wtorek, 23 marca 2021

Wiosenny kogiel-mogiel

 

        Po przyjeździe do miasta nasz czas  zdecydowanie przyspieszył. Tyle się dzieje, że mam poczucie cofki. Jest tak, jakbym miała czterdzieści lat, a nie dużo więcej. Ostatni tydzień też obfitował w różne zajęcia.  Dzieje się ! Przede wszystkim powychodziły nam posiane po przyjeździe roślinki. I gnają do góry tak szybko, że obawiamy się, że do Bóbrki będziemy wracać z pełnym ogrodem i na inne bagaże nie starczy miejsca. A to wykluczone, bo i bez roślinek zwykle mamy  zbyt dużo bagaży. Czasem wydaje mi się, że wozimy w te i we wte połowę domu. Ale wracając do roślinek, to z ziemi wychylił swoje listki rącznik, czyli rycynus. Na zdjęciu widać jakie ma wielkie liście. Powychodziły też różne gatunki pomidorków. Wraz z Jędrkiem postanowiliśmy, że w tym roku założymy sobie w Bóbrce większy ogródek, czyli grządki przykryte małą folię, pod którą będziemy hodować pomidory i ogórki , bo zazwyczaj z nich najczęściej korzystamy, a może znajdzie się też miejsce na jakąś papryczkę i sałatę. Na zewnątrz zamierzamy posadzić cebulkę , a w donicach zioła i kwiatki. Tak wyglądają nasze najbliższe plany ogrodnicze, ale co z nich wyjdzie, to czas pokaże. A wracając do galopującego czasu,to za mną cudowne spotkanie z moimi dwoma przyjaciółkami. Są one dla mnie niczym dla spragnionego łyk ożywczej, źródlanej wody. Znamy się doskonale i pomimo iż jesteśmy bardzo różne i to nie tylko zewnętrznie, ale również z usposobienia, sposobu na życie, upodobań, światopoglądu... Szanujemy siebie i jesteśmy dla siebie wsparciem,a wobec naszej inności jesteśmy bardzo tolerancyjne. Łączy nas szczerość relacji i bardzo duża empatia. Nasza przyjaźń sprawdziła się na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat i to nie tylko w dobrych okresach naszego życia , ale przede wszystkim w okresach trudnych, czy nawet tragicznych. Staramy się dostrzegać to, co nas wszystkie trzy łączy, a tolerować sprawy, czy poglądy, które nas dzielą. Ja cenię moje przyjaciółki za ich wrażliwość na innych, prawdziwą  chęć niesienia pomocy i tolerancję dla moich ułomności. W każdej z nich odnajduję cechy wspólne z moimi, coś mi bardzo bliskiego i dla mnie ważnego. Każdą z moich dwóch przyjaciółek cenię za cechy, których nie posiadam, a które robią z nich osoby dla mnie wyjątkowe. Nie mam wielkiego grona przyjaciół,  ale za tych, których mam, jestem szczerze wdzięczna Opatrzności.
        W  sobotę w Koźlu była w miarę ładna pogoda i z okazji moich imienin, które zwykle obchodzę 
13 -go marca,  przyjechali spóźnieni goście, czyli  córka i jej rodzinka. Już prawie trzy miesiące nie widzieliśmy się z nimi. Wszyscy byliśmy za sobą bardzo stęsknieni. Obiadek, deser, kawa jedna i druga, ciasto, rozmowy, uściski, przytulania... i wspólny czas mignął , jak mgnienie oka. Najstarszy, dwudziestoletni Kacper powspominał z nami czasy, gdy miał tyle lat, co teraz jego najmłodszy brat Kornel. Opowiadał, jak zaraz po przyjeździe do Koźla lubił wychodzić na ogród i robić obchód podwórka oraz ogrodu. Znał każdą roślinkę, każde drzewko, krzak, gałązkę. Smakował listki roślin na   grządkach, mrówki. Stwierdził, że zawsze lubił tu przyjeżdżać, ale teraz rzadko kiedy ma na to czas, bo intensywnie się uczy. Chce wziąć  udział w międzynarodowej  wymianie studentów. Poczynił już starania. Szybko nastał wieczór i rodzinka wyjechała, a my zostaliśmy jak zwykle z dużym  niedosytem.

