czwartek, 30 czerwca 2011

w czasie deszczu...

Przed deszczem często spada mi nastrój. Zbliżająca burza przywołuje z podświadomości sprawy, które uwierają, o których chciałabym zapomnieć. Co tu dużo mówić, po prostu zaczynam mieć tzw. doła. Nie lubię czuć się tak, jakby moje myśli były przysypane szarym popiołem. Zresztą, kto to lubi?
Szukam więc różnych sposobów, aby poczuć się lepiej i nie dołować. Jednym z nich jest tzw. " tęczowa lista" Po prostu siadam sobie i wypisuję rzeczy, którymi obdarował mnie los; np. mam dobrą pracę, którą bardzo lubię, mam hobby, które potrafi mnie wyciszyć i dać mi dużo radości, mam kochane dzieci...itd, itd.Okazuje się , że mam wiele rzeczy, z których powinnam się cieszyć, a ilość dołujących mnie z pewnością jest mniejsza. Zresztą, po co wyszukiwać ... Drugim sposobem są afirmacje, które piszę i odczytuję parę razy dziennie z wenętrzną pewnością, że " uda mi się to zrobić". Z innych, prostych sposobów mogę wymienić malowanie, pisanie, słuchanie wyciszającej muzyki i np. lepienie z dziećmi z ciasta solnego różności, które później malujemy. Pewnego razu, gdy przez cały dzień lało jak z cebra wylepiłam koszyczek z kwiatami. Pomalowałam w jarmarczne barwy. . Powieszę go na ścianie w Chacie. Może nie jest dziełem sztuki, ale ożywi wnętrze.
Jędrek dziś jedzie do chaty. Tam i z powrotem, bo w sobotę po południu wraca. Musi wymienić płytę szklaną na kuchence i zainstalować telewizor. Po co komu telewizor, gdy jest w Bieszczadach?. Ja zupełnie zapominam, że coś takiego istnieje.
Zazdroszczę mu tej jazdy. Chętnie pojechałabym nawet na parę godzin, ale okazało się, że mam pilną, zawodową sprawę . I nijak nie mogę jej nie załatwić. Gdybym sobie odpuściła, z pewnością ucierpiałoby małe dziecko. Niech więc zamiast mnie jedzie kolorowy koszyczek.

środa, 29 czerwca 2011


A oto nadszedł czas na przygotowanie lawendy, aby troche wystraszyć niechcianych przybyszy.
Bardzo nie lubię wyciagać z szafy ażurowych rzeczy, gdy ażur ten jest niezamierzony. Pamiętam smieszną historyjkę, kiedy to przyszła do mnie koleżanka w pięknym, czerwonym płaszczyku. Płaszczyk miał odcień starego wina . Aż mi gul skoczył z zazdrości. Już widziałam siebie w tym pięknym płaszczu- ponczu, który idealnie krył niedoskonałosci figury. Po udanej wizycie , gdy koleżanka ubierała się w korytarzu, zobaczyłyśmy, że płaszczyk jest ażurowy. Kupiła go późną jesienią i przez całą zimę wisiał w szafie. Larwy miały czas na artystyczne " występy". Zrobiło mi się głupio i poczułam się winna, jakbym to ja wyżarła dziury.
Dostałam świetną nauczkę, aby niczego nikomu nie zazdrościć.
Samej też przydarzyło mi się zżarcie dolnej falbany w długiej do kostek spódnicy, czy dziurki w nowej turkusowej bluzce. Spódnicę skróciłam i ma teraz do połowy łydki. Straciła fason! A bluzka nadała się na szmatki do kurzu. 
Od tej pory hoduję lawendę. Suszę i umieszczam w szyfonowych woreczkach. Wieszam w szafie, wkładam do szuflad. Jest dla moli transparentem " skrzydła precz od mojej szafy" i żuwaczki też... 

wtorek, 28 czerwca 2011

zakochana w bibelotach - ptaki


        Po wczorajszym szalonym poniedziałku, bo cały dzień tylko gnałam i gnałam , chcę dziś troszkę przystopować. Może w ten sposób zaczaruję czas? Wprawdzie i dziś mam bardzo napięty grafik, ale mam też momencik, zanim wejdę w wir dnia, aby wrzucić parę słów w sieć.
Już bardzo dawno temu wielkim uczuciem miłości obdarzyłam maleńkie cudeńka, którymi  niektórzy się otaczają. Dodają one wnętrzom niepowtarzalny charakter i wiele mówią o osobach, które je posiadają. Jestem tzw. trochę śmieciarą, bo nie przepadam za surowymi, sterylnymi wnętrzami. Lubię w nich trochę tzw."śmieci", czyli bibelotów, dupereli, pamiątek... , czy jak je sobie ktoś nazywa. W naszej "Chacie pod Arniołem" powoli zaczynam zbierać maleństwa, które kiedyś będą stanowiły o charakterze domu, a na razie są" pierwszymi jaskółkami" , niektóre  w dosłownym sensie.
Moje zbieractwo polega na tym, że czasem nie wyrzucam tego, co inni wyrzucają. Np. jaskółki na sznurku były elementem dekoracyjnym opakowania, w którym dostałam od przyjaciół sprzęt kominkowy. A ja powiesiłam je na magnesiku z samowarem, na magnetycznej tablicy.  Porcelitowe ptaszki wypatrzyłam w sklepie ze starociami i przykleiłam na murku w łazience.
Kocham ptaki. Pamiętam, jak dawny sąsiad- niejaki Wujek Antek hodował na strychu gołębie. Miałam wtedy z dziesięć lat. Karmił je przeżutym przez siebie pokarmem, prosto z ust. Teraz powiedziałabym - FUJ! Wtedy byłam zachwycona, jak cudnie zastępuje pisklakom matkę...
O jaskółkach i gołębiach usłyszałam wczoraj od Stelli przezabawną opowieść. Obydwa gatunki mieszkają w poliżu jej mieszkania. Obserwowała ona powietrzną kolizję jaskółki z gołębiem. A było to tak;
Leci sobie taki wielki, wyżarty gołąb, bo tylko takie mieszkają w pobliżu domu Stelli( pobliski park, gdzie ludzie karmią gołębie, robią grille itp.) , a więc leci majestatycznie, ciężko, dostojnie, zgodnie z wyznaczonym planem lotu i nagle jego trajektorię przecina wielkie; brym, brym, brym! Jaskółka z szybkością światła wali w gołębia i znika. Istny odrzutowiec na pokazie lotniczym!
Gołąb prawie staje w powietrzu, oszołomiony, zdezorientowany. Ma bardzo głupią minę! ( czy gołębie mają miny?). Jest ogłuszony i zaburzony. Prawie spada na ziemię, ale po chwili odzyskuje równowagę i obrażony dostojnie, ciężko odlatuje w sobie tylko znanym kierunku. Za sobą, na niebie pozostawia istny pokaz lotniczy; brym, bzim, brum...!!! To szwadron jaskółek wykonuje codzienne ćwiczenia !

