środa, 27 maja 2020

Kwestia podejścia

         Wczoraj był Dzień Matki. Już ósmy rok nie mam komu złożyć życzeń. A może inaczej; składam życzenia patrząc w chmury, zapalając znicz, kładąc bukiet kwiatów na nagrobku. Od ośmiu lat tego dnia staram się odgrzebywać z zaułków pamięci chwile spędzone z moją Mamą. W ubiegłym roku świętowałam w Koźlu przy łóżku Taty. To tam przyszedł posłaniec z wielkim bukietem i życzeniami  od Córci, a później przywędrował  drugi bukiet, który wręczył mój bardzo dorosły już synek. Mocno mnie wyściskał, szepcząc do ucha same serdeczne słowa. Wiem dobrze, że dzieciaki bardzo mnie kochają i życzą wszystkiego, co może być najpiękniejsze i najlepsze, aby mi było dobrze i szczęśliwie.  Tego roku jestem w chacie w naszej Wyluzowanej. Nie mogę pojechać na cmentarz i pewnie moja Siostra to zrobiła. Mnie pozostają słowa szeptane w stronę chmur i przeglądanie archiwalnych zdjęć oraz odkurzanie wspomnień. To spoglądanie na niebo, niesamowite zachody słońca zapoczątkowało pomysł namalowania anioła. Pomyślałam, że obraz będzie doskonałym prezentem dla wnuczki mojej serdecznej koleżanki. Parę miesięcy temu obiecałam, że namaluję dla niej obrazek. Mała właśnie skończyła roczek i jest rozkoszną słodką dziewczynką chorą na Zespół Downa. Jest śliczna i nie widać, że natura wyposażyła ją w dodatkowy chromosom. Jest bardzo kochana przez całą rodzinę i w dwójnasób oddaje to uczucie. Zanim przyszła na świat, rodzinie towarzyszył lęk, czy podołają. Lekarze straszyli, że będzie miała szpotawą nogę i ogromną wadę serca. Wszystko okazało się bujdą na resorach. Dziewczynka rozwija się dobrze.
Mój anioł jest tańczący, radosny i jasny. Rozświetla mroki otoczenia. Tańczy z pasją. Namalowałam go akrylem. Pociągnęłam werniksem aby nabrał głębi. Już werniks wysechł. Muszę przygotować ramę i pojedzie z nami do Koźla. A później koleżanka zawiezie go wnuczce.
W ramach odkurzania wspomnień odgrzebałam stare zdjęcia sprzed wielu lat. Na jednym z nich moja córka przytula swoją babcię, na drugim wnuki są ze swoimi pradziadkami. Tacy wtedy byli mali. Teraz to już prawdziwi kawalerowie, szczególnie ten najstarszy, pierworodny. Tylko córcia niewiele się zmieniła, pewnie dlatego, że podobna jest do rodziny męża. Pamiętam brata teścia, który w wieku 80 lat miał cerę gładką i rumianą, jak dwudziestolatek. A ja patrzę w lustro i dostrzegam coraz większe podobieństwo do swojej ukochanej pomarszczonej babci. I mam wrażenie jakby powracała do mnie w spojrzeniu, rysach twarzy, pomarszczonym policzku... Aż łezka się w oku zakręciła. Chyba  dlatego godzę się pokornie z upływem czasu, który zrobił z mojej twarzy swój kalendarz i odmierza zmarszczkami dnie, miesiące i lata. I mam świadomość, że coraz bliżej mi do niej.
Właśnie takie refleksje dopadły mnie w to radosne święto. I nie bronię się przed tymi trudnymi uczuciami, bo wiem że czasem potrzebna jest chwila smutku, by docenić radość i pogodę naszego prostego życia. W końcu  świadomie je wybraliśmy. Początkowo przerażona byłam swoim wyborem i po miesiącu uciekałam do miasta. Brakowało mi przyjaciół, znajomych, miejskiego życia. Kocham swoje miasto. Myślałam, że tu na wsi będziemy tylko na letnisku, a resztę czasu spędzimy w mieście. Minęło 4 lata od chwili mojego przejścia na emeryturę. Obecne przymusowe uwięzienie w Wyluzowanej pokazało mi, że dobrze mi tu. A z przyjaciółmi mogę spotykać się rzadziej. W końcu każdy z nas ma swoje życie i dobre relacje nie są zależne od częstotliwości spotkań. Jesteśmy w kontakcie telefonicznym. Moje dzieci też mają swoje życie i swoje rodziny, a my i tak gościmy w ich życiu od święta. A kontakt telefoniczny mamy codziennie.
Nasze dnie w Wyluzowanej są spokojne i powolne, jak te, które przed laty mnie urzekły. Już przy naszym pierwszym zetknięciu z Bieszczadami dostrzegłam, że tu czas chodzi piechotą. I zatęskniłam za tym. To była iskra, która zainicjowała budowę chaty. Tu mam czas dla siebie; na pisanie, malowanie, wędrówki wśród niesamowitej przyrody, zagłębianie się w myślach. Do pozytywów mogę zaliczyć i to, że od dzieciństwa tyle nie czytałam , co w ostatnim czasie w chacie, a przecież czytać zawsze bardzo lubiłam. Widzę też ile frajdy ma Jędrek w szwendaniu się po lesie, stokach gór, łąkach. Poza tym cały czas własnymi rękami tworzy dzieło swojego życia- Wyluzowaną. I myślę, że nigdy mu pracy nie zabraknie.