 


Pierwszego dnia wiosny wstaliśmy z postanowieniem południowego wyjazdu w tzw. teren, by w okolicznych wioskach, na polach poszukać wiosny. Tego dnia był Światowy Dzień Osób z chorobą Downa. Już rankiem wraz z życzeniami miłej niedzieli otrzymaliśmy zdjęcie naszej znajomej trzylatki- Agatki. Dziewczynka cierpi na to schorzenie. Jest prześliczna i rozwija się bardzo dobrze. Kibicujemy jej rodzicom i dziadkom. Na znak solidarności tego dnia ubraliśmy na stopy różne kolorowe skarpetki. W niedzielę za oknem było szaro-buro. Syn, który na weekend wraz z rodzinką i przyjaciółmi pojechał do Bóbrki w sobotę przysłał zdjęcie, na którym uwidoczniona była pokrywa śniegu, który spadł na Wyluzowaną. W piątek była dobra pogoda, więc nie spodziewał się takiej zmiany i po przyjeździe zjechał na dolny parking koło chaty. Kolega zaparkował na górnym. Oboje w sobotę mieli straszne kłopoty z wyjazdem na drogę. Syn musiał łopatą odśnieżyć cały parking i drogę w górę, którą dodatkowo musiał posypać piaskiem, aby koła złapały przyczepność. 


 





Po obejrzeniu zdjęć, w niedzielne południe ubraliśmy się ciepło i choć bardzo wiało, pojechaliśmy na cotygodniową, niedzielną wycieczkę.  Samochód skierowaliśmy w stronę Większyc.  Jednak zaraz za Koźlem zjechaliśmy w lewo w drogę, która wiodła do nowego większyckiego osiedla domków jednorodzinnych. Przeważnie tam mają swoje nowe parcele byli mieszkańcy Koźla. Jechaliśmy wzdłuż drogi rowerowej , biegnącej starą trasą kolejową szlaku do Polskiej Cerekwii. Wyjechaliśmy w Reńskiej i zaraz za torami wjechaliśmy w ulicę biegnącą powyżej torowiska. Postanowiłam sobie, że w cieplejszym okresie pojadę sobie trasą rowerową z Koźla aż do jej końca i sprawdzę , gdzie można nią zajechać. Oczywiście muszę w tzw.  międzyczasie zakupić rower, bo swój podarowałam Julce.  W Reńskiej Wsi wjechaliśmy na drogę krajową  i udaliśmy się w kierunku Polskiej Cerekwi. Za oknem robiło się coraz bardziej szaro i zdecydowanie szybkość wiatru zwiększyła się. Zadowolona byłam, że siedzę w samochodzie, a nie jestem gdzieś na zewnątrz. Gdy dojechaliśmy do Polskiej Cerekwi, naszym oczom ukazały zamek. Jak później pogrzebałam w internecie, to dowiedziałam się, że zbudowany został  w 1617 roku. Jest to dwupiętrowa renesansowa budowla wzniesiona z cegły na planie kwadratu z wewnętrznym dziedzińcem i dwoma ośmiobocznymi basztami w narożach elewacji frontowej. Pałac zbudowany został przez Fryderyka von Opersdorffa. W 1894 roku został przebudowany i odnowiony dla Eberharda Matuszki. Spalony w 1945 roku.  Historia Polskiej Cerkwi sięga czasów rzymskich, kiedy to została założona osada na szlaku handlowym z Moraw do Polski. Jak donoszą źródła historyczne w 1337 roku nazywano ją Noua Ecclesia. W XVII w. miejscowość stanowiła własność znanego rodu Opersdorfów, w XVIII w. rodu Gaschinów, później należała do czeskich magnatów Matuschków i w końcu do niemieckiego rodu Seher-Thos.W 1945 r. pałac spłonął, a w kolejnych latach nie był odbudowywany. Obecnie zabytek jest własnością gminy Polska Cerekiew, która prowadzi rewitalizację obiektu. Zamkowy dziedziniec ma zostać przykryty przeszklonym dachem,  gdzie będą odbywały się koncerty i wydarzenia artystyczne.Na poddaszu zamku planowany jest hotel, w którym znajdzie się ok. 50 miejsc noclegowych. Od paru ostatnich  lat podobno nic się nie zmieniło.



















