niedziela, 22 listopada 2015

dumka bieszczadzkiego wiatru



Myślałam, że październikowy wyjazd będzie przed świętami ostatni. A jednak...Policzyłam, odjęłam i okazało się, że na krótki wyjazd wystarczą dwa dni urlopu. Tyle jeszcze miałam.Resztę zachomikowałam właśnie na święta. Tak więc, po południu przed świątecznym 11 listopada pojechaliśmy.Tradycyjnie powitaliśmy chaty wieczorkiem. Spały. Bo i co robić jesiennym, dżdżystym wieczorem ? Wiało i siąpiło, ale w chacie szybko zrobiło się ciepło i do północy pławiliśmy się w nastroju trzaskającego na kominku drewna. Chaty też odżyły, belki wesoło trzeszczały, szyby błyszczały.
Ranek znowu był mokry. Obudził mnie huk nadjeżdżającego pociągu.  Zdezorientowana otworzyłam oczy.Uf! Jestem w Bóbrce! To, skąd tu pociąg? A może to czołgi jadą szosą powyżej chaty?...
Wiadomości w tv podają same katastroficzne fakty. Wyobraźnia robi swoje!... Pobiegłam do kuchni i spojrzałam w górę. Drzewa straciły większość liści, więc wyraźnie widać drogę. Jak zwykle była pusta. Tylko korony drzew chyliły się ku dołowi. Odetchnęłam. Za moment znowu pojawił się  turkot, do którego dołączył się gwizd. Umiejscowiłam źródło dźwięku. W kominie naszej chaty wyło, turkotało, gwizdało... Bieszczadzki wiatr hulał, aż miło. Choć nam przed chwilą było niezbyt miło..!
I tak całe pięć dnie wsłuchiwałam się te pogwizdywania. Czasem głośne i gniewne, to znów ciche, łagodne, uspokajające. Wyraźnie wiatr opowiadał nam różne historie. 
Kolejny dzień przywitał nas wesołym słoneczkiem. Pora wyjść z nory, zdecydowaliśmy i ciekawi, co nowego w galerii w Leskiej Synagodze, wyjechaliśmy z chaty. Zapomnieliśmy, że synagoga jest otwarta sezonowo. Do maja jej podwoje będą na głucho zamknięte...
Krótkie zakupy, kawa z ciasteczkiem w " Słodkim domku" i powrót okrężną drogą, bo przez Stefkową. Nie przypuszczałam, że trafimy na taką niespodziankę.
Zatrzymaliśmy się obok remontowanego drewnianego kościoła.
 Jędrek był ciekawy, jaką technologią konserwują stare drewno, jak izolują belki od podłoża itp. Poszedł do wnętrza, a ja obeszłam kościół i na parkingu  poczytałam o historii miejscowości oraz...

skarbu ze Stefkowej.

Pod tablicą informacyjną dostrzegałam zamykaną skrzynkę , a w niej ciekawy przewodnik do pieszych wędrówek po tej miejscowości. Pisany był wierszem . Ułożony w formie zgaduj-zgaduli oraz
zestawu krzyżówek zachęcał do poznania miejscowych ciekawostek. Mnie zainteresowało hasło  "Tatarski kurhan". Poszłam w stronę widniejącego za kościołem wzgórka. Na nim widniał cmentarz.
Szczyt wzgórza wieńczył kopiec tatarski.


Za starym kamiennym krzyżem widniał  Krzyż Papieski.
Przy wejściu na cmentarz przywitała nas ciekawa tablica. I przyszły refleksje...
Jesteśmy równi w tej ostatniej chwili. Po prostu śmiertelni.



Obeszłam kurhan. Widoki z każdej jego strony były piękne. Znalazłam ptasie gniazdko wetknięte w
skraj starej, nagrobnej płyty. Może spadło z pobliskiego drzewa, a może opatrzność przypominała o niekończącym się pochodzie życia i śmierci.