poniedziałek, 27 czerwca 2011

dla Nocnych Marków - wyniki losowania Candy

Odbyło się tak , jak zaplanowałam .Pojechałam do Wrocławia, aby złożyć mojej córce życzenia i zawieźć prezent.Chłopcy jeszcze nie spali, więc po spisaniu wszystkich chętnych do Candy, którzy zgłosili się do 21-wszej, wrzuciłam losy do szklanego pojemnika, zamieszaliśmy  i Kacper wylosował... tak jak na zdjęciu ; MEGAN.
Gratuluję szczęśliwej MEGAN i proszę o dokładne namiary na mój adres internetowy, abym mogła niezwłocznie wysłać książkę z autografem. Tym, którzy mimo wszystko chcieliby moją książkę poczytać, a nie mieli tyle szczęścia, też proszę o kontakt.Mam jeszcze parę egzemplarzy i mogę sprzedać. Ale to już w kontakcie indywidualnym. Miłej nocy!

prywata - urodziny Stelli

Wybaczcie mi, ale dziś zamierzam na tym poletku uprawiać prywatę. Nie możecie na razie protestować, a więc temat ciągnę dalej. Otóż przed laty w tym pięknym dniu 27 czerwca dostałam najpiękniejszy na świecie prezent. Moja Stella przyszła na świat. Stella, bo zabłysła w moim życiu jak prawdziwa gwiazdka, iskierka szczęścia. Przecież tak marzymy o gwiazdce z nieba. U mnie to marzenie spełniło się. Za co zawsze będę dziękować opatrzności.
Wczorajszą niedzielę poświęciłam na przygotowanie prezentu. Pomachałam trochę pędzlem i oto jest. Włożyłam w niego, oprócz czasu, wiele uczucia.Być może spodoba się i zawiśnie na ścianie w Jej mieszkaniu.
Zamierzam dziś pojechać do Wrocławia i zawieźć prezent oraz złożyć życzenia.
Chętnych do złożenia jej  życzeń, bo tych nigdy za wiele, odsyłam do jej  bloga- " gniazdo sroki".
Dziś też mija termin mojego "candy". Wykorzystam maluchy do losowania. (Mam nadzieję, że o 21-wszej nie będą spały. )Będzie sprawiedliwie. Po czym podam , kto wylosował książkę, oraz opublikuję zdjęcia z losowania.

ogród pełen tajemnic

Padł mi pendraiw ( faktycznie nie wiem jak się to słowo pisze). Miałam na nim wspaniałe, aktualne zdjęcia naszego ogrodu, który ma wiele zakątków. Dlatego ostatnie dwa posty upychałam starymi zdjęciami.  Na dodatek miałam bardzo mało czasu, bo komputer był prawie bez przerwy okupowany  przez Pana Męża.
Wypełnia jakieś kretyńskie deklaracje VAT. Złości się , więc przezornie nie wkraczam na teren wroga.Szybciutko, korzystając z chwili przerwy w okupacji, wystukuję posta i klik- zdjęcie. Nieważne, że stare.
Natomiast dziś w ciągu dnia nadrobiłam zaległości i szybko ciachnęłam parę ujęć ogródka. Co niezwłocznie publikuję. Powyżej róże, które się odwdzięczyły za rozgniatanie mszyc. Jakoś pogodziły się z powojnikiem, który mknie w górę drugą stroną łuku.

 Floksy tak pachną, że aż miło.Pojawiły się już pierwsze lilie w przepięknym kolorze. Jest to przecudny, energetyczny łosoś.
 Nasz ogród  jest bardzo różnorodny. W lecie panuje w nim prawdziwe szaleństwo roślin. Pełen busz! I to uwielbiam najbardziej. Bardzo żałuję, że po zeszłorocznej powodzi powypadało nam parę roślin, a szczególnie drzew. Między innymi leszczyna, która miała jakieś trzydzieści lat. Nie ma też gruszki -konferencji. Owocowała, aż miło. W sierpniu obwieszona zawsze była dorodnymi gruchami. We wrześniu dojrzewały i tak smakowały! Na samo wspomnienie zaczęły mi pracować ślinianki.
I mam to wszystko w zasięgu wzroku, gdy weekendowym  rankiem popijam kawę.

