środa, 30 marca 2022

Witajcie w naszej bajce...






 Od 6 dni jesteśmy z powrotem w Wyluzowanej. Zanim do niej dojechaliśmy, zaraz za Brzozowem jedliśmy obiad w naszej ulubionej restauracji " Pod Lipą" , gdzie na jakości potraw nigdy nie zawiedliśmy się.  Ja mogłam zjeść moje ulubione gołąbki z farszem z tartych ziemniaków. Najedzeni i zadowoleni dojechaliśmy do chaty. Po zainstalowaniu się z powrotem w Wyluzowanej zaliczyliśmy dwa spotkania . Obydwa w naszej chacie. Jedno z dawnymi znajomymi sprzed lat . W 2009 roku, w czerwcu wspólnie byliśmy na wycieczce na Krymie, a później we wrześniu znajomi przyjechali do nas do Koźla na moją promocję pierwszej książki " Pejzaż retro". Widzieliśmy się z nimi jeszcze kilkukrotnie. Kiedyś, przed laty  w czasie swojego pobytu w Bieszczadach odwiedzili nas w chacie. Pamiętam też, że jeszcze jeden raz widzieliśmy się w chacie mojej siostry Lucyny, która urządzała u siebie sylwestra.



Tym razem o przyjeździe Marka i Joli dowiedzieliśmy się już w trakcie naszego powrotu do Wyluzowanej. Kiedy jeszcze znajdowaliśmy się na autostradzie, zadzwonił Marek z zapytaniem, czy orientujemy się, gdzie znajduje się grób Leona Chrapko, bo właśnie przyjechali w Bieszczady i chcą odszukać mogiłę. Spróbowaliśmy mu wyjaśnić. Następnego dnia wysłałam do Joli zapytanie, czy wyprawa na cmentarz okazała się owocna. Jola odpisała, że opowiedzą nam co i jak, gdy się zobaczymy. Marek z Jolą odwiedzili nas w piątek. Opowiadali, jakie mieli kłopoty z odnalezieniem grobowca Leona. Trochę powspominaliśmy Leona, LeGraż, gdzie się z nimi poznaliśmy w 2004 roku, wycieczkę na Krym. Nie obyło się bez rozmowy o aktualnej sytuacji  i zahaczeniu rozmowami o tragedię narodu ,Ukrainy...Pożegnaliśmy się tuż przed północą.


 

 Następnego dnia po południu odwiedziła nas Jadzia z koleżanką dziennikarką zamieszkałą blisko Ulucza. Spotkanie było urocze, atmosfera cudna. Wspólny obiad, popołudniowa kawka i wspominki studenckich lat zawsze wprawiają człowieka w niezły nastrój. Szczególnie, gdy po obiedzie Jędruś został wezwany do prac przy nowej bramie, bo przyszedł znajomy z aparatem spawalniczym.  Przedłużona i poszerzona brama wjazdowa będzie mogła niedługo zawisnąć na świeżo postawionych słupach. Wczoraj mój małżonek zakupił farbę do odnowienia sztachet bramy, gdy farba wyschnie zostaną one przykręcone do dospawanych poziomych poprzeczek bramy. Wizyta Jadzi zakończyła się przed wieczorem.Babskie pogaduchy i opowieści o młodości są balsamem na duszę.  Nie obyło się więc bez zapewnień, ze znowu się spotkamy i odwiedzimy nowo poznaną koleżankę Jadzi w jej miejscu zamieszkania.

