Mój anioł jest tańczący, radosny i jasny. Rozświetla mroki otoczenia. Tańczy z pasją. Namalowałam go akrylem. Pociągnęłam werniksem aby nabrał głębi. Już werniks wysechł. Muszę przygotować ramę i pojedzie z nami do Koźla. A później koleżanka zawiezie go wnuczce.
W ramach odkurzania wspomnień odgrzebałam stare zdjęcia sprzed wielu lat. Na jednym z nich moja córka przytula swoją babcię, na drugim wnuki są ze swoimi pradziadkami. Tacy wtedy byli mali. Teraz to już prawdziwi kawalerowie, szczególnie ten najstarszy, pierworodny. Tylko córcia niewiele się zmieniła, pewnie dlatego, że podobna jest do rodziny męża. Pamiętam brata teścia, który w wieku 80 lat miał cerę gładką i rumianą, jak dwudziestolatek. A ja patrzę w lustro i dostrzegam coraz większe podobieństwo do swojej ukochanej pomarszczonej babci. I mam wrażenie jakby powracała do mnie w spojrzeniu, rysach twarzy, pomarszczonym policzku... Aż łezka się w oku zakręciła. Chyba dlatego godzę się pokornie z upływem czasu, który zrobił z mojej twarzy swój kalendarz i odmierza zmarszczkami dnie, miesiące i lata. I mam świadomość, że coraz bliżej mi do niej.
Właśnie takie refleksje dopadły mnie w to radosne święto. I nie bronię się przed tymi trudnymi uczuciami, bo wiem że czasem potrzebna jest chwila smutku, by docenić radość i pogodę naszego prostego życia. W końcu świadomie je wybraliśmy. Początkowo przerażona byłam swoim wyborem i po miesiącu uciekałam do miasta. Brakowało mi przyjaciół, znajomych, miejskiego życia. Kocham swoje miasto. Myślałam, że tu na wsi będziemy tylko na letnisku, a resztę czasu spędzimy w mieście. Minęło 4 lata od chwili mojego przejścia na emeryturę. Obecne przymusowe uwięzienie w Wyluzowanej pokazało mi, że dobrze mi tu. A z przyjaciółmi mogę spotykać się rzadziej. W końcu każdy z nas ma swoje życie i dobre relacje nie są zależne od częstotliwości spotkań. Jesteśmy w kontakcie telefonicznym. Moje dzieci też mają swoje życie i swoje rodziny, a my i tak gościmy w ich życiu od święta. A kontakt telefoniczny mamy codziennie.
Nasze dnie w Wyluzowanej są spokojne i powolne, jak te, które przed laty mnie urzekły. Już przy naszym pierwszym zetknięciu z Bieszczadami dostrzegłam, że tu czas chodzi piechotą. I zatęskniłam za tym. To była iskra, która zainicjowała budowę chaty. Tu mam czas dla siebie; na pisanie, malowanie, wędrówki wśród niesamowitej przyrody, zagłębianie się w myślach. Do pozytywów mogę zaliczyć i to, że od dzieciństwa tyle nie czytałam , co w ostatnim czasie w chacie, a przecież czytać zawsze bardzo lubiłam. Widzę też ile frajdy ma Jędrek w szwendaniu się po lesie, stokach gór, łąkach. Poza tym cały czas własnymi rękami tworzy dzieło swojego życia- Wyluzowaną. I myślę, że nigdy mu pracy nie zabraknie.
Mamy też przerywniki , np. w miniony piątek przyjechał do nas syn wraz z naszą wnuczką Juleczką,. Stęsknili się za nami, więc gnali 400 km, aby spotkać się, uściskać, pogadać twarzą w twarz. Wrócili do domu po południu w sobotę. Byli około doby. Bardzo za sobą tęskniliśmy, więc w ciągu tych niecałych 24 godzin tyle wspólnie zrobiliśmy, jakby byli co najmniej przez cały weekend. Po pierwsze wspólnie z Julą upiekłyśmy szarlotkę z kruszonką na kruchym spodzie. Specjalnie czekałam z pieczeniem na wnuczkę, bo uwielbia pichcić. Marzy o wzięciu udziału w " Masterchefie" ale wie, że musi się jeszcze wiele nauczyć. Później Jula pomagała przygotować sałatki do mięsa z grilla. Po wczesnej grillowej kolacji zagraliśmy w czwórkę w grę " wsiąść do pociągu". Następnego dnia wnuczka usmażyła pancakesy na drogę powrotną. Później pomogła Jędrkowi posadzić sadzonki pomidorów, pomogła mi w przygotowaniu obiadu, a ja pomogłam jej w namalowaniu obrazka na Dzień Mamy. Tempo tych 24 godzin było szalone. Wytrąciło nas z trybów emeryckiego czasu, wprowadzając nową kosmiczną strefę czasową. Do starego czasu wróciliśmy po wyjeździe syna.
Bardzo tęsknię za wnukami i cieszę się, że komunikatory i kamerki pozwalają nam na kontakt internetowy. Dzięki nim mogę na bieżąco śledzić zainteresowania Julki i zajęcia Kornelka, rozmawiać z pozostałymi. Przynajmniej w ten sposób jestem obecna w ich życiu. Ech, dziwne czasy!
A tymczasem przewracam chatę do góry nogami, sadzę kwiatki i śledzę jak się mury pną do góry, a na stoku pojawiają się schody. To Jędrek szaleje, wyżywając się w pracach budowlanych. Pięknieje nasza Wyluzowana. I w trakcie mieszkania praktyka pokazuje, co jeszcze potrzeba zrobić, co nowego posadzić aby mieć swoje, zdrowe, dobre. W tym roku w mieście pozwolimy ogródkowi trochę odpocząć. A może zostawimy tam tylko sad? Zobaczymy, gdy do miasta zajrzymy w czerwcu.
W ostatnim tygodniu mocno zazieleniło się nad naszym zalewem. Jest bardzo majowo, choć w tym roku maj zimny i bardzo mokry. Meteorolodzy straszyli suszą, zalecali aby nie kosić łąk i trawników, a tu jest wręcz przeciwnie. W związku z tym kwiaty dłużej kwitną, drzewa stały dłużej w białych welonach i zieleń na nich żywsza i świeża. Jakby przyroda chciała nam osłodzić ten trudny czas pandemii. Stan wody w zalewie jest wysoki. Z Kozińca na naszą autobusową zatoczkę spływają szerokie strugi wody. Gdy jeździmy na zakupy piękno regionu niezmiennie mnie urzeka i czuję się tak , jakbym nie potrafiła nacieszyć się pięknem przyrody. Czuję się jak na haju i chyba jestem uzależniona od Wyluzowanej.