 

Mamy też przerywniki , np. w miniony piątek przyjechał do nas syn wraz z naszą wnuczką Juleczką,. Stęsknili się za nami, więc gnali 400 km, aby spotkać się, uściskać, pogadać twarzą w twarz. Wrócili do domu po południu w sobotę. Byli około doby. Bardzo za sobą tęskniliśmy, więc w ciągu tych niecałych 24 godzin tyle wspólnie zrobiliśmy, jakby byli  co najmniej przez cały weekend. Po pierwsze wspólnie z Julą  upiekłyśmy szarlotkę z kruszonką na kruchym spodzie. Specjalnie czekałam z pieczeniem na wnuczkę, bo uwielbia pichcić. Marzy o wzięciu udziału w " Masterchefie" ale wie, że musi się jeszcze wiele nauczyć. Później Jula pomagała przygotować sałatki do mięsa z grilla. Po wczesnej grillowej kolacji zagraliśmy w czwórkę w grę " wsiąść do pociągu". Następnego dnia wnuczka  usmażyła pancakesy na drogę powrotną. Później pomogła Jędrkowi posadzić sadzonki pomidorów, pomogła mi w przygotowaniu obiadu, a ja pomogłam jej w namalowaniu obrazka na Dzień Mamy. Tempo tych 24 godzin było szalone. Wytrąciło nas z trybów emeryckiego czasu, wprowadzając nową kosmiczną strefę czasową. Do starego czasu wróciliśmy po wyjeździe syna.
Bardzo tęsknię za wnukami i cieszę się, że komunikatory i kamerki pozwalają nam na kontakt internetowy. Dzięki nim mogę na bieżąco śledzić zainteresowania Julki i zajęcia Kornelka, rozmawiać z pozostałymi. Przynajmniej w ten sposób jestem obecna w ich życiu. Ech, dziwne czasy!


 A tymczasem przewracam chatę do góry nogami, sadzę kwiatki i śledzę jak się mury pną do góry, a  na stoku pojawiają się schody. To Jędrek szaleje,  wyżywając się  w pracach budowlanych.  Pięknieje nasza Wyluzowana. I w trakcie mieszkania praktyka pokazuje, co jeszcze potrzeba zrobić, co nowego posadzić aby mieć swoje, zdrowe, dobre. W tym roku w mieście pozwolimy ogródkowi trochę odpocząć.  A może zostawimy tam tylko sad? Zobaczymy, gdy do miasta zajrzymy w czerwcu.













W ostatnim tygodniu mocno zazieleniło się nad naszym zalewem. Jest bardzo majowo, choć w tym roku maj zimny i bardzo mokry. Meteorolodzy straszyli suszą, zalecali aby nie kosić łąk i trawników, a tu jest wręcz przeciwnie. W związku z tym  kwiaty dłużej kwitną, drzewa stały dłużej w białych welonach i zieleń na nich  żywsza i świeża. Jakby przyroda chciała nam osłodzić ten trudny czas pandemii. Stan wody w zalewie jest wysoki. Z Kozińca na naszą autobusową zatoczkę spływają szerokie  strugi wody.  Gdy jeździmy na zakupy piękno regionu niezmiennie mnie urzeka i czuję się tak , jakbym nie potrafiła nacieszyć się pięknem przyrody. Czuję się jak na haju i chyba jestem uzależniona od Wyluzowanej.

niedziela, 17 maja 2020

W symbiozie z przyrodą.