Piszę o tych spotkaniach, bo w poprzednim poście utyskiwałam nad brakiem towarzystwa w Wyluzowanej, a tu posypało się. W ciągu trzech dni mieliśmy aż dwa spotkania. Nie jest tak zawsze, a szczególnie zimą bywamy czasem przez cały miesiąc zdani jedynie na swoje towarzystwo, co jest i tak milion razy lepsze, niż mieszkanie w pojedynkę. W dodatku, gdy ludzie się ze sobą nieźle dogadują. Ale w tym miejscu odwołuję poprzednie marudzenia, bo już na piątek zostaliśmy zaproszeni do Grażynki, do jej mieszkania w Krośnie, na małe popołudniowe spotkanie znajomych. Mam nadzieję, że uda nam się pojechać, choć Jędrek chyba w niedzielę trochę się przeziębił. Od trzech dni niedomaga, kaszle i wydaje mi się, że wczoraj męczyła go lekka temperatura, ale jak to mężczyzna, nie chciał ulec słabości. Mój mąż należy do tej grupy facetów, którzy za nic na świecie nie chcą się przyznać do swojej słabości i dopóki nie padną na twarz, nie położą do łóżka. Dziś padnięcie nastąpiło, bo po rozkaszlanej nocy wstał późno, a po śniadaniu z powrotem powrócił do łóżka. Jestem zaniepokojona ale nic na to nie poradzę. Wyciągnęłam leki, które zazwyczaj aplikuję na przeziębienie, położyłam na stole obok dzbanka z herbatą, miodem i cytryną. Nastawiłam dwa indycze golonka z jarzynami na pożywny rosołek i staram się nie przeszkadzać mu w chorowaniu. Może gdy dobrze wyśpi się, to nabierze sił i wydobrzeje. Dzieląc się swoim niepokojem przechodzę już do poprzedniej niedzieli. A była ona była jak zwykle spacerowa. Tym razem szukaliśmy wiosny na Jaworze. Wyjeżdżając z chaty pojechaliśmy w stronę Łobozewa, po drodze skręcając zgodnie z drogowskazem w prawo na Solinę i za moment w lewo  w kierunku DW "  Revita".  Droga na Jawor została naprawiona i mimo naszych obaw  jechało się całkiem nieźle. Pięliśmy się szosą coraz wyżej, aż zahaczyliśmy o zimowe krajobrazy i aktualnie budowaną wieżę widokową nad zalewem. Później, licznymi serpentynami zaczęliśmy zjeżdżać w kierunku wojskowego ośrodka wypoczynkowego Revita. Przed bramą ośrodka odkryliśmy liczną kolonię śnieżyc, wystawiających główki do wiosennego słoneczka. Planowaliśmy wizytę w Dwerniku, aby zobaczyć obszar chroniony z polem śnieżyc, a tu mamy tak blisko siebie piękną  kolonię.











 

Spacer po ogromnym ośrodku, to jak wędrówka po pięknym parku. Główne alejki są świetnie utrzymane.  Teren zagospodarowany. Parking przy głównej alei sprzątał jakiś mężczyzna. Przystanęliśmy aby zapytać o zgodę na spacer po ośrodku i wysłuchać historii ośrodka, bo okazało się, że mężczyzna pracował tutaj od początku powstania tego miejsca wypoczynkowego. Był zaopatrzeniowcem, a teraz jest na emeryturze i dorabia jako pracownik porządkowy. Chodziliśmy po terenie około dwóch godzin. Na bransoletce licznik wskazywał ponad 8000 kroków. Czułam już ból w chorym kolanie, więc dalszą część terenu postanowiliśmy zwiedzić na kolejnym spacerze. Wróciliśmy do chaty, gdzie w piekarniku czekała na nas wcześniej upieczona rolada z pieczarkami. Szybko obrałam ziemniaki, zagrzałam roladę, do tego buraczki i niedzielny obiad był w 45 minut. Później Jędrkowi było za mało spaceru. Obiecał, że wróci na popołudniową kawę i poszedł pospacerować po Kozińcu. A tymczasem słoneczko powolutku chowało się za Berdo, rozhulał lodowaty wiatr, a mój mąż nie wracał. Kawę wypiłam sama. Przyszedł o zmierzchu. Był zmarznięty, choć się do tego nie przyznawał! Czasem wydaje mi się, że mężczyźni nigdy nie wyrastają z krótkich spodenek, nawet gdy im broda posiwiała, a może wtedy właśnie wracają do okresu Supermena o super mocach? Tylko zapominają, że to postać wymyślona na potrzeby kinematografii?





















  W Wyluzowanej spokojnie. Po ostatniej, mokrej nocy drzewa obudziły się i pęcznieją lekko zielonymi pąkami. Zmienia się koloryt Berda i naszego dzikiego ogrodu. Za oknem,  na stoku od strony  północnego boku chaty, teren zrobił się niebieski od cebulicy syberyjskiej  i miodunki. Ostatnio czytałam , że miodunka , a w zasadzie jej listki i kwiaty, jest świetna na ukąszenia i otarcia. Ponoć roztarta i przyłożona do swędzących i bolących miejsc od razu niesie ulgę. Poza tym nadaje się na sałatkę. Ma dużo krzemu, więc jest dobra na wzmocnienie włosów. Wiadomość bardzo mnie zainteresowała, bo ostatnio garściami tracę włosy. Nie wiem, czy to przedwiośnie, czy wypłukiwanie hormonów, czy wymiana owłosienia przed latem? Aby pomóc sobie wróciłam do metod, które stosowałam będąc nastolatką. Robiłam sobie maseczkę na włosy ze świeżego żółtka, cytryny lub łyżki octu jabłkowego. A w jesieni dodawałam troszkę oliwy, aby wysuszone wróciły do właściwego połysku. Trzymałam maseczkę na włosach przez 30 minut. Potem zmywałam szamponem. I tym razem po zabiegu włosy były mięciutkie i błyszczące. Czy powstrzymam wypadanie, zobaczę. Nic mi nie szkodzi , bo to w końcu naturalne metody. 