niedziela, 26 czerwca 2011

Moje poranne piżamowo

Wprawdzie nie mam na imię Helena, ale... jak dobrze mi przesnuć się parę porannych, niedzielnych godzin w stroju niedbałym. Robię to z pełną premedytacją, zarówno w domu, jak i na tarasie, czy w ogrodzie. Gdy chłodniej, tak jak dziś, to mam na grzebiecie chustę, albo kireję (wczorajsza ), a czasem wełniane poncho. Mam tego trochę, bo lubię; z frędzlami i bez, ażurowe,czy gładkie. Jedna to cudna, wschodnia, wielka czarna chusta  w czerwone róże.
A więc snuję się w ten niedzielny poranek z książką, kawą, czasem z gazetą i buntuję przeciw normalnym dniom, gdy muszę szybciutko, biegiem. Rozburzam rytm dnia i mam ten komfort, że nic się nie stanie, gdy właśnie tak; " noga za nogą" i bezterminowo, byle nie przekraczać południa, bo to magiczna godzina. Od niej już jestem jak co dzień.Zwarta i gotowa do gotowania, podgrzewania, pichcenia. Mój Teść, starowinka ma swoją porę obiadu i nie można jej burzyć.Musi być na czas, a więc mam jeszcze chwilkę, aby być Heleną.
Życzę wszystkim miłej niedzieli i jeśli to lubią, piżamowego poranka.

sobota, 25 czerwca 2011

kawa o zapachu lata

Sobotni poranek. Na boso biegnę do kuchni i w czajniku nastawiam wodę. Szybko odmierzam parę łyżeczek aromatycznego, zmielonego ziarna, które trzymam w pojemniczku na dnie zamrażarki, aby zapach nie uleciał .
Później zalewam w zaparzaczu, bo nie przepadam za fusami plątającymi się między zębami. Można by łatwiej, ale gardzę rozpuszczalną kawą, bo jest dla mnie jakoś taka bardziej "Inkowa". Najlepszy byłby prawdziwy expres. Najlepiej ciśnieniowy, ale nie dorobiłam się. Czasem delektuję się na przepysznym cappuccinem z pianką, robionym właśnie w takim ekspresie u Stelli i wtedy postanawiam, że w przyszłości, w ramach wolnych środków z pewnością nabędę takie cudo. Niestety środki wolne jakoś się nie ujawniają, a ja rankiem powtarzam ten sam rytuał.
Z połową dzbanka świeżej, aromatycznej kawy i filiżanką idę na taras. Jestem w piżamie , na którą wrzuciłam tylko tzw. kireję. Tą nazwą określam moje stare ponczo, zwykłą okryjbidę, którą powinnam dawno temu wyrzucić, ale kocham ją szalenie i trudno zdobyć mi się na tak okrutny gest. W dodatku nie ma ona zastępstwa, bo nienawidzę wszelkich szlafroków. Opatulam się więc ździebko sfatygowaną kireją , bo ranek jakoś troszkę chłodny i rozsiadam się na tarasowej ławeczce.
Świeci słońce. Cały ogród tonie w czystym, porannym blasku. Krople rosy, a może i deszczu, rozszczepiają promyki, jak miliony małych pryzmacików. Podkreślają koloryt ogrodu. Na błękitnym niebie przecinki jaskółek oddzielają kolejne frazy bajek o chmurach. A ja czytam "na dzień dobry" te radosne baju-baju i popijam rześkie, letnie powietrze łykiem aromatycznej kawy.

piątek, 24 czerwca 2011

a może tak wizualizacja?

Co zrobić, gdy do urlopu pozostało nam jeszcze dużo czasu, a jesteśmy wymęczeni codzienną pracą i bardzo brakuje nam pobytu wśród zieleni? Mam na to swój własny sposób. Nie wymyśliłam go sama, bo już dawno ktoś dużo mądrzejszy to zrobił. Ja po prostu dobrych parę lat temu odkryłam, jak sposób ten pomaga mi w radzeniu sobie ze stresem. Przy okazji okazało się, że jest też świetną wewnętrzną zabawą i przygodą.
Jak się w nią bawi? Podaję instrukcję działania;
Każdy ma gdzieś na półkach pamięci odłożony na później obrazek z ukochanych wakacji, z miejsc, które nas urzekły, gdzie nam było wyjątkowo dobrze, bądź, gdzie wspaniale wypoczywaliśmy. Otóż trzeba go odgrzebać i trochę odkurzyć.(Zawsze co odkurzone, lepiej widoczne.) Później szukamy sobie wygodnej kanapki, lub innego leżadła . Puszczamy muzykę łagodną, spokojną, wyciszającą, bądź typowo relaksacyjną z ćwierkotami ptaków  i szmerem strumyka w tle. Rozluźniamy wszystkie możliwe mięśnie, zamykamy oczy i wtapiamy się w odkurzony obraz. Podróż ta jest mało kosztowna( odtwarzacz muzyki może być na baterie lub prąd stały). W ciągu paru dni możemy podróżować w wiele ulubionych miejsc.
Ja za każdym razem wybieram sobie inne miejsce, ale mam też parę ulubionych do których często wracam.
Lubię wybierać sobie co raz to inne ścieżki, którymi wędruję. W ten sposób tuptam sobie również po Bieszczadach , a nawet zaglądam do swojej chatki, choć jednocześnie nie ruszam się z domu.
Polecam przed snem!!!

czwartek, 23 czerwca 2011

codzienny taniec kolorów

        Budząc się rano, pomyślałam sobie; - ile światła! -
Moje łóżko zalewała rzeka słońca, bo dzień zaczął się pięknie.Ogród pulsował kolorami kwiatów. Poranne słońce wyostrzało barwy. Teraz w naszym ogrodzie przeważa kolor różowy i amarantowy, z odrobiną fioletu. Gdzieniegdzie tylko pływają żółte plamki  kielichów, które starają się wtapiać w całą gamę odcieni czerwcowej zieleni. Aby nie było zbyt pastelowo, monotonię przerywają pojedyncze akcenty czerwieni.
Żyjemy w kolorowym świecie. Gdy jest nam lekko na duszy, świat nabiera głębi kolorów, gdy nam smutno, barwy szarzeją...Kocham wszystkie pory roku, bo każda z nich charakteryzuje się innym kolorytem, inną paletą. Barwy mają dla mnie duże znaczenie. Może dlatego maluję, bo rozświetlam sobie świat kolorami.
W zasadzie wiele spraw kojarzę z kolorem. Myśląc o uczuciach, przypasowuję im barwy i odcienie. Tak samo jest z muzyką, nastrojem...Pamiętam, jak bardzo zachwycały mnie purpurowe zatoki nieba, gdy jako nastolatka, wczesnym rankiem biegłam do szkolnego autobusu.Ciemne chmury malowały na nich jakieś wyspy, lądy... Myślałam sobie; - być może to mapa tajemniczej krainy, w której schowano skarby?
Kto potrafi ją odczytać, zdobędzie szczęście.-
 Minęło troszkę lat, ale mimo wszystko, gdy oglądam kolorowe zatoki nieba , nie potrafię powstrzymać się przed takim magicznym myśleniem, choć wiem, że nie ma w nim żadnego sensu. Szczególnie, gdy oglądam purpurowe zachody słońca, cieszę się, że świat jest tak bardzo kolorowy.Obecnie czerwień jest moją ulubioną barwą. Dodaje tyle energii!

