środa, 30 listopada 2022

Po drodze Sandomierz i...już w chacie


Do Sandomierza przyjechaliśmy wczesnym niedzielnym popołudniem. Parking od strony charaterystycznej Bramy Opatowskiej był pełny, więc aby zaparkować wjechaliśmy w boczną uliczkę, prowadzącą do rynku i zaparkowaliśmy pod restauracją wietnamską. Zaczęła się obiadowa pora i za oknami knajpki widzieliśmy ludzi raczących się obiadem. To jeszcze nie była nasza obiadowa pora, bo zazwyczaj jemy między 15-stą a 16-stą, nie byliśmy jeszcze głodni, więc poszliśmy zwiedzać miasto.Pierwszy był zabytkowy rynek. Rynek w Sandomierzu jest przepiękny.  Jest ogromny i spadzisty, pochylony w stronę doliny Wisły. W centrum stoi ratusz zabudowany  w stylu gotyckim, ze zwieńczeniem dobudowanym w renesansowym stylu z tzw. jaskółczymi ogonami. Z czterech stron okalają go stare, kolorowe, zadbane kamieniczki.  Przed ratuszem stoi studnia miejska. Cały rynek sprawił na mnie wrażenie bajkowego. Poczułam się, jakbym trafiła do ilustracji bajki, zaczynającej się; " za górami, za lasami, za siedmioma rzekami ..." Obeszliśmy to kolorowe cudeńko i na rogu rynku znaleźliśmy  sympatycznie wyglądającą kawiarenkę.  Weszliśmy do niej na kawę i ciastko.


Wdychając aromat kawy i delektując się smacznym słodkim co-nieco, oglądaliśmy turystów snujących się po rynku. Po słodkiej przekąsce nabraliśmy energii, aby zwiedzać dalej. Pogoda sprzyjała. Wprawdzie nie było bardzo ciepło, ale nie padało, nie wiało i przyjemnie się spacerowało. Poszliśmy więc ulicą w dół w stronę Wisły. Po drodze podeszliśmy pod Bazylikę Katedralną Narodzenia NMP, w której ponoć kiedyś bywał król Władysław Jagiełło. Dziwne to było dla mnie wrażenie, kiedy weszłam do wnętrza i pomyślałam sobie, że stawiam kroki tam, gdzie być może stawiał kroki władca Polski. Pomyślałam o tym, że pewnie wnętrze bazyliki kiedyś musiało inaczej wyglądać, a z biegiem wieków obrosło w bogactwo i przepych zdobiących go obrazów, figur, rzeźbień, złoceń itd. Mamy dwudziesty pierwszy wiek, a Jagiełło żył i panował w  wieku XIV i XV.  Dzieli nas od niego sześć wieków...Tyle pokoleń przeminęło, tyle w naszej historii się w tym czasie wydarzyło. Jakże inne jest życie przeciętnego człowieka , świadomość , wiedza... a mimo wszystko często w mentalności niektórych ludzi ujawnia się niechlubna cząstka, którą przenieśli przez wieki. Taka mała skaza, ukryta w przenoszonych genach.I zrobiło mi się trochę nostalgicznie.  Pomyślałam, podumałam, pobujałam w energii wnętrza, obejrzałam cudne, przebogate obrazy, złocenia... i wyszliśmy z bazyliki. Poszliśmy w stronę Zamku Królewskiego, wybudowanego z polecenia Kazimierza Wielkiego, a usadowionego nad brzegiem Wisły. Zamek jest odrestaurowany i we wnętrzu kryje sale muzealne. Wprawdzie przed wiekami w czasie Potopu Szwedzkiego został zburzony, ale pozostało jedno skrzydło. (W zamku podczas zaboru rosyjskiego było więzienie). Z zamkowego podwórca jest świetny widok na dolinę Wisły i nadwiślańskie bulwary. Spod zamku poszliśmy w stronę Winnicy Dominikańskiej, która mieści się na jednym z siedmiu wzgórz.  Obecnie winnica jest prowadzona przez zakon Cystersów, którzy wrócili do Sandomierza w 2001 roku. Poszliśmy w stronę widniejącego za winnicą Kościoła św. Jakuba , za którym są budynki klasztorne. Następnie wąwozem lessowym, który jest równocześnie ulicą Królowej Jadwigi zeszliśmy do parku miejskiego, o dziwnej nazwie Park Piszczelowy , gdzie przez jedną z istniejących dwóch furt miejskich tzw. Ucho Igielne można wejść na starówkę.