 
















 

Teraz siedzę przy komputerze na pięterku chaty, w pokoju, gdzie zazwyczaj mieszka Stella z Kamilem. Tu urządziłam sobie kącik do pisania. Przed chwilą byłam  w kuchni, na parterze. Rosołek zgotował się. Gdy wstanie Jędrek ugotuję szybciutko makaron nitki i podam choremu. Teraz z naszej sypialni dochodzą odgłosy kaszlu, pochrapywania i znowu kaszlu. Muszę przygotować syrop z cebuli i miodu z cukrem oraz ząbkiem czosnku. Za oknem słoneczko raz chowa się za chmury, to znowu wychodzi. Tarasowy termometr wskazuje 10 stopni, więc nie jest źle, w dodatku nie ma wiatru. Ptaszki świergolą i prowadzą swoją wiosenną opowieść o budzącej się do życia przyrodzie. I byłoby cudnie, gdyby nie mój niepokój. 


wtorek, 22 marca 2022

Sentymentalnie, bo pierwszego dnia wiosny.











 Mój wnuk Kajetan ma obecnie 16 lat, czyli dokładnie tyle, ile miałam spacerując ścieżkami wzdłuż sławięcickiego kanału, a w zasadzie Kanału Gliwickiego kiedy byłam w połowie szkoły średniej. Było to naszej paczki i nie tylko, najlepsze miejsce na spędzanie wagarów. Urywaliśmy się tam z pobliskiej szkoły gdy słoneczko wchodziło w znak barana i przypiekało nasze pierwsze piegi na bladej twarzy wystawianej ochoczo do wiosennych promyków. Wagary zazwyczaj trwały jedną lub dwie godziny lekcyjne, czyli tyle ile potrzeba było aby uniknąć uwagi o nieodrobionych zadaniach domowych lub odroczyć pałę z klasówki. A czasem była to jedyna okazja by pobyć chwilkę w towarzystwie sympatii, która właśnie w tym czasie miała tzw. okienko w zajęciach lekcyjnych. Tylko pierwszego dnia wiosny urywaliśmy się z lekcji na cały dzień i to gremialnie, bo całą klasą. Wtedy rozpraszaliśmy się po parku otaczającym szkołę i zagłębialiśmy się w zimozielone krzewy. Każdy za punkt honoru brał sobie zniknięcie sprzed oczu ciała pedagogicznego, które zastawszy pusty gabinet, rozpoczynało poszukiwania delikwentów. Żadnemu nauczycielowi do głowy nie przyszłoby zameldować brak uczniów na lekcji. To było jakieś niepisane prawo . Tego dnia uczniom można było zniknąć, a nauczyciel starał się odszukać uciekinierów, a gdy się to mu udało, w ramach kary zaprzęgał delikwentów do prac społeczno użytecznych, czyli sprzątania gabinetu po zimowym letargu sprzątaczek. To było jego niekwestionowane prawo. Gdy grupa została odnaleziona, wszyscy wracali ze zwieszonymi głowami, po drodze zahaczając o woźnego, aby zaopatrzyć się w stosowny sprzęt i niezbędne akcesoria. Spacer wzdłuż kanału był świetnym miejscem spacerów z daleka od oczu ciała pedagogicznego. Tym razem odnalazłam tu spokój, ciszę i pustkę. Widać obecni uczniowie szkoły mają inne kierunki spacerów, a może przestali wagarować, w co wątpię. Obecnie pierwszy dzień wiosny obchodzony jest oficjalnie poza szkołą. Nauczyciele i uczniowie jadą na wspólną wycieczkę i ulotnił się gdzieś ten magiczny moment zakończenia zimowej pory i nastania dni rozśpiewanych ptaszkami, z feerią wiosennych barw w tle.