          
Już podczas pierwszego pobytu w Bieszczadach w 2004 roku urzekła mnie uroda ruin wkomponowanych w bieszczadzką roślinność. Jeździliśmy wtedy po bieszczadzkich drogach i bezdrożach, poznając okolice i oswajając się z regionem, o którym do tej pory jedynie czytałam. Robiłam zdjęcia pozostałościom po cerkiewkach, starym dzwonnicom owiniętym  szalami  roślin i za każdym powrotem w Bieszczady obserwowałam zmianę kolorystyki przy zmianie pór roku. A ruiny w każdej z tych odsłon były wyjątkowo urokliwe. Nie ukrywam, że lubię miniony czas zaklęty w starych kamieniach. Ma magię tajemniczości, swoją historię ukrytą w kamieniu, takim swoistym nośniku informacji.  Coś mnie  do nich ciągnie. Może dodatkowo wyblakłe reszki  polichromii, może koloryt starych cegieł, resztek tynku, rozmach budowli...




W Lesku sobota jest dniem targowym. Postanowiliśmy pojechać i pooglądać, czy można kupić sadzonki pomidorów.  Postanowiliśmy, że w tym roku, skoro większość czasu spędzimy na wsi, to i tu zrobimy sobie prowizoryczny ogródek.  Z uwagi na bardzo ubogą ziemię i duże ilości szkodników nie ma sensu przygotowania normalnych grządek. Potrzeba nam grządek wysokich , które od spodu zabezpieczone zostaną siatką, przez którą nie dostaną się nornice, norniki, czy też krety. Potrzeba nietypowych grządek. Już mieliśmy pozytywne doświadczenie z sadzeniem roślin w workach jutowych. Przeglądając w internecie informacje na temat sadzenia roślin w donicach, reklamówkach i różnorakich naczyniach doszliśmy do wniosku, że może w tym roku spróbujemy posadzić pomidory i ogórki  w dużych plastykowych pojemnikach i donicach.Na początek Jędrek posiał ogórki. Ogórki nam wykiełkowały w naszym małym domowym rozsadniku, który stoi na oknie łazienki.  Pomidory postanowiliśmy posadzić większe.

Wybraliśmy się na targ trochę później, niż powinniśmy.  Ludzi już było niewielu ale sadzonek pomidorów nie znaleźliśmy. Pochodziliśmy, pooglądali  i na tym się skończyło. Wprawdzie zainteresowała nas mała jabłonka złota reneta , jednak była ostatnia i bardzo koślawa. Nie nadawała się, choć miałam chętkę na renetę, bo taką mieli moi rodzice i kojarzy mi się ze szczęśliwym dzieciństwem.W naszym małym sadzie w Wyluzowanej uschła jedna jabłonka, której czubek  obgryzły sarny i zamierzaliśmy na jej miejsce posadzić inne drzewko. Niestety nie było również żadnej ciekawej odmiany gruszy.  Zamierzałam też kupić sadzonki kwiatów, jednak było ich niewiele i też mnie nie zainteresowały. W podłużnym pojemniku Jędrek posiał mnóstwo aksamitek, wzeszły wzorowo. W drewnianych beczułkach - kwietnikach mam swoje zeszłoroczne skalne goździki, więc mogę poczekać na bardziej interesujące i odporne kwiatki. Tak pomyślałam i bez żalu wyszliśmy z targu. Kocham różne byliny , które na trwałe królują w naszym ogrodzie. Lubię bzy i rododendrony, zaglądające ze skarpy do naszego kuchennego okna. Kwiatów jednorocznych siejemy niewiele.
 


Nie zrobiliśmy zakupów i po krótkim namyśle, czy wracać, czy jechać dalej, zdecydowaliśmy się  na króciutką wycieczkę. Pojechaliśmy jak zwykle w nieznane, tym razem w stronę Zagórza. Tam na światłach skręciliśmy w lewo, a potem przejechaliśmy tory kolejowe. Jechaliśmy główną drogą aż do kościoła. Za kościołem  był mały parking , na którym zostawiliśmy samochód i dalej poszliśmy pieszo. Droga pięła się w górę wśród pól. Po lewej stronię mieliśmy piękną panoramę Zagórza. Po obu stronach drogi były ustawione stacje drogi krzyżowej. Każda z nich zrobiona przez innego artystę. Każdą opiekuje się inna grupa ludzi. Pomiędzy innymi znaleźliśmy też stację zrobioną przez Bogusława Iwanowskiego, artystę rzeźbiącego figury z drewna, którego poznaliśmy  podczas naszego pierwszego przyjazdu w 2004r. W Tyrawie  Wołowskiej po raz pierwszy oglądaliśmy parometrowe rzeźby wykonane przez człowieka 86 letniego urodzonego na kresach wschodnich. Wtedy z zainteresowaniem chodziliśmy po galerii plenerowej Quo vadis. Rzeźbiarz jest samoukiem, nagrodzonym jeszcze przez Wiktora Zina. Jest gawędziarzem, który potrafi długo i ciekawie opowiadać o swoich trudnych przeżyciach i rzeźbach, którym je poświęca.
