Do Igielnego Ucha i Furty Dominikańskiej prowadzą z parku  strome schodki. My jednak doszliśmy do Bramy Opatowskiej i przez nią przeszliśmy na ulicę , prowadzącą do rynku. Brama Opatowska jest jedyną z czterech zachowaną bramą prowadzącą do miasta. Zbudowana była za czasów Kazimierza Wielkiego w stylu gotyckim. A  zwieńczenie zostało dobudowane w XVI wieku, podobnie jak i ratusz miejski w stylu barokowym. Znajduje się tam taras widokowy. Jednak nie mieliśmy już czasu na wdrapanie się na taras.


Po długim spacerze zgłodnieliśmy. Zaczęło się robić późno i czas było ruszać w stronę Bóbrki. Na obiad poszliśmy do klimatycznej restauracji  Świętokrzyskiej, która mieści się w bocznej uliczce, a  gdzie zaparkowaliśmy samochód. Wnętrza sali zdobiły diabły i czarownice. Związane jest to z legendą dotyczącą okolic  Łysej Góry, czyli Gołoborza w  świętokrzyskim, przez które bokiem przejeżdżaliśmy. Ludowe przekazy głoszą, że ponoć jest tam zlot czarownic. Na ścianie restauracji wypisana była legenda dotycząca powstania Gołoborza. Otóż dawno dawno temu czarownice mieszkające w okolicy sąsiadowały  z klasztorem, w którym znajdowały się relikwie z drzewa Krzyża świętego. Nie podobało im się to sąsiedztwo, więc namówiły diabły, aby w nocy zburzyły klasztor. Diabły niewiele myśląc poleciały nocą w Tatry i wzięły stamtąd ogromny głaz. Leciały z nim w kierunku klasztoru, aż tu nagle usłyszały bicie dzwonów kościelnych. A wiadomo, że diabły w dzień nie mogą latach, więc wystraszyły się, że to już idzie dzień i upuściły kamień, który upadł na Górę Klonówkę.  Gdy już w piekle zorientowały się, że to pomyłka, ogłosiły żałobę. Rozpaczały, że nie udało się im zburzyć klasztoru. Z rozpaczy zaczęły płakać, a że łzy diabłów są jak kamienie, bo diabły serca mają twarde, to  upadając na ziemię zamieniały się w głazy. I w ten sposób powstało Gołoborze.


 Legenda ciekawa, jak większość ludowych bajek. Nas rozśmieszyła, choć w duchu pomyślałam sobie, że gdyby tak łzy niektórych ludzi mogły zamieniać się w kamienie, to kto wie ile powstałoby takich kamiennych gołoborzy lub kamiennych pustyń na świecie.

Najedzeni , bo jedzenie było dosyć smaczne, wyjechaliśmy w stronę chaty. W okolicy Rzeszowa rozpadało się i w deszczu dojechaliśmy do zimnej i ciemnej chaty.  


A w połowie listopada spadł pierwszy śnieg i po ciepłej jesieni nie zostało ani śladu.














czwartek, 24 listopada 2022

Nasze listopadowe wędrówki; Kazimierz Dolny po naszemu oraz w bonusie Kozłówka.





Pierwszego listopada zapaliliśmy światełka na grobach bliskich, a 2-go wyjechaliśmy do Kazimierza, aby w końcu zrealizować mój urodzinowy prezent sprzed roku. Zamierzaliśmy zwiedzić nie tylko Kazimierz Dolny, ale i Kozłówkę, Nałęczów, Puławy oraz starówkę Lublina. W drodze powrotnej zamierzaliśmy jeden dzień spędzić w Sandomierzu. Na bookingu znalazłam w Kazimierzu mały pensjonacik, w którym noclegi były w cenach umiarkowanych, czyli na naszą kieszeń, a w dodatku wraz z noclegami właściciele oferowali śniadania. Pomyśleliśmy, że w takim nieciekawym turystycznie okresie w Kazimierzu powinno być w miarę pusto, w dodatku w niedzielny poranek, gdy weekendowi turyści będą snuli się jeszcze po ulicach tego uroczego miasteczka, my po śniadaniu wyjedziemy w stronę Sandomierza.
 