środa, 22 czerwca 2011

dom, który czeka...

        Gdzieś tam daleko, czterysta kilometrów ode mnie stoi sobie chatka, która czeka. Myślę, że przede wszystkim czeka na nas, a może i na gości. Jak donosi p. Adam, trawka już urosła. Teren pomiędzy chatami zazielenił się, a więc i zdjęcia z tego odcinka są nieaktualne, a ja nie wiem, kiedy tam pojadę, aby je zaktualizować. Nawet przez ostatnie dwa dni nie pisałam o moim domku i porobiły się zaległości. Wszystkiemu winna tzw. jelitówka. Dorwała zdradziecko najpierw Jędrusia, a później mnie. Jędrka dosłownie zrzuciła z roweru. A muszę zaznaczyć, że Mój Men postanowił sobie w ostatnim czasie, iż do pracy będzie dojeżdżał rowerem( w ramach poprawy kondycji malutkie 20 km.w jedną stronę). Od kiedy zrobiło się ciepło, wielokrotnie przydarzało mu się takie podróżowanie. Jednak jakieś cztery dni temu przyjechał z pracy lekko zzieleniały na twarzy. Sapał i dyszał, jak nie On. Stwierdził, że w pracy starał się przebywać jak najbliżej toalety. Droga do domu była tym razem bardziej drogą przez mękę. Dobrze, że większość trasy przebiega obok terenów leśnych. Kondycja mu całkiem spadła itp. Chorował dosłownie 24 godziny.  Następnego dnia po południu " wrąbał" wielkiego kotleta. Czyli zakończył chorowanie. Dwa dni później miałam wątpliwą przyjemność przekonać się, że bakcyl dorwał i mnie. Niestety objawy były bardziej zaostrzone, bo doszły bóle żołądka. W tym czasie Jędrek wsiadł z powrotem na rower. Ja przez 36 godzin cierpiałam katusze. Z tego ostatnie 10 godzin przespałam kamiennym snem. Wstałam z dziwnym wrażeniem, że przejechał po mnie pociąg. Przez godzinę zbierałam się, aby wejść pod prysznic i wyjść do pracy. Teraz jest już dobrze, a więc, jak to teorie psychologiczne mówią, gdy zaspokoiłam potrzeby niższego rzędu, mogę zaspokajać wyższego rzędu. Pisanie i potrzeba kontaktu niewątpliwie do nich należą. Zatem z lubością  wróciłam do klawiatury.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

"co kto lubi; ksiądz kapustę, organista mięso"

       Patrząc na to zdjęcie plaży w Polańczyku , pomyślałam sobie, że Bieszczady jak niewiele regionów, spełniają oczekiwania wielu ludzi. Może dlatego stały się tak popularne. Przypatrzcie się fotografii. Co Wam przypomina? ...
Kto lubi plażowanie i kąpiel, ma tego pod dostatkiem, byleby starczyło kremu z filtrem i słoneczka.Kto żegluje - proszę, może pożyczyć żaglówkę. A jak nie ma patentu, to popływać stateczkiem. Kto woli szlaki i dziką przyrodę, ma tego w bród; drzewa, krzaki, ścieżki, szlaki,  góry i pagórki.A także dzika zwierzyna.
A może nawet i konikiem pocwałować po dzikich łąkach. Czyli zgodnie z przysłowiem przytoczonym w tytule...
Bieszczady są miejscem bardzo serio, bo są to tereny dla prawdziwych wielbicieli przygód i męskiego, twardego życia, wysiłku do siódmego potu, ale i sielankowych pejzażyków. Barw tak niesamowitych, że człowiekowi wydaje się, iż trafił do ilustrowanej bajeczki...
Ja kocham w Bieszczadach wszystko; możliwość bania się, bo; pustkowia, ślady wilków, niedźwiedzie pazury odbite na jednej z cerkiewek. Godzę się nawet na lęk, czy w lesie nie nadepnę na jakąś żmiję.( Staram się po "dziczyźnie" chodzić w kaloszach). Ale także uwielbiam ich romantyzm; bajkowe zachody słońca, pejzaże po 5 euro za sztukę i takie romantyczne wspomnienia... A propos zdjęcia;
ten pan nie ucieka, tylko idzie sprawdzić, czy można pożyczyć rower wodny.

niedziela, 19 czerwca 2011

ziarenko marzeń

Dzisiaj, korzystając z odrobinki wolnego czasu, przeglądałam moje archiwum ze zdjęciami i odkopałam zdjęcie z chatką, o której pisałam we wczorajszym poście. Spójrzcie, czy  i Was nie urzekłby taki obrazek? Nic dodać, nic odjąć, tylko starać o takie cudo. Właśnie od niego wszystko się zaczęło.Więc nie bójcie się
marzyć...

