Korzystając z pięknej pogody, jak zwykle w niedzielę udaliśmy się na długi spacer. Było około południa. Szukając wolontariuszy, aby wzbogacić koszyczek serduszek, udaliśmy się w stronę Leska. I tam odnaleźliśmy parę grupek młodych ludzi, zbierających na sprzęt szpitalny dla chorych dzieci. Od samego początku jestem zwolenniczką tej akcji. Pobyt mojego taty w szpitalu jeszcze bardziej utwierdził mnie w tym, że jest to akcja bardzo potrzebna. Większość mebli i sprzętu, który pomagał ojcu, oklejony był serduszkami. Już wtedy pomyślałam sobie, że bez tych corocznych zbiórek nasze szpitale wyglądałyby tragicznie i Jurek Owsiak robi niesamowitą robotę. Ale wracam do niedzieli 13 stycznia. Gdy już byliśmy koło " Słodkiego domku", który od chwili naszego pierwszego przyjazdu w Bieszczady, trzyma swój poziom, to wstąpiliśmy do niego na kawę i ciacho. Bo jak tu nie wstąpić, gdy kusi zapach świetnej lawazzy, a za szklaną witryną pyszni się tyle słodkości. Był też mój ukochany dobosz, a więc hulaj dusza! Ale później trzeba było ten nadmiar kalorii strenować! Już święta dołożyły się do moich boczków, po co jeszcze dokładać ma moje łakomstwo. Postanowiliśmy pospacerować. Pojechaliśmy więc w stronę Olszanicy. Tam mąż chciał mi pokazać, gdzie był ostatnio na rowerze i jak tam pięknie. Rudenka rzeczywiście jest malownicza. Zasypana była śniegiem, ale na taki spacer, na jaki miałam ochotę, nie nadawała się. Postanowiliśmy więc pojechać w stronę Ustrzyków Dolnych. Po drodze zjechaliśmy z głównej trasy i serpentynami pojechaliśmy w stronę Łobozewa. Tam skręciliśmy w stronę parkingu leśnego na górze Żuków. Na sporym , pustym parkingu zostawiliśmy samochód, a następnie naszą ulubioną trasą poszliśmy w górę na długi spacer. Na parkingu grzało słoneczko. Jednak im wyżej, tym bardziej dało się odczuć lodowate podmuchy wiatru. O dziwo, śnieg pod naszymi stopami był twardy, zmrożony. Było ślisko. Szłam pochylona , uważnie patrząc pod stopy. Ścieżka biegła w górę. Było pusto. Byliśmy jedynymi spacerowiczami. Po drodze widzieliśmy zamrożone ślady jakiegoś pojazdu, ślady pługa, który odgarnął śnieg , aby droga była w miarę przejezdna i ślady zwierząt oraz ludzi. Były tropy saren, dzików, okrągłe ślady po kijkach narciarskich , ślady łap psów, aż nagle pojawił się ślad wilka. Jest on bardziej wydłużony, z wyraźnie wystającymi dwoma palcami i pazurami skierowanymi do siebie. Zrobiłam zdjęcie, aby w domu sprawdzić w komputerze, czy to aby na pewno to zwierzę. Trop wilka biegł trasą śladów saren. W pewnym momencie sarny musiały zejść ze ścieżki na stok, wilk poszedł ich śladem.
Jędrek, jak to on, zawsze ciekawy przyrody, poszedł za tymi śladami. Ja nie zmieniłam trasy i szłam dalej ścieżką, prosto przed siebie. Ostatnio bardzo uważam na swoje kolana i staram się zanadto ich nie obciążać. Zresztą zgodnie z zaleceniem mojego ortopedy, gdy tylko mogę, idę po równej drodze. I tak muszę wokół chat chodzić po stoku. Unikam schodów, ostrych podejść. Staram się oddalić operację kolan, na tak długo, jak to będzie możliwe. To na marginesie, a wracając do spaceru, to zwolniłam kroku ale nadal szłam przed siebie. Wiał ostry, lodowaty wiatr. Naciągnęłam kaptur kożucha. Po kwadransie spojrzałam za siebie, daleko w tyle dostrzegłam sylwetkę Jędrka. Szedł za mną. Niedługo później mnie dogonił i powiedział, że zszedł do pewnego miejsca, ale dalej ścieżka ze śladami zwierząt weszła pomiędzy drzewa i nie było sensu schodzić niżej. Jednak wyraźnie widać było, że wilk szedł śladami saren.