 Dochodząc do ostatniej stacji  minęliśmy po drodze szkółkę z roślinami. A za chwilę ukazały się ruiny klasztoru z XVIII wieku. Jest to późnobarokowa budowla klasztoru i warowni ojców karmelitów bosych,  na wzgórzu Mariemont  w zakolu Osławy. Ruiny klasztoru są wpisane do rejestru zabytków. Informacje o historii kościoła można znaleźć na wikipedii. W skład zespołu klasztornego wchodziły: kościół p.w. Wniebowzięcia NMP, klasztor oraz zabudowania gospodarcze. Otaczały go wysokie na pięć metrów mury. Brama wjazdowa i podjazd znajdowały się od strony północnej. Od strony wschodniej, tuż za murami, znajdował się szpital-przytułek dla weteranów wojennych pochodzenia szlacheckiego. Pierwszymi mieszkańcami szpitala byli weterani bitwy pod Wiedniem. Klasztor zbudowany był z piaskowca i cegły.Obecnie pozostały jedynie ruiny klasztoru.
W okresie burzliwej konfederacji barskiej klasztor stał się ostoją dla jej żołnierzy. Zabudowania klasztorne zostały ostrzelane z armat przez wojska rosyjskie; a ich część uległa spaleniu. Obrona klasztoru w Zagórzu była ostatnią bitwą konfederacji barskiej.



















 Klasztor próbowano dwukrotnie odbudować. Pierwsza próba była w 1956 r. Po przejęciu tego obiektu przez władze gminne Zagórza, od 2000 roku trwały systematyczne prace mające na celu zabezpieczenie niszczejącego klasztoru. Oczyszczono mury kościoła i klasztoru z drzew i krzewów, położone prowizoryczne nakrycie na szczytach murów, uporządkowano teren wokoło. Ponownie ustawiono na kamiennym postumencie przed kościołem figurę Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Udało się też odbudować dwie, częściowo zrujnowane baszty. Wkrótce jednak prace przerwano. Zagórski zabytek ponownie popadał w ruinę. Obecnie widoczne są prace restauracyjne. Widać też próby odtworzenia ogrodów.
W 1957 roku na trasie swych bieszczadzkich wędrówek ruiny zagórskiego klasztoru odwiedził Karol Wojtyła. Przypomina o tym stosowna tablica w ruinach kościoła odsłonięta 3 maja 2007 roku, ozdobiona charakterystycznym papieskim krzyżem oraz herbem.
Wspięliśmy się na wieżę widokową, skąd jest  bardzo dobrze widoczna dolina Osławy i okoliczne wzgórza. Wracając obok szkółki zajrzeliśmy do niej i kupiliśmy dwuroczne drzewko, gruszę konferencję i krzaczek lawendy. Mijali nas inni turyści spragnieni wiosennych spacerów  i wycieczek. Na bezchmurnym, błękitnym niebie pojawił się bocian, który poszybował w stronę gniazda. A później zobaczyliśmy dwa orliki próbujące upolować gawrona, który robił różne uniki chcąc uniknąć śmierci w szponach drapieżników. Niestety nie wiem czym skończyła się podniebna bitwa, bo ptaki zniknęły za koronami drzew. Wróciliśmy około czternastej. Pogoda nadal dopisywała.


 Dzisiejszy ranek nie był pogodny. Było bardzo chłodno i pochmurnie. Gdy po obiedzie wypogodziło się wyjechaliśmy na wycieczkę objazdową. Trasa biegła przez Małą pętlę bieszczadzką. Pojechaliśmy przez Solinę, Polańczyk, Wołkowyję,  Olchowiec , Polanę , Czarną, Lutowiska, Żłobek, Rabe, Ustrzyki, Ustianową i skręciliśmy w stronę Łobozewa, po czym przez Solinę wróciliśmy do Bóbrki.