Jedno skrzydło


Dzisiaj mój post zaczynam od cytatu;
"Każdy z nas jest aniołem, który ma tylko jedno skrzydło. Jeżeli chcemy wzbić się ponad ziemię, musimy się wziąć w objęcia."
                                                                                                                        Luciano de Crescenzo

Bardzo lubię anioły. Maluję je na szkle i na płótnie. Fascynują mnie. W zasadzie w miejskim domu i w chacie mam ich małą kolekcję. Większość nie kupiłam sama, ale dostałam. Widocznie ci, którzy ofiarowali mi figurki aniołów; wiszące, stojące, leżące, wykonane różnymi technikami uznali, że powinny one do mnie trafić, bo jakoś pasują do moje osobowości. Wielokrotnie wzbraniałam się przed zbieraniem ich. Mówiłam wszystkim, że nie kolekcjonuję aniołów, mimo wszystko ciągle do mnie trafiały; z drewna, z gliny, z gipsu, ze szkła, z porcelany, metalu i koronki...W końcu przestałam protestować i zaczęłam po prostu ustawiać je, wieszać.
Na temat aniołów mam swoją teorię. Może jest " od czapy", dziwaczna, ale moja i pomaga mi w trudnych chwilach.
Przytoczyłam motto, które bardzo mi się podoba albowiem uważam, że pięknie opisuje bliskość człowieka z innymi. Dzięki miłości, życzliwości, przyjaźni, pomocy jesteśmy w stanie znosić porażki, przezwyciężać kłopoty i wznosić się ponad codzienność. Nabieramy wiary w swoje możliwości i " przeskakujemy siebie". Mamy odwagę i siłę, aby pokonywać trudności, zmagać się z ciężkimi chwilami, realizować swoje marzenia, czasem nawet te, które wydają się nam nieosiągalne.Tak było z naszą chatą. Tak jest z moją twórczością, oraz z wieloma innymi sprawami, które są trudne lub wydawałoby się mało osiągalne.
Mamy swoją chatkę i dziękuję wszystkim Aniołom, jakiekolwiek by one nie były za pomoc i to jedno pomocne skrzydło, które pomogło nam w realizacji marzenia. Myślę, że nadal będzie pomagać.

sobota, 18 czerwca 2011

W moim magicznym domu

       Jedna z osób, które wczoraj weszły na naszą stronę " Chaty pod Arniołami" zainteresowana była wielkością chaty. Być może jest to istotne dla ludzi, którzy chcą skorzystać z możliwości spędzenia w chacie swojego urlopu. Tak  więc dzielę się z ogółem informacjami na ten temat.
Nasze chaty nie są wcale takie małe, bo mają około 100 m2 powierzchni.( każda). Z tego 60 m ma parter, a góra z uwagi na skosy i schody ma jej trochę mniej. Sama jestem zadziwiona, że jest taka duża. Parę lat temu, gdy mieliśmy zakupioną działkę i zastanawialiśmy się, jakiej chaty szukać, myśleliśmy o malutkim domku. Wtedy znaleźliśmy w Łobozewie, pod starym dębem małą chatkę.  Była parterowa, błękitna. Miała niewielkie okienka i szpiczasty, blaszany dach. Wkomponowana była w łączkę pełną jaskrów, pierwiosnków i kaczeńców. Przed chata stała ławeczka.Sielski obrazek! Szkoda, że nie można było jej kupić. Tak nam się spodobała, że myśleliśmy, że takie maleństwo nam wystarczy.Gdy po wielu poszukiwaniach znaleźliśmy w końcu chaty, okazało się, że są większe i niewielkim materiałowym nakładem ( tak wtedy myśleliśmy), można je powiększyć, aby wykorzystać piętro. I tak powstała obecna powierzchnia. Ma to swoje dobre i złe strony. Do dobrych należy to, że możemy z dziećmi i wnukami spotkać się w jednym czasie i jednym miejscu. I to jest dla mnie najważniejsze, albowiem ze mnie jest taka mama-kwoka. Od czasu do czasu lubię być otoczona wszystkimi, których bardzo kocham.

piątek, 17 czerwca 2011

witajcie w naszej bajce

Witam wszystkich zaglądających do mojego blogu. Już jestem! Bez interenetu było mi trochę ciężko. Tyle miałam wrażeń! Lubię dzielić się z innymi tym, co piękne, a przez dwa tygodnie nie mogłam.
W Bieszczadach prawie wszystko jest piękne. Cudownie zagubić się w bujnej przyrodzie, oderwać od cywilizacji.
Jakoś w ogóle nie brakowało mi tv, ale internetu tak! Bo internet to spotkania. Wirtualne, ale jednak spotkania i możliwość prowadzenia dialogu. Czasami przeradza się on w monolog. Dla osoby , która nie jest zbyt ekspansywna w trakcie ożywionej dyskusji, możliwość dojścia do głosu jest czymś świetnym. Myśli sobie; wreszcie mogę powiedzieć, co myślę i nikt mi nie przerwie.Jeśli kogoś zanudzam, może wylogować się i już.
Korzystając z prawa głosu chciałam parę słów o Bieszczadach w okresie poza sezonem. Właśnie wtedy je najbardziej lubię. Gdy nie zadeptują je niezliczone rzesze turystów, gdy samochody nie parkują na poboczu drogi od Zapory na Solinie, aż do doliny pod Zaporą, a czasem aż do stacji benzynowej.
Kocham Bieszczady o każdej porze roku, pod warunkiem, że są puste. Wtedy mogę podziwiać ich piękno, niepowtarzalne klimaty. To dzięki Bieszczadom polubiłam późną jesień i zimę. Koloryt tego regionu zmienia się, ale zawsze jest urzekający. Nawet 28 stopniowe mrozy są tu do zniesienia, bo piękno śnieżnych róż jest tak niesamowite, że znieczula.
Teraz pozostanie mi tylko tęsknić i wspominać, ale za to swoimi wspomnieniami mogę dzielić się z  gośćmi, zaglądającymi do mojego bloga. A więc, do następnego postu!

czwartek, 16 czerwca 2011

Chaty Pod Arniołami

Miło jest mi poinformować Was ,że od dziś działa oficjalna strona chat...
Więc kto żyw niech pędzi ją zobaczyć :)

klik w  Chaty Pod A®niołami


S.