Na moment wyszliśmy z samochodu. Wiało, i zaczęło sypać śniegiem. Kurcgalopem obiegliśmy co się dało i z powrotem do auta. Później objechaliśmy całą Polską Cerekiew i pojechaliśmy dalej w kierunku Raciborza, zbaczając w stronę Błażejowic i Łan. Później przez Podlesie , Przewóz , zajechaliśmy do Miejsca Odrzańskiego. W Miejscu Odrzańskim  na stoku przywitała nas wiosna dywanem przebiśniegów porastających stok. Znam dobrze te wszystkie miejscowości, przez które przejeżdżaliśmy, bo w okresie mojej aktywności zawodowej często odwiedzałam tutaj podopieczne rodziny. Gdy wyjechaliśmy z Przewozu , skierowaliśmy się w stronę kozielskiego domu. Na skrzyżowaniu minęliśmy drogę  w lewo prowadzącą do Roszowic. Skręciliśmy w prawo w kierunku  Roszowickiego Lasu. Tam pojechaliśmy w stronę Cisku, skąd udaliśmy się do Koźla.

 







Po drodze odkryliśmy takie oto perełki. 













W trakcie wycieczki rozszalała się śnieżyca. Jechaliśmy asfaltowymi wąskimi drogami, biegnącymi wśród pól. Widzieliśmy liczne stada saren pasących się na oziminie i zielonych płachtach zimozielonego rzepaku. A nawet dostrzegliśmy wielkie stado łabędzi, które w ten sam sposób dożywiało się na polu. Wprawdzie niedaleko Cisku płynie Odra, ale po raz pierwszy widziałam tak wiele łabędzi na jednym polu.

Z chaty w Bóbrce wyjeżdżałam, gdy na stoku kwitły przebiśniegi, przylaszczki i wydawało się, że zima już nie wróci. Zostawiłam tam puchową kurtkę i kożuszek. Zabrałam ze sobą sportową kurtkę przejściową. W domu w szafie miałam wiosenny, cieplejszy wełniany płaszczyk, który jest dobry na wiosnę, a tu zima zrobiła nam niespodziankę opadami śniegu i niskimi temperaturami. Długie wędrówki stały się niemożliwe, bo mimo okutania się chustą jest mi nim zimno. Poczekam z wędrówkami na bardziej sprzyjające warunki pogodowe. Na razie pozostaje mi oglądać świat przez okno samochodu.I tyle bieżących wieści z mojego miejskiego miejsca zamieszkania, mojej miejskiej " chaty".

Wszystkim zaglądającym  do ChatoManii  serdecznie dziękuję za odwiedziny i życzę miłej wizyty. Dzięki za pozostawiane tu słowa. Pozdrawiam Was serdecznie i zdrowia życzę.

poniedziałek, 15 marca 2021

Marcowe klimaty pełne spotkań








      Ubiegły tydzień był pełen ludzi, wrażeń i minął mi bardzo szybko. Najbliżsi szybko zawładnęli moim światem. Przede wszystkim spotykałam się z synem, wnuczkami, siostrą, siostrzeńcem i przyjaciółkami. Innych na razie, gdy jeszcze nie mam obu szczepień, odpuszczam sobie. 