         Z Koźla wyjechaliśmy w miarę wcześnie, bo około dziewiątej rano. Nawigacja tym razem poprowadziła nas jakimiś lokalnymi, ale mimo wszystko całkiem dobrymi trasami. W rezerwacji noclegów zaznaczyłam, że na miejscu powinniśmy być około 15-stej lub 16-stej, aby dojechać w świetle dnia, więc staraliśmy się po drodze nie zatrzymywać. Obiad planowaliśmy zjeść już na miejscu. Gdy już zbliżaliśmy się do Kazimierza pani z pensjonatu "Krakowska 39" odezwała się i zadała nam pytanie  gdzie jesteśmy. Upewniała się czy w międzyczasie  zdąży jeszcze odebrać swoje dzieci z przedszkola. Zapewniliśmy, że dojedziemy  dopiero około 16-stej, bo taką godzinę przyjazdu podawała nam nawigacja i rzeczywiście do tej pory zmieściliśmy się w czasie. Pokoik hotelowy  okazał się całkiem wygodny, czyściutki. Było w nim bardzo ciepło, a to dla mnie bardzo ważna sprawa, bo jestem zmarzluchem. Na miejscu zostawiliśmy podręczny bagaż i piechotą wyruszyliśmy na poszukiwanie jakiejś knajpki. Nie szukaliśmy daleko, bo na końcu ulicy była otwarta restauracja " Pod wietrzną górą". Po drodze mijaliśmy wiele nieczynnych w tym dniu restauracji, kawiarni. Nic dziwnego, bo poprzedniego dnia skończył się długi weekend 1-go listopada. Większość turystów wyjechała. Siedząc przy restauracyjnym stoliku postanowiliśmy, że codziennie przetestujemy jedzenie w innej restauracji, bądź barze. Tutaj jedzenie było bardzo smaczne, a obsługa bardzo miła. Najedzeni poszliśmy na wieczorny spacer po wieczornym Kazimierzu. Posnuliśmy się po pustych ulicach, a nawet doszliśmy do nadwiślańskiego bulwaru, a nim poza widoczne z wału stare spichlerze, przerobione na mocno oświetlone hotele i restauracje. Wracając wypiliśmy kawę w kawiarni  Artystyczna, która ma niesamowity klimat, a znajduje się już dosyć blisko wejścia w ulicę Krakowską. Około 20-stej wróciliśmy do pokoju. Następnego dnia zeszliśmy na śniadanie do sali restauracyjnej hoteliku. Wnętrze restauracji było niewielkie, ale bardzo ładne. Urzekł mnie stary zegar z widocznymi po bokach aniołkami i ciekawy kredensik. Pani prowadząca pensjonacik okazała się młoda, sympatyczna, a restauracja czyściutka, urocza i jedzenie obfite oraz bardzo dobrej jakości. Odmówiliśmy ciepłych potraw, bo podana na talerzach tzw. zimna płyta była tak obfita, że jeszcze część wiktuałów wróciła do kuchni.