Zauważyłam, że przeważnie jesienią mam skłonności do  mimowolnych wycieczek w stronę cmentarzy. To chyba wdrukowano mi  w podświadomość. I tym razem; niby taka przypadkowa wycieczka, a jednak...
  Z pewnością wrócę tu po remoncie kościoła, aby zobaczyć w oryginale jego wnętrze. Z fotografii wyziera wyjątkowo ciekawy wystrój.
Tak, więc tym razem, pomimo iż krótki, wyjazd był zdecydowanie owocny. I na koniec refleksja; ciekawa jestem, ile jeszcze skarbów odkryję przy kolejnych powrotach do chaty?

niedziela, 8 listopada 2015

bułkowe impresje jesienne

w drodze do "cudownego źródełka"


--Słoneczko zaświeciło -- powiedział do mnie rankiem  mój osobisty mężczyzna i zamiast jak co dnia pognać na stok, aby rąbać, rżnąć, zwozić i układać, udał się do łazienki i po chwili usłyszałam równomierne burczenie maszynki do golenia.
-- Aha, pora na wyprowadzenie żony na spacer! -- zaśmiałam się w duchu i zabrałam się do zmywania  talerzy, pozostałych po śniadaniu.
Po trzech kwadransach siedzieliśmy w samochodzie i jechaliśmy w kolorową jesień.
W tym roku barwy jesieni są przepiękne. Głębokie, pełne i wyraźne nawet w przymglone dnie.
A może tak jest co roku, tylko za każdym razem wydaje mi się, że tym razem są wyjątkowe?
Jestem jesienną dziewczyną, bo urodziłam się w czasie złotych liści, a mój celtycki znak to drzewo klonu, które w jesieni jest wyjątkowo barwne. Dlatego chyba najbardziej lubię jesienne pejzaże. A w tym roku jesień jest dla nas łaskawa.
 Jędruś był bardzo tajemniczy i nie chciał powiedzieć, gdzie jedziemy, ale w Myczkowcach skręcił w lewo i pojechaliśmy do Zwierzynia, do źródełka, które ponoć ma cudowne właściwości. Tam też wyraźnie widać było jesienne kolory. Robotnicy prowadzili jakieś prace budowlane. Budowali nowe stacje drogi krzyżowej lub remontowali miejsce, gdzie odbywają się msze św.
                             Prace budowlane trwały, ale robotnicy gdzieś się ulotnili.Skąd ja to znam?
Przed źródełkiem z bocznej ścieżki, a może szlaku turystycznego wyłonił się młody człowiek z plecakiem na plecach. Poprosił o zrobienie mu zdjęcia na tle źródełka. Poszedł dalej.
Zawstydziłam się. Mogliśmy też przywędrować, a nie wygodnie podjechać samochodem.
-- Robimy się zbyt wygodni -- powiedziałam do Jędrka .
-- I kto to mówi? -- roześmiał się, ale nie komentował, za co byłam wdzięczna.
Przyrzekłam sobie, że w ładne dnie do pracy będę chodziła piechotą.  

Ładna, słoneczna pogoda trwała do godzin popołudniowych. Gdy wracaliśmy do chaty, pejzaż zamglił się i tak już zostało. Siąpiło, padało, wiało. Aż do niedzieli. Jędrek zdążył poskładać całe drewno w naszej nowej drewutni. Znalazł 6 wylinek żmijowych pod leżącymi przez dwa lata  polanami.
Pewnie było to przedszkole, a może i żmijowa przebieralnia.Ja przewróciłam chatę do góry nogami. Umyłam wszystkie okna. Przygotowałam pokoje na świąteczny przyjazd całej rodzinki. W niedzielny poranek, gdy już spakowani wkładaliśmy ostatnie przedmioty do bagaży, znowu słoneczko zajrzało nam w okna sypialni. Bułka pojaśniała. Rozświetlone Berdo czerwieniało i złociło się. Chatka szeptała mi do ucha.
-- Zobacz, jak tu cudnie. Nie zapomnij przyjechać. Napatrz się, aby wspomnienie pięknego widoku przywoływało cię do tego magicznego miejsca.
                      Żegnaliśmy posprzątany stok obok drewutni. Zostawialiśmy drewutnię pełną porąbanych polan.
 Drogę wjazdową  już wygładzoną i ubitą. Następnym razem będzie można spokojnie podjechać pod chaty.
                     Jeszcze tylko spojrzenie na  czerwone dachy chat wtapiające się w czerwień buków
rosnących na Berdzie.

 

 I ogród w którym kwiaty jeszcze trzymają się. Tojad jadowity składa się z całego stada niebieskich koników podpiętych do  niebieskiej do karety. Może w tym roku sarny oszczędzą nasz kwietnik.



Drogę powrotną wyścielały nam złote dywany liści. Jechaliśmy wśród kolorowych parawanów. JESIENNY ŚWIAT BUŁKI  zostawialiśmy za sobą.  Do zobaczenia !!