W ubiegły czwartek, korzystając z pięknego słonecznego dnia, podreptałam do swojej przyjaciółki. Nie widziałam jej chyba od października, bo gdy pod koniec  listopada przyjechałam na dwa tygodnie do miasta, okazało się, że załapała covida i w ciężkim stanie wylądowała w szpitalu. Na szczęście z choroby wyszła na tyle obronną ręką, że nie musiała korzystać z respiratora.Twierdzi, że bestia pozostawiła jej zmącone myśli, lekkie zaniki pamięci i garście wychodzących włosów, które jak motyle przysiadają jej na ramieniu. Musi bardzo uważać, gdy wychodzi z domu. Wizyta u koleżanki minęła jak oka mgnienie, choć klachałyśmy  około czterech godzin. Pozostał niedosyt, który mam nadzieję, że zaspokoimy, gdy dłużej pobędę w mieście. Na drugie spotkanie umówiłam się z nią i naszą trzecią psiapsiółką  w tym tygodniu. Tym razem przyjadą do mnie na południowe drugie śniadanie.Temat uroczystych śniadań ściągnęłam z rodzinnych spotkań mojej warszawskiej ciotki Małgosi, która wychodząc za mąż za swojego drugiego męża, otrzymała wraz z nim jego rodzinkę, a w jej gronie starą ciotkę. Owa prawie stuletnia ciotka aż do śmierci zapraszała każdej niedzieli swoich ulubionych członków rodziny, a w tym i Małgosię na wystawne drugie śniadanie. Były to sławne w powinowatej rodzinie "niedzielne śniadania u Cioteczki", która na tę okazję wyciągała z antycznej serwantki równie leciwą cieniutką porcelanę i podawała w niej kawę oraz herbatę. Zawsze podejmowała gości wspaniałymi wypiekami z pobliskiej cukierni. Sama gustowała w czarnej herbacie z odrobinką prawdziwej różanej konfitury i pączkach od Bliklego. Niestety krótko po tym, jak Małgosia weszła do powinowatej rodziny owa cioteczka zmarła, a wspólne niedzielne śniadania wraz z nią. 

Przechodząc na emeryturę odkurzyłam instytucję śniadaniowych spotkań i przeważnie spotykam się z przyjaciółkami w okolicach południa. Spotkania miały być cykliczne, ale życie zmieniło nam plany i są z różnych przyczyn  w zasadzie rzadkie. Tym razem korzystam z okazji minionych imienin. Cieszę się, że możemy spotkać się we trójkę  przy poimieninowym drugim śniadaniu. 

Ale wracam do mojego nasycania się kontaktami z ludźmi.  W porównaniu z naszym życiem w Bóbrce, to są one obfite, jednak obiektywnie patrząc, to z powodu pandemii są i tak minimalne. Grono ludzi jest mocno okrojone do najbliższych naszemu sercu. I tak z pewnością zostanie do chwili, gdy wrócimy do chaty. Na razie jednak korzystam z możliwości, jakie daje nam nasze miasto i "odkrzywiam się", czyli doprowadzam do stanu zgodnego z wizerunkiem przeciętnego cywilizowanego człowieka. Odwiedziłam kosmetyczkę, a jutro z utęsknieniem czekam na wizytę u mojej fryzjerki. Pani Ilonka jest artystką, która doprowadza moje włosy do stanu normalnego. Po wyjściu z salonu teoretycznie powinna zniknąć "kobieta zagrodowa", a pojawić się " kobieta małomiasteczkowa".  Kobieta zagrodowa jednoznacznie kojarzy mi się z krzyżówką  owcy, kozy z oskubaną mało apetyczną kurą. Natomiast małomiasteczkowa z przeciętną osobą płci żeńskiej, która od czasu do czasu odwiedza salon fryzjerski w celu doprowadzenia się do stanu oglądalności, bez specjalnego szoku dla oglądacza. Sama jestem ciekawa, czy i tym razem kunszt rzemiosła artystycznego pani Ilonki zwycięży nad żywiołem natury.Na razie staram się jak mogę używać kamuflażu i przed wyjściem z domu skrzętnie ukrywam zaniedbane włosy. I mówię sobie; byle do wtorku!



 