Pogawędziliśmy z właścicielką, która powiedziała nam, że do piątku jesteśmy jedynymi gośćmi, oraz, że restauracja wydaje jedynie śniadania, a poza tym jest nieczynna aż do soboty. Poza sezonem działa tylko weekendowo.Pani doradziła nam, co warto zobaczyć, więc po dziesiątej wyszliśmy na obchód Kazimierza. Słoneczko już pięknie świeciło i zobaczyliśmy urocze małe miasteczko, położone w dolinie pomiędzy niewielkim górkami. Na jednej z nich, na której widać zabudowania kościoła i ruiny zamku , a gdy przesunęłam wzrokiem w stronę wschodnią na tle lasu zobaczyłam trzy krzyże. Stąd nazwa góry. Miasteczko urzeka nie tylko licznymi zabytkami, ale także przepięknym i malowniczym położeniem nad Wisłą. Podobno miasteczko  nawiedzane jest przez rzesze artystów, bo autorskich galerii jest tu ponad 60! Średniowieczny  to bez wątpienia centralny punkt Kazimierza Dolnego. Jest on wyłożony kamiennym brukiem, tzw. kocimi łbami. Wokół placu znajduje się wiele restauracji i kawiarni. W dolnej części rynku stoi zabytkowa studnia z XIX wieku , jeden z najbardziej charakterystycznych elementów tego miasteczka. Podobna studnia znajduje się także w górnej części rynku. Ponadto w Kazimierzu można znaleźć jeszcze dwie takie studnie: na ulicy Krakowskiej i na Lubelskiej – choć ta ostatnia nie jest zabytkiem. Istnieje taka legenda, która mówi, że kto napije się wody ze studni, będzie w Kazimierzu Dolnym częstym gościem! Niestety nie spróbowaliśmy tej wody, tylko za dnia obeszliśmy rynek, przyglądnęliśmy się z dołu kościołowi i poszliśmy w stronę Wąwozu Małachowskiego. Wspinaliśmy się nim w górę, aby dotrzeć do willi-muzeum Kuncewiczów, słynnego małżeństwa związanego z tym miasteczkiem. Dom Kuncewiczów przy ul. Małachowskiego 19, zwany również willą „Pod wiewiórką", powstał 1936 roku. Należał do pisarki Marii Kuncewiczowej i jej męża Jerzego, prawnika, literata i polityka ruchu ludowego. Drewniany dom zbudowany jest bez użycia gwoździ. Podobno krąży taka opowieść, że Osoba, która budowała ten dom powiedziała Jerzemu Kuncewiczowi, że gdy znajdzie choć jeden gwóźdź, to nie będzie musiał płacić za wybudowanie domu. I choć Maria i Jerzy szukali gwoździa, to go nie znaleźli i musieli opłacić budowę willi. Tego ranka byliśmy jedynymi zwiedzającymi. Oglądanie willi zaczęliśmy od obejrzenia filmu o życiu Marii Kuncewiczowej oraz jej męża, eseisty, filozofa , a zarazem prawnika Jerzego Kuncewicza. Wysłuchaliśmy ich wspomnienia o historii powstania domu. Pozostawili oni swoją willę wraz z wyposażeniem i swoimi pamiątkami chętnym zwiedzenia go turystom.Obecnie należy on do Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym. Kazimierski dom przez lata jednoczył artystów i był swoistym ośrodkiem pracy twórczej.




We wnętrzach willi zachowało się oryginalne wyposażenie więc mieliśmy wrażenie, że właściciele wciąż tu mieszkają, mimo iż mamy świadomość , że dawno już nie żyją.W pokojach jest ekspozycja muzealiów m.in. cennych mebli, obrazów artystów związanych z Kazimierzem Dolnym, niezwykłych pamiątek przywożonych przez Kuncewiczów z dalekich podróży, rodzinnych fotografii i archiwaliów. Pełni wrażeń wyszliśmy w kolorowy, jesienny dzień do parku, okalającego dom. 

