czwartek, 21 czerwca 2012

w blasku i cieniu -czyli rozdarta


           

        Już bardzo dawno nie zaglądałam do ChatoMani. Nie pisałam co u mnie, nie odwiedzałam zaprzyjaźnionych blogów. Jaki tego powód ? Prozaiczny…. brak czasu! Gnam i gnam. Jakbym przesiadła się do rakiety, bo to już z całą pewnością nawet nie jest pociąg pośpieszny! Rejestruję poniedziałki i piątki. Środek tygodnia miga, nie wiem kiedy. Nie, nie skarżę się, bo lubię takie zabiegane życie. Co nie znaczy, że nie marzę o bardziej leniwie przepływających godzinach, kiedy miałabym czas na swoje zainteresowania. Po prostu usprawiedliwiam się. Przed sobą i wszystkimi, którzy zaglądają do mojej ChatoMani .Jednak chciałabym przynajmniej od czasu do czasu rejestrować historię chaty, a więc gdy wreszcie znalazłam lukę pomiędzy przyjazdem dzieci i wnuków, dyżurami, wywiadami, zawodową pisaniną chcę podzielić się wrażeniami z ostatniego pobytu w chacie. Tam wreszcie czas zwolnił! Szkoda tylko, że byłam w niej zaledwie trzy dni. Jednak i to był luksus w zabieganym życiu. A więc do dzieła;
Przyjechaliśmy bladym świtem, bo aby zaoszczędzić czas, wyjechaliśmy w czwartek około godziny 23-ciej. Drogi nie były tak zatłoczone, jak we dnie. Było chłodno. No i jechaliśmy zaledwie 5 godzin. Gdy dojeżdżaliśmy do Myczkowców, nastała jasność. Jeszcze trochę przydymiona, zaspana, ale wreszcie było widać okolicę. Budziła się przyroda. Na drodze wyłożonej kocimi łbami liczne rzesze ptaków coś wydziobywały i bardzo uważnie musieliśmy jechać, aby nie skrzywdzić ospałych, jeszcze lekko drzemiących malutkich muzykantów.  Najwidoczniej przyfrunęły na pierwsze śniadanko. W wodzie Zalewu Myczkowieckiego przeglądały się blado różowe chmury. Wyjeżdżając zza zakrętu, ujrzeliśmy drzemiące chaty, zatopione w zielonej pościeli. Ptaki dopiero zaczynały swoje poranne ody do życia. Byliśmy zmęczeni, a więc nie przeszkadzały nam one w żaden sposób. Zdążyliśmy  przespać się parę godzin, gdy obudziło mnie ostre słońce, wylegujące się na naszym łóżku. Dosłownie wykopało mnie z łóżka. Wskoczyłam w gumiaki ( niezbędnik  ChatoMani) i w piżamie pognałam na obchód naszych włości. Za moment miałam towarzystwo, bo najwidoczniej i Jędrkowi dostało się od słoneczka. 


 Popatrzyłam na bieszczadzką Arkadię i w myślach zaczęłam ją porównywać z naszym miejskim ogrodem, który tak bardzo kocham.



                           Tu jeszcze nie ma niebieskich irysów, które są uroczymi , delikatnymi kwiatami.
                              Ani orlika blado różowego...

 


 czy też fioletowego
                                                                 









                                                                                                     Nie ma też wejgelli.


                  Brakuje cytrynowego, okazałego irysa.











Nie ma ogrodowych stokrotek i kompozycji kwiatowych.
 Ale jest Reksio, adoptowany pies z charakterem, który tak bardzo cieszy się, jak przyjeżdżamy. Pewnie pamięta , że u nas zawsze może liczyć na pełną miskę. Reksio pojawia się i znika. Wyżera kotom rybie głowy i ości. Chodzi swoimi drogami i jest całkowicie niezależny. Myślę, że to on sobie nas adoptuje za każdym razem , jak jesteśmy. I zawsze nas wita, gdy przyjeżdżamy. To bardzo miłe.

                           Tutaj bardzo lubię " bawić się w dom. Mam na to czas i przestrzeń.

 Po przyjeździe w pierwszej kolejności pognałam , aby sprawdzić, jak tam mój klomb? No cóż, klomb jest iście bieszczadzki, łąkowy!
                       Sosny rosną sobie na wyścigi. Która zdobędzie tym razem pierwsze miejsce?
                                            Samosiejki sobie rosną, bo nikt im nie zagraża.

 Roślinki wdzierają się na nasz parking, jakby im brakowało miejsca. Chciwe! Przecież maja tyle przestrzeni!

Słońce tańczy na stoku i dachach chat, jak na obrazach impresjonistów.
 Wokół chat wrze. Ptaki śpiewają, latają w te i we w te. Ruch jak w południe na Marszałkowskiej!

Na stoku  rozgościł się prawdziwy busz!!! Zadziwia mnie bujność bieszczadzkiej roślinności.



 Błękitne cienie delikatnie liżą brzegi ścieżek, jakby to były lody waniliowe. Nic dziwnego. Żar leje się z nieba.To przecież południe!
                                                                                       
                                                                                          Kwitną krzewy.
       Kwitną zioła. Zapachy odurzają.
 
                                     Za to kwiaty posadzone w maju nie zdechły i nadal są piękne.


                        Mama pajęczyca mozolnie dźwiga na grzbiecie swój prywatny żłobek!











A taka rybę można złowić na naszej Kiszce. Ale Jędrek miał wczoraj farta!
 Jestem rozdarta pomiędzy dwa domy. Teraz większość czasu spędzam w miejskim domu. Za chatą przeważnie tęsknię. Na otarcie łez mam w mieście ogród, w którym wyżywa się Jędrek . Jadąc do Bobrki tęsknię za nim .I tak już będzie zawsze.
Będę rozdarta pomiędzy dwa inne krajobrazy. Inną codzienność.