W sobotę spotkaliśmy się z synem, synową, wnuczkami , siostrą i siostrzeńcem przy imieninowym stole. Było tak bardzo wesoło i sympatycznie, że świętowaliśmy od sobotniego obiadu aż do bardzo późnej kolacji. Dwa dni wcześniej piekłam i przygotowałam się do tego spotkania. Moja mała kuchenka doprowadzała mnie do szewskiej pasji i z łezką w oku wspominałam nasze kuchenne przestrzenie chaty. Ale cóż zrobić, rzeczywistości nie zmienię, a nie lubię kupnych potraw i wypieków. Wychodzę z założenia, że doskonale wiem, jakich w kuchni używam produktów i aby żyć w miarę zdrowo, trzeba się trochę wysilić, a nie iść na łatwiznę. Zanim przyszli goście, kolana i kostki miałam spuchnięte, ale wszystko było dopięte na ostatni guzik.  Pochwalę się, że na obiad udało mi się ukulać kluski śląskie. Miałam faszerowane perliczki. Jedną nadziałam polskim farszem, drugą z jabłkami, a trzecia upiekła się z ziołami. Piekliśmy je w rękawie obłożone paroma plastrami chudego surowego boczku. Na rożnie kręciły się udka z kurczaka. To dla Juleczki, która odmówiła spożywania perliczek. Był rosół z makaronem  i dwie surówki. Na deser tort czekoladowy z malinami , galaretką i masą malinową na serku maskarpone.  Syn przyszedł na obiad z wielką blachą makowca. Oczywiście trzy czwarte dostał z powrotem. Biesiadowaliśmy do kolacji, na którą podałam wędliny, sery i drożdżowego kulebiaka z pieczarkami i jarzynami, prócz tego świeżo upieczony żytni chlebek, którym zajadała się Majeczka. I tak podjadając, skubiąc rozmawiając, śmiejąc się dotarliśmy do dwudziestej trzeciej. Dziewczynki poszły z synem do domu dużo wcześniej, bo już po kolacji. Mieszkają niedaleko, więc nie marudziły. Po wyjściu wszystkich gości szybko sprzątnęliśmy mieszkanie, załączyłam zmywarkę, starłam podłogę i do północy nie było śladu do biesiadzie. Pozostały mi tylko opuchnięte kostki, ból nóg i rąk, ale byłam zadowolona i zrelaksowana. Pomyślałam, że warto było się trochę powysilać, bo wszystkim bardzo smakowało,a poza tym teraz spotkania są bardzo rzadkie. Stół integruje ludzi.







 







W niedzielne przedpołudnie pomimo kiepskiej pogody postanowiliśmy powłóczyć się po najbliższych okolicach Kędzierzyna -Koźla. Tym razem na początku pojechaliśmy w kierunku Januszkowic . Tam przez wiele lat małżonek kuzynki Jędrka, obecnie człowiek w podeszłym wieku, prowadził w od maja do listopada stanicę wędkarską.  Z Koźla pojechaliśmy drogą prowadzącą do Zdzieszowic i w miejscowości Januszkowice skręciliśmy w polną ścieżkę, nad okoliczne stawy. Po przejechaniu paru metrów podjechaliśmy na parking stanicy. A tam przed naszymi oczami ukazał się widok, na który nie byliśmy gotowi. Okazało się, że stan wody jest bardzo wysoki, a  najwyraźniej wcześniej był jeszcze wyższy, bo na murze budynku stanicy widać było ślady po wodzie.Mostek, który biegł nad groblą został przestawiony w bok, a teren wokół stanicy został przeryty, bo wykopano kanały spustowe, aby dać ujście wodzie. Meble i sprzęty zostały wyniesione przed baraczek, to samo z chodnikami, oponami, telewizorami. Wszystko się suszyło. Okna w baraku zostały w tym celu otwarte.  Obeszliśmy całą wysepkę. Nie było mowy aby dojść do pomostów schodzących do wody, bo wszędzie było grząsko i mokro. Smutny to był widok. Mimo, iż nad wodą klimaty były już lekko wiosennie, zrobiło się nam smętnie, bo pamiętamy, jak pięknie tu było przed paru laty. Pokiwaliśmy głowami i wsiedliśmy do samochodu. Pojechaliśmy dalej przez Zdzieszowice do miejscowości  Żyrowa.  Mijając bramę Zakładów Koksowniczych w Zdzieszowicach, mąż westchnął, bo wiele lat pracował tutaj i tu pracują jego młodsi koledzy. Akuratnie grupa rowerzystów w żółtych odblaskowych kamizelkach jechała na drugą zmianę. Kiedyś i On pokonywał na rowerze trasę Koźle- Zdzieszowice.  







Zajechaliśmy do Żyrowej, wsi położonej niedaleko Zdzieszowic. A tu zobaczyliśmy "perełkę". Wprawdzie zabudowania pałacowe są w trakcie remontu, ale jak zorientowaliśmy się, jest on robiony niesamowicie porządnie i systematycznie. Na terenie budowy pracowali robotnicy budowlani. W parku przylegającego do pałacu, zobaczyliśmy  przygotowane do podłączenia nowe rury,świeżo postawione murki itp. Myślę, że po odnowieniu będzie to prawdziwa perełka. Przyjadę tutaj , gdy będzie bardziej zielono.Obecnie pałac w Żyrowej pozostaje w rękach prywatnych, można go oglądać jedynie zza ogrodzenia, a kwadratowy dziedziniec jest niedostępny. Pałac prezentuje się bardzo ładnie. Obok pałacu stoi zabytkowy kościół Św. Mikołaja.