Korzystając z pięknej pogody i tego, że jest dosyć sucho,  postanowiliśmy, że kolejnym punktem na naszej mapie zwiedzania będzie wąwóz korzeniowy. Zamierzaliśmy po drodze wstąpić do starej chaty na świeżą czarną kawę i swojskie ciasto, bo takie informacje były w turystycznym informatorze. Szliśmy dosyć długo. Temperatura wzrosła i musiałam zdjąć wierzchnie okrycie. Szłam drogą w kierunku wschodnim w samym blezerze, a i tak było mi dosyć ciepło. Trasę 2,5 kilometrów pokonaliśmy w czasie ponad półtora godziny. Nie wzięliśmy niczego do picia, a po drodze nie minęliśmy żadnego sklepu spożywczego, gdzie moglibyśmy się zaopatrzyć w wodę. Postanowiliśmy zajść do reklamowanej w przewodniku starej chaty. Chata , gdzie chcieliśmy ugasić pragnienie była zamknięta, a osoba, która obok zamiatała dróżkę powiedziała, że dopiero w czasie weekendu można tutaj napić się kawy. Z suchymi językami, zgrzani i zmęczeni nie mieliśmy innego wyjścia, więc poszliśmy dalej. W końcu dotarliśmy do wąwozu. Było około czternastej. Całe szczęście, że obok kas biletowych / wejście  do wąwozu jest płatne/ znajdował się mały klimatyczny bar "Przystanek korzeniowy" Klubojadalnia. Jedzenie w barze było w zasadzie wegańskie i wegetariańskie. W sezonie podobno mają jakąś dyżurną potrawę dla mięsożerców. Tym razem została im tylko kaszanka. Wybrałam wyśmienitą , ostrą zupę pomidorową z ryżem, a Jędrek przypieczone plastry  kaszanki z grilowanymi warzywami. Podobno jego potrawa też była dosyć dobra. Oprócz pierwszego głodu zaspokoiliśmy też pragnienie i pełni nowej energii weszliśmy do wąwozu. Podziwialiśmy niesamowite dzieło przyrody; kręty, malowniczy wąwóz lessowy z siecią odsłoniętych korzeni. Popołudniowe słońce kładło długie cienie. Było pusto i tajemniczo.
















Do zabytkowego centrum miasta wróciliśmy, gdy zaczęło zmierzchać. Wieczorne zwiedzanie miasta zaczęliśmy od rynku, okolonego z jednej strony podcieniowymi domami, a z drugiej bogato zdobionymi kamienicami bogatych kupców. Uważane są za najpiękniejsze polskie budynki epoki renesansu. Snując się uliczkami szukaliśmy jakiejś restauracji, aby zjeść spóźniony obiad, albo wczesną kolację. Tego dnia jedliśmy w restauracji Cafe Muzealna, której jedna ze ścian środkowych jest oszklona i przylega do muzeum Nadwiślańskiego. Zza szyby widać hol, szatnię i korytarz muzeum. Zjadłam tutaj przepyszne pielmieni z mięsem. W gablocie stały wyśmienicie wyglądające ciasta, jednak na kawę i ciasto poszliśmy do Piekarni Sarzyńki, gdzie można kupić pyszne koguty z ciasta, natomiast my uraczyliśmy się kawą i spróbowaliśmy ciastek. Niestety trafiliśmy na fatalny czas, bo do pomieszczeń wlała się masa turystów wraz z przewodnikiem. Zrobił się tumult , tłok i kawa straciła dla nas smak. Pośpiesznie wyszliśmy na zewnątrz i aby strenować posiłki powędrowaliśmy wieczornymi uliczkami Kazimierza. Około dwudziestej wróciliśmy do hotelu.





Poszukując wiadomości na temat kazimierskich kogutów , znalazłam w internecie taką ciekawą legendę dotyczącą koguta z Kazimierza. Więc ją cytuję w całości, bo urokliwa.