Jestem od dwóch tygodni w miejskim domu. Chodzę do pracy piechotą 1,5 km w jedną stronę. Czyżby moc " cudownego źródełka"?

środa, 28 października 2015

Wieści z Bułki ; Smaki dzieciństwa i inwazja... biedronek

 
  I. Bułka – konfiturowe szaleństwo, czyli smaki mojego dzieciństwa.

Jak zwykle chcieliśmy złapać jak najwięcej czasu w naszej Bułce, więc spakowałam się dzień wcześniej. W piątek zaraz po dyżurze pognałam do domu. Jędruś już przygotował samochód i ruszyliśmy. Tym razem po drodze mieliśmy tylko parę korków i to głównie na bramkach płatniczych. Również niewielu wariatów postanowiło wyjechać na autostradę, a więc droga była znośna i dotarliśmy na miejsce dosyć wcześnie, ale już po zmroku. Oboje stwierdziliśmy, że niestety chyba nigdy nie uda nam się przyjechać, gdy jest jasno. Taka karma!
Lubię ten moment, gdy mijam tablicę z napisem Bóbrka i zza drzew wyłaniają się szpiczaste czapeczki dachówek na naszych chatach. Widać ciemne okna, za którymi kryją się przyszłe wrażenia, dnie, które dadzą odpoczynek, radość...Tak , chaty marzą o nich w najlepsze, bo co osamotnione mogą robić w taki chłodny wieczór?
Za każdym razem cieszę się jak małe dziecko i pozdrawiam głośno nasze chatynki. – Witajcie chatki! Witajcie malutkie! Jesteśmy! -
Jeszcze nigdy nie słyszałam odpowiedzi, ale chyba dobrze, bo w innym wypadku powinnam martwić się o swoje zdrowie psychiczne. Jędrek już nawet nie specjalnie dziwi się tym moim przemowom, bo przez lata zdążył przyzwyczaić się do takiej żony...
Po ciemku znosiliśmy bagaże. Było wilgotno, ślisko. Latarka oświetlała miejsca, gdzie stawialiśmy stopy i udało mi się nie zjechać ślizgiem pod chatę. Jeszcze tylko znalazłam odpowiednie klucze, otwarłam drzwi i załączyłam główny przełącznik prądu. Popłynęła energia i zapłonęły światła. Chata ożyła. Gdy zapłonął ogień w kominku, byliśmy u siebie, jakbyśmy nigdy stąd nie wyjeżdżali.

Następnego dnia zbudziło nas słońce. Wyszłam na taras i na wycieraczce dostrzegłam wydziobane przez ptaki płaty pianki, która jest spoiwem pomiędzy belkami. Nie doszliśmy do plecionego sznura, ani gliny ... Pianka miała być tymczasowa i tak ją potraktowały chyba sikorki, a może i dzięcioł, bo gdy wróciłam do chaty, za chwilę usłyszałam stukanie w ścianę . Jakby ktoś przybijał do niej gwoździe. Z sypialni dochodziło pochrapywanie mojego męża, więc to nie jego działalność. Zarzuciłam na siebie chustę, na nogi ubrałam skarpety, bo ranek był chłodny i poszłam na obchód naszej Bułki. Stary dąb niestety zmartwił mnie poskręcanymi, chorymi liśćmi. Ale reszta w pełnym słońcu przedstawiała się nieźle.

Góra kamieni nie zniknęła i nadal czekała na rozrzucenie. Kwiaty kwitły zawzięcie. Powiedziałabym, że nawet rozszalały się. Berdo było szmaragdowe! Drzewa w ogrodzie mieniły się rożnymi odcieniami zieleni. Pomyślałam sobie, że w Bułce nie ma jeszcze jesieni. Cofnęłam się w czasie!