Wg. Wikipedii ; " Pałac jest jedną z największych budowli wczesnobarokowych na terenie Opolszczyzny. Pałac w Żyrowej w obecnej formie został zbudowany w latach 1631–44 przez hrabiego Melchiora Ferdynanda von Gaschina, być może z wykorzystaniem murów wcześniejszej budowli[2]. Znajdowała się tutaj dawna siedziba rodowa Żyrovskich, którzy w 1447 otrzymali Żyrową z nadania cesarza Fryderyka III za zasługi na wojnie z Turkami i był w ich posiadaniu do 1629[3].Pałac w rękach rodu von Gaschin pozostał do 1852[4]. W tym okresie był remontowany. W 1781 przeprowadzono jego renowację połączoną z przebudową. Zmieniono wówczas dach czterospadowy na mansardowy, zatynkowano sgraffita i dobudowano krużganek do skrzydła południowego. Herb rodu umieszczono na wschodniej elewacji skrzydła głównego. W następnych latach rezydencja zmieniała dość często właścicieli. W 1852 pałac kupił poseł Królestwa Prus Max Fryderyk von Hatzfeld-Schönstein. Potem Żyrową posiadali kolejno: generał August von Nostitz, bracia Godecke, Eduard Guradze. Nie inwestowali w pałac, przez kilkanaście lat stał pusty, niszczał[3].W 1899 obiekt trafił w ręce amerykańskiego milionera, który kupił go dla swojej córki Mary Knowlton jako prezent ślubny. Mary i jej mąż hrabia Johann von Francken-Siestorpf przeprowadzili gruntowny remont pałacu w 1899 i w latach 1904–11 doprowadzając go do dawnej świetności. W 1910 w dobrach rodziny goszczono wielkiego księcia Meklemburgii, a w roku następnym cesarza Wilhelma II. W czasie III powstania śląskiego pałac będąc kwaterą powstańców został doszczętnie splądrowany[5]. W posiadaniu rodziny Francken - Sierstorpff pałac pozostawał do 1945[4].

W czasie II wojny światowej w pałacu znajdowało się archiwum wojskowe III Rzeszy. Nie ucierpiał na skutek działań wojennych, ale wnętrze zostało zrabowane i zdewastowane[4]. Po wojnie majątek został upaństwowiony. Utworzono PGR Żyrowa, a pałac przejęła służba zdrowia. Utworzono w nim sanatorium dla dzieci, przekształcone potem w prewentorium dla dzieci zagrożonych gruźlicą. Remontowany w latach 1959–60[6]. Z powodu braku środków na dalsze funkcjonowanie prewentorium, obiekt w 1982 zamknięto i przez kilka lat stał pusty, bez dozoru, rozkradany i dewastowany. W 1985 pałac kupiła firma Remak z Opola i przystąpiła do prac remontowych. Przemiany ustrojowe po 1989 w Polsce spowodowały, że Remak w 1992 musiał opuścić obiekt[4]. Następnie w latach 1998–2007 pałac był w posiadaniu spółki ARG Jaga z Sosnowca[6]. ...Wewnątrz częściowo zachował się oryginalny wystrój pałacu. W większości pomieszczeń znajduje się dekoracja sztukatorska. Zachowała się także kuta krata, kręcona, drewniana klatka schodowa i oryginalne drzwi bogato zdobione dekoracją snycerską[6]. Pałac otacza wysokie murowane ogrodzenie z wieżą wejściową[7]."

Obecnie pałac w Żyrowej pozostaje w rękach prywatnych, można go oglądać jedynie zza ogrodzenia, a kwadratowy dziedziniec jest niedostępny. Pałac prezentuje się bardzo ładnie. Obok pałacu stoi zabytkowy kościół Św. Mikołaja. Nie zaglądaliśmy wnętrza, bo tam akurat trwała msza. Zaczęło padać, więc wróciliśmy do domu. Mimo wszystko wycieczka była bardzo udana.