" Dawno, dawno temu, gdy na Wietrznej Górze rósł wielki, dębowy las, mieszkańcy Kazimierza Dolnego odprawiali na jego skraju pradawne, pogańskie rytuały i palili ogniska. Pewnej nocy nas lasem przelatywał diabeł i bardzo mu się spodobały płonące ogniska. Kiedy nastał świt, zobaczył piękno całej krainy i postanowił osiedlić się w Kazimierzu na dłużej. Zamieszkał w jamie wąwozu, wśród starych, rozłożystych dębów. Miasteczko zaludniało się coraz bardziej i diabłu bardzo się podobało, że miał coraz więcej osób do kuszenia. Kiedy w pobliżu wąwozu wybudowano klasztor, postanowił przenieść się do zamkowej fosy. Pewnego dnia czart zobaczył w Kazimierzu koguta. Był piękny, dorodny i wydawał się wielce szczęśliwy, więc diabeł postanowił go zjeść. kogut okazał się tak doskonały w smaku, że od tamtej pory żywił się tylko tymi ptakami. Najbardziej lubił czarne z okazałymi, czerwonymi grzebieniami, ale nie gardził też innymi. Wszystkie koguty w okolicy znalazły się w wielkim niebezpieczeństwie.W końcu został tylko jeden, jedyny kogut. Był stary i bardzo mądry. Aby ocalić życie, postanowił przechytrzyć diabła i ukrył się wraz z piękną kurą w przygotowanej wcześniej kryjówce.Diabeł użył całej swojej mocy, aby odnaleźć ptaka. Na nic się jednak zdał jego gniew i determinacja. Nieoczekiwanie z pomocą pośpieszyli kogutowi zakonnicy. Poświęcili diabelską norę i wszystko wokół. Gdy czart wrócił z poszukiwań, nie mógł znieść zapachu święconej wody i uciekł w popłochu. Ocalony kogut wyszedł z ukrycia i dumnie spacerował ulicami miasteczka. Na pamiątkę tego wydarzenia w Kazimierzu zaczęto wypiekać koguty z drożdżowego ciasta, które dziś są turystyczną atrakcją i obowiązkowym przysmakiem podczas wizyty w tym urokliwym miasteczku. "











Piątkowy poranek znowu był słoneczny, więc zaraz po śniadaniu poszliśmy ulicą Krakowską ku nadwiślańskim bulwarom, bo Jędrek chciał zobaczyć kamieniołom. Ulica Krakowska jest bardzo ciekawą ulicą Kazimierza, bo przy niej usytuowane są liczne restauracje, pensjonaty, kawiarnie i prywatne wille.W internetowym rankingu restauracji parę dobrze ocenianych znajduje się właśnie przy Krakowskiej, np. restauracja " A ku ku", czy też " Botanica", itd..
Tego poranka była cicha, jakby jeszcze lekko drzemała.
























Ulicą tą doszliśmy do starego spichlerza, w którym obecnie znajduje się restauracja, a za nim skręciliśmy w nadwiślański deptak, biegnący wzdłuż wału przeciwpowodziowego. Ścieżka poprowadziła nas do Parku Miliona Róż i Zabytków Kresowych, który jest urokliwy i malowniczy. Zakątek ten znajduje się w pobliżu Kamieniołomów. To wyjątkowe miejsce powstałe z pasji do historii i potrzeby upowszechniania wiedzy o Kresach Rzeczpospolitej dla obecnych i przyszłych pokoleń. To atrakcja turystyczna w Kazimierzu Dolnym poświęcona historii, tradycji i dziedzictwu Kresów Rzeczypospolitej. W naturalnym otoczeniu unikalnych kolekcji róż prezentowane są miniatury zamków, pałaców oraz obiektów sakralnych związanych z najważniejszymi osobami i miejscami dla naszej historii. Przepełnione jest barwami, odurzającymi zapachami róż, których sadzonki pochodzą podobno od najsłynniejszych hodowców na świecie. Urzekło nas to miejsce relaksu, ciszy i spokoju, choć wcześniej nie planowaliśmy zwiedzenia tego miejsca. W zasadzie trafiliśmy tu przypadkowo. Oczarował nas prowadzący, który z żarliwą pasją historyczną i wiedzą zarówno historyczną, jak i dotyczącą rosarium opowiadał o zamkach kresowych i różach.  Potem zaszliśmy do małego domku z pamiątkami i wyrobami rzemieślniczymi. Słuchaliśmy opowieści i pogawędziliśmy z tym przesympatycznym panem. Wypiliśmy kawę o smaku i zapachu różanym, nabyliśmy krówki z różanym nadzieniem i poszliśmy szukać kamieniołomu.





