Korzystając z pięknej, słonecznej aury z Jędrusiem odwiedziliśmy  kozielskie i kędzierzyńskie cmentarze. Gdy jestem w mieście zawsze staram się odwiedzać miejsca, gdzie nasi znajomi czy też bliscy znaleźli swoje ostatnie miejsce spoczynku. 

Każdy przyjazd do Koźla zaspokaja mi przede wszystkim potrzebę kontaktu z przyjaciółmi, rodzinką i znajomymi. Jednak nie zapominam o zmarłych.Tym razem prócz grobów rodzinnych odwiedziłam dawnych znajomych i byłych sąsiadów z dziecinnych lat. Odszukałam ich na ścianie z zamurowanymi urnami. Wielkich ścian, które wyglądają zupełnie jak wielkie mieszkalne bloki powstaje na cmentarzach coraz więcej. Teren cmentarny powiększa się w zastraszającym tempie. Ostatnia pandemia zebrała sowite żniwo. Coraz trudniej jest w tej masie  odszukać groby znajomych i dobrze, że powstały strony tzw. grobonetów , bo bez tego czasami byłoby to niemożliwe.



Przed chwilą dzwoniła moja dobra znajoma z Cisnej, ikonopisarka Jadzia Denisiuk z zapytaniem, kiedy przyjeżdżamy do chaty, bo brakuje Jej naszej obecności. Chwilę rozmawiałyśmy o obecnej sytuacji na terenie Bieszczadów i terenie Opolszczyzny oraz Wrocławia. Opowiadałam jej o wielkim wysiłku, który podejmują moi znajomi, koleżanki, kuratorzy i moja bliska rodzinka na rzecz ludzi, którzy uciekając przed wojną trafili do Koźla, Wrocławia, czy okolic. Są to osoby, które nie potrafią bezczynnie patrzeć na nieszczęście innych ludzi. I jestem bardzo wzruszona ich postawą , a także z nich dumna. Przyjazd do Koźla był dla mnie świetnym sposobem na odzyskanie równowagi psychicznej. Tutaj wszystko znalazło się na właściwym miejscu. Mogłam chociaż trochę poczuć się cząstką tej grupy osób, których przynależność do gatunku ludzkiego nie jest tylko pustym frazesem.   Najbardziej doskwierała mi w chacie bezradność. Z daleka od innych, bo mieszkając poza wioską i będąc niejako jak Robinson na bezludnej wyspie, bo tak poczułam się, odkąd większość znajomych wyprowadziła się z Bóbrki, mogłam tylko wysłuchiwać złych wiadomości i gromadzić w sobie coraz bardziej narastający strach przed ogromem zła, które kilkadziesiąt kilometrów ode mnie, bo za granicą pożera kolejne istnienia, szczęście, bezpieczeństwo, radość, marzenia, plany i zasnuwa świat czarnym dymem przemocy oraz nieszczęścia. Kiedyś , wiele lat temu, gdy zaczynałam przyjeżdżać w Bieszczady, a pracowałam zawodowo to w chacie łapałam energię do dalszego działania jako kurator rodzinny. Bieszczadzka przyroda ładowała moje akumulatory w energię, którą niosło piękno regionu, uroda i bogactwo przyrody. Teraz sytuacja odwróciła się. Teraz energię i optymizm dają mi postawy ludzkie i ich bezinteresowna pomoc innym. Być może moja postawa, gdy weźmie się pod uwagę, że nie jestem już nastolatką, a dojrzałym, a nawet przejrzałym człowiekiem niektórym może się wydać dosyć naiwna i niegodna takiej matrony, którą obrazuje mój pesel. Jednak jakoś mi z tego powodu nie jest wstyd, bo przekornie myślę, że robak czasu żłobiąc zewnętrzną powłokę na szczęście nie naruszył mojego wnętrza i pozostały we mnie wartości, które były dla mnie zawsze u ludzi najważniejsze.

I po tych mimo wszystko optymistycznych rozmyślaniach wracam do sprawy najważniejszej. Jestem pozytywnie naładowana. Samochód jest naprawiony. Ogarnęłam mieszkanie, Jędrek ogródek,a dziś jeszcze zabieram wnuczki do kina.  Jutro wracam do chaty i Wyluzowanej ! Choć będę tęskniła, spróbuję zmierzyć się z rzeczywistością przygraniczną. I swój post kończę zdjęciem dwóch kolorowych skarpetek nie do pary, bo wczoraj był też obchodzony międzynarodowy dzień ludzi cierpiących na  Zespół Downa.