Wspomnień o Bieszczadach czar

P.s. Nieśmiało przypominam o Candy. Zostało jeszcze dwa tygodnie... Warto!!!

Pożegnanie z Krainą uśmiechu - cd. wieści z letniska , część 8


13 czerwca 2011r. – poniedziałek.

Już śpię nerwowo i wstaję o 6- tej. W końcu to ostatni dzień naszych wakacji! Jędrek pochrapuje do 7.30. Wstaje na śniadanie, a potem rusza do pracy. Z chłopakami naprawia płot z metalowej siatki. Porządkują teren wokół chaty. Ładują materiały, które zostały po budowie. Ja nadal sprzątam, przebieram pościel, myję łazienki i układam, czyszczę, odkurzam. Odkrywam dziwne zjawisko; kurz w chacie osadza się i osadza, a ja co drugi dzień odkurzam i jakoś tego nie widać. Wreszcie około 13-stej mam wszystko posprzątane, poczyszczone, poukładane. Chłopaki kończą pracę, a Jędruś przenosi swoją działalność do środka. Przykręca, przycina , przybija i tak do 17.00. Chodzę za nim i sprzątam to, co naśmiecił. W pewnej chwili mówię;
- Basta! Jedziemy do domu!” –
Wyruszmy o 18-tej. Wyjeżdżamy drogą na Myczkowce. Jest piękna pogoda. Świeci słońce.
Po zalewie pływają łódki. Turyści wolno snują się wzdłuż brzegu.
- Ale bym posiedział na tarasie i pogapił się w wodę. – mówi Mój Mąż.
- To bardziej ja posiedziałabym, a ty powiedziałbyś, że masz jeszcze to przykręcić, a tamto podmalować. I nici byłyby z werandowania.- śmieję się z Mojego Pracusia.
Tłok na drodze niemożebny. Jedziemy, więc trasą, którą nazywam turystyczną, z uwagi na cudowne widoki. W domu jesteśmy około 23- ciej. Jestem tak śpiąca, że pomiędzy Kędzierzynem, a Koźlem  zamykają mi się oczy, ale w domu kładę się dopiero o 00.30. I to już koniec moich najpracowitszych wakacji.
Szkoda! Ale już planuję, że w pierwszej połowie sierpnia ponownie na dwa tygodnie wyjadę w Bieszczady.

środa, 15 czerwca 2011

Kraina uśmiechu, czyli wieści z letniska część 7


12 czerwca 2011 r.-  niedziela.

Wstaję późno, bo po 8-mej  . Na palcach schodzę na parter. Moja kuchnia i dzienny pokój  pachną wczorajszą, wieczorną łąką i lasem. Postanawiam nazbierać ziół i porobić suszone bukiety, aby zatrzymać ten wiosenno- letni zapach w chacie.
Szybko nastawiam ekspres do kawy. Dla mnie poranek bez kawy nie liczy się.
Robię śniadanie i budzę Jędrka. Po 10 tej przychodzi Adam z Agnieszką. Dokładnie zaznajamiamy ich z naszym domem. W końcu będą nas zastępować, gdy wyjedziemy. Jędrek umawia się z Adamem na następny dzień. Ma z Tomkiem naprawić ogrodzenie. Robimy porządek w przyszłej naszej sypialni i kończymy niedoróbki w kuchni.
W zasadzie Jędrek kończy, a ja gotuję obiad. Po obiedzie robię zdjęcia i umawiam się na wieczór z Jadzią. Pojedziemy do Cisnej, aby odpowiednio wakacyjnie zakończyć ten pobyt.
Jedno jest dobre w moim wyjeździe do domu; a mianowicie to, że przestanę mieć czas na gary i dogadzanie Jędrka i swojemu podniebieniu. Czuję, jak przybywa mnie i przybywa, czego bardzo nie lubię. Natomiast lubię grzebać się w garach, gdy mam na to czas.( w domu przeważnie nie mam). Mam tu też odpowiednio naturalne produkty; kurczaki naturalnie karmione, ziemniaki świeżo ukopane, chleb pieczony w domu i jajka od kurek biegających po zagrodzie. Myślę, że Bieszczady to jest jeszcze ten skrawek Polski, gdzie sporo naturalnej produkcji rolnej. No i mam super kuchenkę! W domu mam dużo gorszą!
Ale wracając do przybywania, to w myślach postanawiam po powrocie do domu zredukować jadłospis do minimum. Może pomoże. Nimfa nigdy nie będę i nawet nie chcę nią być, ale muszę stracić to, co przybyło!
Jędrek nadal działa. O dziewiętnastej w końcu wyrywam go w plener, a raczej w Bieszczady.
Robi to bardzo niechętnie, bo nadal ma trochę roboty, a zostało tak mało czasu. Zaledwie doba, a w zasadzie dużo mniej.  
Do Cisnej jedziemy naszą ulubioną trasą na skróty, czyli przełomem Solinki. Droga bardzo kręta. Solinka kręci się wraz z drogą. Nie wiem, czy to droga przecina Solinkę 11 razy, czy Solinka drogę. Faktem jest, że naliczyliśmy 11 mostków na Solince, a jakie widoki!! Mijamy zaledwie dwa samochody. Jedziemy, jak na diabelskim kole; do góry, do góry, do góry…, a później na łeb, na szyję na dół. I od nowa! Cudnie.! Och, cudnie!
Jadzia czeka w swoim domu- pracowni wraz ze szczeniakiem , młodym wilczurem, a raczej suczką, której śmiesznie rozłażą się nogi na lakierowanej, drewnianej podłodze. Suczka wabi się Misia i do końca wizyty na zmianę; to wysypia się na Jędrka butach, to usiłuje ukraść mi chustę, ściągając ją zębami z mojego fotela.  Wieczór jest wesoły. Degustujemy po kieliszeczku nalewki z pigwy, porzeczki i wiśni. Zdecydowanie smakuje mi najlepiej pigwa. Rozmawiamy o ikonach, podróżach, dzieciach i nie tylko…Zaśmiewamy się do łez.
Dwie godziny mija w oka mgnieniu i już mkniemy z powrotem. Jest ciemno i pusto. Nie mija nas żaden samochód. Jesteśmy sami w ciemnych czeluściach nocnych Bieszczadów. Patrzę w boczne lusterko i widzę jedynie; ciemność, ciemność i jeszcze raz ciemność. A w snopie świata reflektorów ogromne ćmy i inne nocne owady lecące na zatracenie do naszych lamp.
Wizyta dobrze nam robi. Mamy namiastkę wypoczynku i prawdziwych wakacji. Śpimy bardzo dobrze. Za oknem rozhulał się wiatr i pada deszcz!