Znaleźliśmy kamieniołom i ścieżką biegnącą koroną wału wróciliśmy do miasta.
Tego dnia obiad zjedliśmy w Kwadransie. Restauracja była pusta. Prze drzwiach dyżurował kot, który oczekiwał na resztki potraw. Zamówiliśmy po pstrągu. Był dobry, ale gorszy niż w restauracji " Pod wietrzną górą". Wieczorem pojechaliśmy do Puław. Gdy dotarliśmy do miasta było już ciemno i tylko przeszliśmy się po galerii handlowej i tam wypiliśmy dobrą kawę. Zobaczyłam miasto, jakich wiele w całej Polsce. Pewnie w świetle dnia coś ciekawego znaleźlibyśmy, bo wiem, że z Puławami związany był np. poeta Władysław Broniewski, ale stanowczo nie mieliśmy na to czasu. Postanowiliśmy zwiedzanie Puław zostawić na inny czas, tak samo, jak i zwiedzanie Nałęczowa, bo choć w planach mieliśmy park sanatoryjny, pijalnię wód itd, załamanie pogody jakie przyszło w sobotę, nam to uniemożliwiło. Właśnie tego dnia zwiedziliśmy Kozłówkę, a obiad zjedliśmy w powrotnej drodze  w Lubartowie. Kozłówka, a w zasadzie pałac-muzeum Zamojskich jest dla mnie prawdziwą perełką. Oczarowuje mnie za każdym razem, a byłam tu już po raz drugi. Teraz wydawało mi się, że zbiory jeszcze się zwiększyły. Nie ma więc co pisać,jak cudny jest ten pałac, który w czasie II wojny światowej w całości ocalał, bo nie został zniszczony przez Niemców, ani przez Rosjan. Być może ocalał, bo właścicielka zajmowała się sportem, miała sukcesy sportowe i na olimpiadzie  została sfotografowana z Hitlerem, co wykorzystała, gdy Niemcy weszli do Kozłówki, a z kolei Rosjanie tu nie dotarli? A może pałac ma po prostu szczęście. Faktem jest, że jest tu co oglądać, bo zbiory są przebogate. Obok pałac znajduje się powozownia, jednak zbiory powozów są tu skąpe i część jest wypożyczona z pałacu w Łańcucie , który ma bogatą kolekcję.  Obok pałacu w bocznym pawilonie jest muzeum socjalizmu, które warto zwiedzić, żeby choćby w kontraście do cudownych, bogatych  dzieł artystycznych zobaczyć jak siermiężna była twórczość socjalistycznych artystów, którym w duszy grały jedynie hymny pochwalne dla ówczesnych przywódców, odsłuchać dziarskich robotniczych pieśni zagrzewających do pracy, kawałki przemówień agitujących do wielbienia socjalizmu i komunizmu, czyli poczuć klimat tamtych lat. Z racji wieku znam go doskonale i wiem jak chwytne dla młodych jest takie " pranie mózgu". itd... Coś mi to teraz przypomina, ale pozostawiam to bez dodatkowego komentarza. I to dziś na tyle. O naszym wyjeździe z Kazimierza, dniu spędzonym w Sandomierzu napiszę w następnym poście, bo i tak ten zrobił się stanowczo za długi. 
Podsumowując mogę stwierdzić, że mimo tego, że wyjazd trwał parę dni, to  nawet połowę interesujących miejsc nie zobaczyliśmy. Zostawiliśmy je, aby mieć powód do powrotu, bo Kazimierz  wyjątkowo oczarowuje i wabi, a ja lubię zwiedzanie takie nieśpieszne i po swojemu. Niekoniecznie chodzimy tam, gdzie zalecają przewodniki turystyczne i nie mam potrzeby zobaczenia od razu wszystkiego, co warte zobaczenia. W ten sposób zrobiłabym to pobieżnie, a Kazimierz na to nie zasługuje.




















































jest wyjątkowo ciekawy i bardzo widokowy. Na każdym jego rogu zerkają na nas kazimierskie koguty, które trzeba ze sobą obowiązkowo przywieźć do domu. Z jednej strony otaczają nas skromne podcieniowe domy, a z drugiej zachwycające bogatym zdobieniem kamienice. Nie trudno się domyślić, że te 400 letnie kamienice kiedyś należały do bogatych kupców, a w dodatku do dwóch braci Przybyłów.

Continue reading at https://plannawypad.pl/kazimierz-dolny-lubelskie/ | Plan Na Wypad