Mój wnuk Kajetan ma obecnie 16 lat, czyli dokładnie tyle, ile miałam spacerując ścieżkami wzdłuż sławięcickiego kanału, a w zasadzie Kanału Gliwickiego kiedy byłam w połowie szkoły średniej. Było to naszej paczki i nie tylko, najlepsze miejsce na spędzanie wagarów. Urywaliśmy się tam z pobliskiej szkoły gdy słoneczko wchodziło w znak barana i przypiekało nasze pierwsze piegi na bladej twarzy wystawianej ochoczo do wiosennych promyków. Wagary zazwyczaj trwały jedną lub dwie godziny lekcyjne, czyli tyle ile potrzeba było aby uniknąć uwagi o nieodrobionych zadaniach domowych lub odroczyć pałę z klasówki. A czasem była to jedyna okazja by pobyć chwilkę w towarzystwie sympatii, która właśnie w tym czasie miała tzw. okienko w zajęciach lekcyjnych. Tylko pierwszego dnia wiosny urywaliśmy się z lekcji na cały dzień i to gremialnie, bo całą klasą. Wtedy rozpraszaliśmy się po parku otaczającym szkołę i zagłębialiśmy się w zimozielone krzewy. Każdy za punkt honoru brał sobie zniknięcie sprzed oczu ciała pedagogicznego, które zastawszy pusty gabinet, rozpoczynało poszukiwania delikwentów. Żadnemu nauczycielowi do głowy nie przyszłoby zameldować brak uczniów na lekcji. To było jakieś niepisane prawo . Tego dnia uczniom można było zniknąć, a nauczyciel starał się odszukać uciekinierów, a gdy się to mu udało, w ramach kary zaprzęgał delikwentów do prac społeczno użytecznych, czyli sprzątania gabinetu po zimowym letargu sprzątaczek. To było jego niekwestionowane prawo. Gdy grupa została odnaleziona, wszyscy wracali ze zwieszonymi głowami, po drodze zahaczając o woźnego, aby zaopatrzyć się w stosowny sprzęt i niezbędne akcesoria. Spacer wzdłuż kanału był świetnym miejscem spacerów z daleka od oczu ciała pedagogicznego. Tym razem odnalazłam tu spokój, ciszę i pustkę. Widać obecni uczniowie szkoły mają inne kierunki spacerów, a może przestali wagarować, w co wątpię. Obecnie pierwszy dzień wiosny obchodzony jest oficjalnie poza szkołą. Nauczyciele i uczniowie jadą na wspólną wycieczkę i ulotnił się gdzieś ten magiczny moment zakończenia zimowej pory i nastania dni rozśpiewanych ptaszkami, z feerią wiosennych barw w tle.
Korzystając z pięknej, słonecznej aury z Jędrusiem odwiedziliśmy kozielskie i kędzierzyńskie cmentarze. Gdy jestem w mieście zawsze staram się odwiedzać miejsca, gdzie nasi znajomi czy też bliscy znaleźli swoje ostatnie miejsce spoczynku.
Każdy przyjazd do Koźla zaspokaja mi przede wszystkim potrzebę kontaktu z przyjaciółmi, rodzinką i znajomymi. Jednak nie zapominam o zmarłych.Tym razem prócz grobów rodzinnych odwiedziłam dawnych znajomych i byłych sąsiadów z dziecinnych lat. Odszukałam ich na ścianie z zamurowanymi urnami. Wielkich ścian, które wyglądają zupełnie jak wielkie mieszkalne bloki powstaje na cmentarzach coraz więcej. Teren cmentarny powiększa się w zastraszającym tempie. Ostatnia pandemia zebrała sowite żniwo. Coraz trudniej jest w tej masie odszukać groby znajomych i dobrze, że powstały strony tzw. grobonetów , bo bez tego czasami byłoby to niemożliwe.