wtorek, 14 czerwca 2011

Kraina uśmiechu , czyli wieści i z letniska część 6


11 czerwca 2011r. –sobota.

Wstaję o szóstej, ale znowu kładę się spać. O 7.30 próbuję zmusić Jędrka do odśpiewania pieśni o słoneczku, bo niebo zaciągnięte jest szarymi chmurami. Niestety nie udaje mi się. Twierdzi, że na niego zbyt wcześnie!??? Pilnując, aby nie lało cały dzień, samotnie próbuję pieśnią odczynić deszcz. W wyniku moich piań na początku trochę siąpi, a później przestaje. Adam i Tomek przywożą traktorem dwie przyczepy pięknej ziemi. Jędrek rozrzuca i wyrównuje plac pomiędzy chatami. Zjawia się też tata obu chłopców, zaniepokojony tym, czy dadzą sobie radę ze zjazdem traktorem po stromiźnie.  Jest bardzo zaniepokojony o swoich synów. Chce nas poznać, bo w przeszłości miał już parokrotnie nieciekawe zajście z ludźmi, którzy starali się wykorzystać i oszukać jego pociechy.  Ogląda naszą chatę i jest nią zachwycony. Radzi nam, aby wynajmować dom tylko tym, którzy gwarantują, że uszanują naszą ciężką pracę. Opowiada, jakich dewastacji potrafią się dopuścić niektórzy „ turyści”.
Gawędzimy sobie przy kawce i tym momencie przychodzi pan od przeglądów instalacji
gazowych i piecyków. No, oczom nie wierzę, że po dwóch tygodniach wreszcie raczył nas zaszczycić swoją obecnością. Ale jest. Uruchamia piecyk i to najważniejsze, że nie jesteśmy uzależnieni od tego, czy zapalimy w kominku, czy nie. W upały jest to szczególnie ważne.
W międzyczasie teren między chatami staje się piękny! Oczyma wyobraźni widzę zieloną , kiełkującą trawkę, a nawet więcej, piękny, równy trawniczek i stojące przy ścieżce trzy
pół-beczółki z kwiatkami! ( zasiedlony prezent od Grażki). Robię wiele zdjęć chat, ścieżek i przyszłego trawnika. Wysyłam Stelli, która stwierdza, że mamy w obejściu porządek, jak na niemieckim ogrodzie.
Aby nie być w tyle za chłopakami, przebieram pościel i przygotowuję pokoje. Chcę zrobić jak najwięcej, aby spokojnie móc wrócić do miasta, bo a nóż komuś spodoba się nasza chata i zechce przyjechać i co? Wolę być przygotowana. Już tyle pomogły nam konszachty z aniołami, że myślę, iż nie zrażą się  i nadal będą czynić starania, aby zachęcić miłe rodzinki do przyjazdu na wakacje do naszej chaty. Może podszepną coś na uszko swoim kolegom o wygodnym i uroczym miejscu na Konradowie i kto wie, w końcu reklama jest dźwignią …
Po paru godzinach pokoiki już są przygotowane, trawa posiana. Dostaliśmy domowy chleb i parę wiejskich jajek od mamy Adama. Jędrek pojechał na ryby nad Solinę, a ja siedzę sobie na kanapie i czytam kryminał. W kominku buzuje ogień, bo nadal temperatura około 11 stopni. Po powrocie Jędrek ma powiesić szafki w pomieszczeniu gospodarczym, więc będą ręce pełne roboty, po której moje dłonie przypominać będą tarkę do jarzyn. Nie pomagają na to żadne kremy do rąk, które zabraliśmy z domu.
Tego wieczora postanawiam iść szybko spać. W końcu mam jeszcze wakacje. Szkoda, że to ostatnie ich podrygi. I nagle na dworze rozjaśnia się. Wychodzi słoneczko i różową poświatą koloruje świat. Po prostu informuje, że właśnie zachodzi. Wychodzę na taras, aby pooglądać niesamowite światło. Łąka i las prześcigają się w wysyłaniu nut zapachowych. Tylko tutaj tak pachnie powietrze. Nie mogę zdecydować się, czy przypomina mi to perfumerię, czy cukiernię. Taki zapach zadowoliłby niejednego znawcę ekskluzywnych perfum!