Gdy moje kolana miały już dość, zawróciliśmy i poszliśmy z powrotem do samochodu. Wróciliśmy na późny obiad. W Bóbrce przywitała nas wiosenna pogoda. Śniegu niewiele pozostało. Większość białych plam ukryta była głębokim w cieniu, pod rozłożystymi świerkami. Na trawniku kwitły stokrotki, trawka zieleniła się. Gdy wyjeżdżaliśmy na spacer, słoneczko przygrzewało, nie zabrałam więc ze sobą czapki ( całe szczęście, że miałam kaptur). A na Żukowie mimo słońca cały grzbiet góry był we władaniu zimy.
Spacer był długi, piękny. Wróciliśmy, gdy cienie zaczęły wydłużać się . Teraz szybko zapada zmrok. Zaledwie słońce schowa się za góry, wszystko wokół szarzeje, ciemnieje.
Wróciliśmy do naszej doliny. Chaty czekały już na szarość zmierzchu. We wnętrzu trzeba było zapalić światło. Teraz zimowe dnie są bardzo krótkie, chociaż ociupinkę dłuższe niż przed świętami.. W rozmowie telefonicznej z moją przyjaciółką , która szykuje się do przejścia na emeryturę poruszyłyśmy temat życia na wsi. Ona twierdzi, że wraz z Jędrkiem żyjemy zgodnie z porami roku. I tego nam zazdrości. W pierwszej chwili się z nią nie zgodziłam Przecież siedzimy wieczorem do bardzo późna. Chodzimy spać już po północy, tak jak przez cały rok. Po zakończeniu rozmowy przemyślałam sobie ten temat. I doszłam do wniosku, że jednak ona ma rację. Nasza aktywność jest zimowa. Szczególnie na powietrzu jest teraz bardzo nikła. Dnie są krótkie, jest zimno, często szaro i mokro. Wprawdzie późno się kładziemy, ale też długo śpimy. Wiosną i latem wstaję dużo wcześniej, czasem nawet zaraz po wschodzie słońca i mam dużo więcej czasu " dla siebie". Jesienna i zimowa pogoda bardzo mnie przygnębia. To właśnie zimą brakuje mi towarzystwa ludzi, spotkań, rozmów. Wiosną i latem przyroda, obserwacje ptaków i zwierząt wypełniają mój wolny czas aż po brzegi. Mam dużo więcej energii i chęci na twórczość.Teraz jestem ospała, leniwa, jakby moje wnętrze lekko się rozregulowało. I jeśli w danym dniu w chacie mam dużo zajęć, to zużywają one cały mój zapał. Na nic innego nie starcza energii. No, może poza czytaniem książek, bo na nie mam zawsze ochotę. Dwa dni temu była kolejna niedziela, ale tym razem szara i smętna. Taka kominkowo-kanapowa. W taki dzień nie chce mi się nosa wystawiać na zewnątrz. Zagłębiłam się w kryminale i do północy przeczytałam go. Wczoraj też był taki zgniły dzień, ale spędzony w Sanoku na tygodniowych zakupach. Wróciliśmy późno i nie było zbyt wiele czasu na chandrę. Dziś przywitało nas poranne słońce. Po śniadaniu miałam ochotę na kontakt ze światem, wprawdzie tylko internetowo, ale to zawsze coś. Teraz popatrzyłam na zegar. Dochodzi piętnasta. Pomimo dzisiejszej słonecznej aury na dworze wszystko poszarzało. Słońce chowa się za najeżonym nagimi bukami grzbietem Berda. Znad zalewu podnosi się mgła. Na razie jest delikatna, prawie przeźroczysta, jednak zaczyna otulać pobliskie drzewa. Jędrek zwozi z drewutni drewno i okłada pod ścianą chaty. Na mnie czeka powieszenie prania, przygotowanie obiadu i inne zwykłe codzienne czynności. Mam nadzieje, ze energii starczy mi też na dzisiejszy pillates.