- Jak jestem wiejska kobietą, to zaczynam od przetworów. - powiedziałam do siebie i zabrałam się za konfiturę z zielonych pomidorów. Pamiętam ją z mojego dzieciństwa. Mama robiła mnóstwo przetworów, a ta konfitura świetnie pasowała do drożdżowego ciasta. Robi się ją sukcesywnie przez 4 do 5 dni. Pomidory muszą być biało-zielone, pokrojone w ósemki ( bez gniazd nasiennych)
Na kilogram pomidorów 2 sparzone i wyszorowane szczoteczką cytryny, pokrojone w grubsze plastry ( bez pestek) , dwa litry wody i 600 g cukru. Ja wzięłam trzcinowy. Zagotowałam wodę z cukrem i do tego dałam pomidory i cytrynę. Powoli z dnia na dzień redukowałam płyn, aż zgęstniała i uzyskała kolor konfitury ze śliwek węgierek. Sukcesywnie odławiałam skórki z pomidorów. W końcu zrobiła się gęsta, pachnąca. Gorącą włożyłam do równie gorących słoiczków, zakręciłam i odwróciłam dnem do góry. Gdy wystygła, zassała wieczko. Mam nadzieję, że wytrzyma do czasu, gdy będę miała na nią ochotę. Ma bardzo oryginalny smak. Smak mojego dzieciństwa.




II. Sypnęło grzybami i biedronkami

W niedzielę odwiedziliśmy Solinę oraz Polańczyk. Ochłodziło się i dął zimny wiatr. Plaża ziała pustką. Woda miała ciemną , zimną barwę. Po plaży przechadzała się... jesień. Pojedynczy spacerowicze szybko przemykali uliczkami Polańczyka, po których hulał wiatr. Zakapturzeni, opatuleni ciepłymi kurtkami właściciele łodzi pakowali swój wodny sprzęt i wywozili go leśnymi ścieżkami, a później jezdnią. No cóż, koniec sezonu!

 Powrócą jak ptaki , wiosną. Teraz w Bieszczadach jest cicho, spokojnie. Jedynie w czasie weekendów pojawiają się nieliczni turyści, amatorzy ostatnich wędrówek, grzybów.


Jednak i nam w poniedziałek zaświeciło słoneczko. Pocieplało, zajaśniało! Lato? Jesień? Co kto chce. Aby nie było za pięknie, przyleciały chmary i chmury biedronek. Chińskich, bo wielokropkowych. Oblepiły taras, okna. Wciskały się do wnętrza. Chowały w szpary. Łaziły po zasłonkach, firankach, belkach, meblach.
 Wlatywały we włosy... Koszmar czarny w czerwone kropki i żółty w czarne kropki . Czarny w żółte i czerwony w czarne. Jedna wielka kropka, oraz mnóstwo drobnych. 
Do koloru, do wyboru. Jednakowo koszmarne, bo gryzące i jadowite. Moja koleżanka musi łykać jakieś świństwo, bo pogryzły ją i ma wielkie czerwone, swędzące plamy. Już drugi tydzień walczę z nimi i tępię. Nie do wiary, jakie skrytki odkrywam!
I przyszły deszcze. Za deszczami bajkowe pejzaże kolorowych gór zasnutych szalami mgieł i grzyby...

W naszym ogrodzie pod sosenkami zażółciło się od maślaków, pod brzózkami znaleźliśmy kozaczki, a na stoku i pod chatami całe pole opieniek.

Jakby mało było tego co w obejściu, Jędruś zapragnął prawdziwego grzybobrania i pognał na Jawor. Przyniósł mnóstwo rydzów, zajączki, maślaki i podgrzybki.
Dwukrotnie jeździliśmy do Leska po słoiki na grzybki, ocet i przyprawy. Przez trzy dni gotowałam, wekowałam.

Przepis na rydze w occie;

Zalewa; 1 szklanka octu , dwie szklanki wody, dwie łyżki cukru, ziele angielskie ( 10 sztutk), liście laurowe ( 5 liści), cebula w plastrach ( jak malutka to trzy, jak duża, to jedna), łyżeczka soli, gorczyca (pół łyżeczki) i pieprz ziarnisty ( 6 ziaren) .
Wcześniej blanszujemy rydze w osolonej wodzie. Odrzucamy nóżki, a kapelusze kroimy.
Zblanszowane krótko gotujemy z zalewą i ładujemy w gorące słoiki. Zakręcamy, odwracamy i stygną. Jak są zimne, to już zassane.

Inne grzyby robię podobnie, tylko mniej daję cukru. Nie wiem jak innym, ale ja lubię takie grzybki. Próbowałam maślaka z octu. Tylko zrobił chlup i już go nie było! Mniam !
Szkoda, że mam szlaban na grzyby z powodu podwyższonego poziomu kwasu szczawiowego...
Prawdziwki posuszyłam. Mam już ich trochę. Na święta będą jak znalazł.