Przed chwilą dzwoniła moja dobra znajoma z Cisnej, ikonopisarka Jadzia Denisiuk z zapytaniem, kiedy przyjeżdżamy do chaty, bo brakuje Jej naszej obecności. Chwilę rozmawiałyśmy o obecnej sytuacji na terenie Bieszczadów i terenie Opolszczyzny oraz Wrocławia. Opowiadałam jej o wielkim wysiłku, który podejmują moi znajomi, koleżanki, kuratorzy i moja bliska rodzinka na rzecz ludzi, którzy uciekając przed wojną trafili do Koźla, Wrocławia, czy okolic. Są to osoby, które nie potrafią bezczynnie patrzeć na nieszczęście innych ludzi. I jestem bardzo wzruszona ich postawą , a także z nich dumna. Przyjazd do Koźla był dla mnie świetnym sposobem na odzyskanie równowagi psychicznej. Tutaj wszystko znalazło się na właściwym miejscu. Mogłam chociaż trochę poczuć się cząstką tej grupy osób, których przynależność do gatunku ludzkiego nie jest tylko pustym frazesem. Najbardziej doskwierała mi w chacie bezradność. Z daleka od innych, bo mieszkając poza wioską i będąc niejako jak Robinson na bezludnej wyspie, bo tak poczułam się, odkąd większość znajomych wyprowadziła się z Bóbrki, mogłam tylko wysłuchiwać złych wiadomości i gromadzić w sobie coraz bardziej narastający strach przed ogromem zła, które kilkadziesiąt kilometrów ode mnie, bo za granicą pożera kolejne istnienia, szczęście, bezpieczeństwo, radość, marzenia, plany i zasnuwa świat czarnym dymem przemocy oraz nieszczęścia. Kiedyś , wiele lat temu, gdy zaczynałam przyjeżdżać w Bieszczady, a pracowałam zawodowo to w chacie łapałam energię do dalszego działania jako kurator rodzinny. Bieszczadzka przyroda ładowała moje akumulatory w energię, którą niosło piękno regionu, uroda i bogactwo przyrody. Teraz sytuacja odwróciła się. Teraz energię i optymizm dają mi postawy ludzkie i ich bezinteresowna pomoc innym. Być może moja postawa, gdy weźmie się pod uwagę, że nie jestem już nastolatką, a dojrzałym, a nawet przejrzałym człowiekiem niektórym może się wydać dosyć naiwna i niegodna takiej matrony, którą obrazuje mój pesel. Jednak jakoś mi z tego powodu nie jest wstyd, bo przekornie myślę, że robak czasu żłobiąc zewnętrzną powłokę na szczęście nie naruszył mojego wnętrza i pozostały we mnie wartości, które były dla mnie zawsze u ludzi najważniejsze.
I po tych mimo wszystko optymistycznych rozmyślaniach wracam do sprawy najważniejszej. Jestem pozytywnie naładowana. Samochód jest naprawiony. Ogarnęłam mieszkanie, Jędrek ogródek,a dziś jeszcze zabieram wnuczki do kina. Jutro wracam do chaty i Wyluzowanej ! Choć będę tęskniła, spróbuję zmierzyć się z rzeczywistością przygraniczną. I swój post kończę zdjęciem dwóch kolorowych skarpetek nie do pary, bo wczoraj był też obchodzony międzynarodowy dzień ludzi cierpiących na Zespół Downa.
Taki słoneczne zdjęcia zamieściłaś, ciekawie opisałaś swoje przemyślenia, czasy mamy niespokojne, tysiące myśli kłębi się nam w głowach a wiosna domaga się naszych zachwytów, jak co roku. Jej nie straszne szaleństwa ludzi. Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńW zasadzie masz rację, że przyroda nic sobie nie robi z szaleństw ludzkich, a jednak nie jest tak do końca. Wczoraj czytałam informację Greenpeace o płonącym rezerwacie unikatowych siedlisk ptasich na stepach Ukrainy. Parę dni wcześniej o polowaniu na zwierzęta w ukraińskim zoo...U nas na szczęście wiosna i to nawet w Bóbrce. Dzięcioł opukuje drzewa, ptaki późnym wieczorem i wczesnym rankiem koncertują aż miło, a na trawniczku , stoku Kozinca i pod chatami kwitną wiosenne kwiaty. A ja od rana delektuję się ciszą. Pozdrawiam Cię bardzo serdecznie
UsuńA wiesz, ja myślałam, że to bloki obok z cmentarza i aż się dziwiłam, że balkony tak pięknie i kolorowo ukwiecone.
OdpowiedzUsuńBożenko, też pomagam jako wolontariuszka i robię to nie tylko dla potrzebujących uchodźców ale też dla siebie. Taki pozytywny egoizm.
To są takie bloki umarłych. Ja je nazywam puebla. Nie podobają mi się, ale bloki żywych też nie. A Kędzierzyn pełen blokowisk, cóż miasto przemysłu chemicznego. Całe szczęście, że urodziłam się i mieszkam w Koźlu, gdzie dużo kamieniczek i dzielnic willowych, a więc i kolorowych ogródków. Cmentarz Kozielski też jest zdecydowanie inny, nawet ściany z urnami wyglądają jak małe domki. A oba cmentarze należą do jednego zakładu komunalnego. A co do pomagania, to cieszę się Krysiu, że i Ty należysz do tych, którym nie jest obojętny los innych. Zresztą ja mam szczęście i babską intuicję. Przeważnie trafiam na " tych co znają Jòzefa", czyli pokrewne dusze. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńTeż wiem, że znasz Józefa i po oddaniu chatty w niestety niedobre ręce tym częściej będę zaglądała do Waszej Wyluzowanej.
UsuńCieszę się, że Wyluzowana przypomina Ci Chattę i choć trochę łagodzi ból rozstania. Zapraszam serdecznie do odwiedzin. Z radością Cię powitam, choć nie obiecuję regularnych wpisów.Poprawiam trzecią książkę i muszę przyspieszyć swoje działania. To wstyd, że tak długo się z nią bawię. W dodatku, że jestem w trakcie czwartej książki. Serdeczności.
Usuń