Już dopakowuję nabiał , biorę koszyk i możemy jechać. -- odpowiedziałam i przeszłam się po parterze chatki, sprawdzając, czy wszystko zapakowaliśmy.
Za moment przekręciłam klucz w drzwiach wejściowych i wsiadłam do samochodu.Deszcz rozpadał się na dobre. Jadąc wolniutko gminną drogą wspięliśmy się samochodem do głównej drogi, która wije się powyżej Wyluzowanej , a później zjechaliśmy do wioski, aby dalej jechać w kierunku Rzeszowa, Krakowa, Katowic, Opola....
-- Zapowiadali deszcz i jest deszcz. Ale leje! -- powiedział Jędrek  -- Ale w samochodzie deszcz nam niestraszny i wracać mniej żal.
-- Masz rację. Mniej. -- odpowiedziałam, ale jakoś nie było mi weselej.
Droga była, o dziwo, niezła. Deszcz nas pożegnał na granicy Podkarpacia. Przyjechaliśmy do miasta późnym popołudniem. W ogrodzie przywitała nas paleta wiosennych barw. Magnolia przekwitała.
Przedświąteczne przygotowania zajęły nasz czas i myśli. Gdy stroiłam dom do Wielkanocy, z ogrodu przyniosłam całe naręcze kolorowych tulipanów, chociaż zawsze żal mi ścinać kwiaty zdobiące nasz ogródek. Poczułam się jak złodziej okradający wiosnę.
Patrząc  parę dni później na ogródek, pomyślałam sobie, że jednak mogłam pościnać ich więcej, bo w poniedziałek przyszła zima z obfitymi opadami śniegu i złośliwie zakryła kolory.


  

    Od świąt nasz świat jest  miejski, brzydszy i dużo chłodniejszy. Czas przyspieszył. Pewnie tu w mieście mamy inny czas; nowocześniejszy, elektroniczny. Czas  obecnego świata. Osaczyły mnie expresowe wiadomości z mediów; kłótnie , wojny podjazdowe i  te wojny w których giną ludzie... Czuję się zahibernowana chłodnym wiatrem, miejskim zanieczyszczonym  powietrzem... I czekam na słońce, kolory, oraz spotkanie z chatą i Wyluzowaną. Czekam na spotkanie z naszym światem, który jest prosty, kolorowy i rozćwierkany radością życia.

Ps. Moja książka " Ogród motyli" jest już na witrynie internetowej wydawnictwa "My book"-http://www.mybook.pl/

wtorek, 11 kwietnia 2017

wiosenny spacer

widok na Bieszczady z szybowiska



„Wiosenny spacer”

stawiam kroki ku wiośnie
bo słońce
bo początek zieleni
bo moda na  fitness…
ale też
by odgonić siebie inną
być może już za dekadę
dwie
nie śmiem myśleć
o trzech
ale dziś to nieważne
bo chodzi za mną
mój anioł stróż
i śpiewa wiatrem patrząc na
przydrożne kaczeńce
stuka w korę jak dzięcioł
czerwone portki
i gwiżdże z podziwu
jak kowalik
co wyrzucił z budki sikorkę
a uwił gniazdo dla innej
czy to coś nowego
mówi pogardliwie anioł
przeglądając się w tafli
obłoków płynących wolno 
po zalewie wśród zielonych
listków
bo razi je wiosenne słońce

Bóbrka 10.04.2017r.



         Miałam małą przerwę techniczną w pisaniu i wykorzystała to wiosna. Podkradła się na naszą wyluzowaną posiadłość i zarzuciła zielone woale na drzewa i krzewy. Jeszcze przez gałęzie widać drugi brzeg zalewu, a przez pnie prześwituje tafla perlącej się w słońcu wody, ale patrząc na tempo rozwijających się listków, za parę dni i to zniknie. Brakuje mi jeszcze burzy kolorów, więc posadziliśmy bratki, aby mieć choć namiastkę.



Ja, niestety, zostałam unieruchomiona nie tylko jeśli chodzi o pisanie, ale i o wszelką działalność. Jędrek wszelkie czynności ogródkowe i około domowe musi wykonywać całkiem sam. Nie powiem, abym mu dotychczas bardzo pomagała, bo jeśli chodzi o ogródek, to on jest samograjem i nie lubi wchodzenia na jego teren. Ale pojemniczki z kwiatkami, trawniczki i inny drobiazg to było miejsce, którego nie mogłam popsuć i do którego zostałam zostałam dopuszczona. Tym razem siła wyższa. I to odpadło. Siedziałam więc sobie w chatce, bądź na tarasiku i smętnie przez ciemne okulary patrzyłam w dal. Aby mi osłodzić chwile uwięzienia mój mąż przynosił mi i pokazywał , a to wyjątkowo wielkie pędraki, a to jakieś dziwne grzyby...



I spędzał całe dnie na stoku. Gdy miał dość, to wsiadał na rower i mknął w nieznane. Nie ukrywam, że trochę było mi tęskno za spacerami, nie mówiąc nawet o jeździe na rowerze. Postanowiłam, że następnym razem przywiozę ze sobą swój rower i trochę pojeżdżę sobie po okolicy. Nie mam takiej kondycji, jak Jędrek, który wjechał rowerem nawet na Koziniec, ale myślę, że jak mi będzie za stromo, to rower poprowadzę. Wracając do mojego oglądania świata z tarasu, to i taka sytuacja ma swoje dobre strony. Mam czas na obserwacje przyrody. To niezły spektakl na żywo.




Parę dni temu minął mój areszt domowy. Aby to uczcić w niedzielę pojechaliśmy na małą wycieczkę. Najpierw była Góra Sobień z ruinami zamku Kmitów, a później wąziutką wstążką asfaltu wspięliśmy się na szybowisko w Bezmiechowej. Widoki stamtąd powalają na kolana, albo jak kto woli zapierają dech w piersi. Pięknie widać całe Bieszczady.


ścieżka na górę Sobień




Szybowisko w Bezmiechowej Górnej mieści się na stoku Kamionki ( 631 m n.p.m.)
Od powrotu z szybowiska weszłam w nową erę pobytu w chacie. W poniedziałek poszłam na długi trzygodzinny spacer z kijkami do Myczkowiec. Było pusto i cicho. Po drodze w obydwie strony minęło mnie może trzy samochody. Uwielbiam ten czas, gdy bieszczadzka przyroda już tętni życiem, a ludzie nie rozjeżdżają i nie rozdeptują ścieżek leśnych.