Kraina uśmiechu , czyli wieści i z letniska część 5




9 czerwca 2011 r. – czwartek

Dziś był dzień drogowy. Tak, mamy drogę dojazdową do dolnej bramy, a także ścieżki do chat. Przywieźli nam już drobniejszy kamień. W sumie z tym, co wczoraj jest 30 ton na drogę dojazdową. Warstwa nawierzchni jest bardzo gruba!  Walczyliśmy o to w Gminie już od dłuższego czasu. Prywatnie zakupiliśmy dodatkowo 5 ton na ścieżki  i można powiedzieć, że teraz od jezdni do chat można dotrzeć bez gumiaczków. Pełna kultura! Jeszcze tylko trzeba kamień wyrównać i ubić ubijarką. Będzie super.
Okazuje się, że na wymianie pracownika skorzystaliśmy. Mamy teraz dwóch i to bardzo pracowitych ( Adam z bratem). Chłopcy są myślący i zaradni. W szalonym tempie nasza posesja zaczyna być zagospodarowana i taka, o jakiej marzymy.
A dzisiaj było tak;
Rano Adam był już u nas przed 8-mą. Okazało się, że musimy jechać do Leska, a on został na froncie sam. Wykopał dziury pod krawężnik, wszystko przygotował, jak trzeba i to w szybkim czasie. Gdy tylko przyjechaliśmy, w zatoczce jezdni czekała wywrotka z kamieniem. Kierowca zrzucił wszystko na drogę. Trzeba było rozgarnąć. Adam zadzwonił po 18 letniego brata. Wraz z Jędrkiem kończyli wkopywanie krawężników ograniczających plac między domami, na którym ma być trawnik. Później całą trójką zabrali się do rozrzucania kamienia, wyrównywania itp. Do wieczora mieliśmy drogę oraz ścieżki pomiędzy domami. Nie wierzyłam oczom, że tak szybko powstało miejsce pod trawnik i ścieżki. Skończyli pracę o 17- stej. W tym czasie zmieniła się pogoda. Nagle zerwał się wiatr, lunął rzęsisty deszcz.
Wichura rozszalała się i deszcz zalał moje świeżo umyte okna. No, bo jak chłopaki szaleją na dworze, to ja szaleję wewnątrz. Dalej myję, wycieram, szoruję i odkurzam. To co robiliśmy przed miesiącem zdążyło zakurzyć się , a okna upstrzyły muchy. Mam nadzieje, że do wyjazdu przygotuję dom. Późnym popołudniem Jędrek pojechał do sklepu i do Leona, aby pomóc mu w naprawie drzwi, chciał też załatwić sprawę z ubijarką.
Gdy weszłam na piętro, zobaczyłam, że moje cudne firaneczki leżą sobie pod oknem, bo odpadły haczyki. Ale idiotyczny patent i do kitu klej! Muszę przykleić haczyki czymś w rodzaju „ kropelki”. Muszę też zapalić w kominku, bo zimno i nie mamy ciepłej wody. Pan od gazowych piecyków nie przychodzi już drugi tydzień!!! Palę w kominku. Zaczynam uczyć się tej trudnej sztuki ( nie za mocno i wydajnie).
Wieczorkiem mój mąż szalenie już zmęczony, zaczął wieszać szafki w kuchni. Niestety gwoździe, które miał były zbyt krótkie do systemu montażowego szafek. Zły i wykończony o 22-giej strzelił robotą ( dosłownie). Poklął pod nosem i poszedł spać. Ja fizycznie wysiadłam już około 21- wszej, ale do 24-tej czytałam kryminał. Tym razem przesiadłam się na fotel, który nie jest pod oknem. Miałam w nosie wszystkie duchy świata! Zresztą tak wiało i padało, że nawet pies z kulawą nogą nie włóczył się na dworze, a co dopiero duchy!
Gdy usypiałam, usłyszałam nagle mojego koziołka. Widać przeszła mu ochota na stały związek i zaczął kolejną pieśń miłosną.

10 czerwca 2011rok- piątek.


Budząc się, pomyślałam; to już piątek .I policzyłam, że już 13 dzień jesteśmy w chacie. Jeszcze tylko dwa dni . Szkoda, że w poniedziałek wyjeżdżamy.
Adam był przed 8.00 z bratem . Z Jędrkiem pojechali po ubijarkę. Do południa mieliśmy ubite ścieżki i drogę. Nie do wiary!!! Jutro ma być ziemia na trawnik. Ojciec Adama obiecał przywieźć ją  na ciągniku. Ma to być urodzajna, leśna ziemia.  Inicjatorem ubijarki i ziemi był Adam. Pomyślałam sobie, że jednak anioły nam pomagają, abyśmy do końca zrealizowali to, co chcemy.
Jędrek pojechał do Urzędu Gminy i przywiózł pismo, że mamy adres; „Bóbrka 39 B”. Musimy wywiesić na płocie i na chatach oraz dbać, aby był widoczny i to w ciągu miesiąca.
Chłopaki dalej porządkują teren i palą patyki. Ja nadal sprzątam i gotuję. Sporządziłam listę dla Agnieszki. Jest to wykaz czynności porządkowych. Ma przyjechać w niedzielę po mszy i śniadaniu. Zrobiłam też projekt szyldu, który ma zawisnąć nad naszą bramą. Pod spodem ma być adres.
Chłopaki porządkują teren, wypalają stare belki z robalami. Układają na skarpach kamienie. Ułożyli na włókninie pod parkingiem, gdzie powyciągali na wierzch posadzone przez nas krzaczki, a także poniżej ich. Już mamy dwie kaskady z kamieni. Jedna spływa ze skarpy środkowej( mamy w sumie trzy skarpy) na trawnik( będzie), a druga ze skarpy, na której stoją chaty, w dół. Ta wygląda szczególnie malowniczo. Spływa po niej woda z deszczówki. Wymyśliłam, że w przyszłości może być tu piękna enklawa kolorowych roślin.
Nagle bardzo się ochłodziło. Zaczęło siąpić. Adam i Tomek pojechali do domu.
My po obiedzie wybieramy się do Leska na zakupy środków czystości i przy okazji poszukamy czegoś na niedzielny obiad. Na termometrze 10 stopni! Po powrocie palimy w kominku i zabieramy się do instalowania górnych szafek w kuchni. Skomplikowane! Wieszamy i ściągamy szafki. Jędrek coś poprawia i znowu wiesza. Ja pomagam i myję półki, drzwiczki, obudowę szafek. Całe szczęście , że mam „ magiczną gąbkę”, bo inaczej byłabym biedna. A tak szybko radzę sobie nawet ze starymi plamami. Dochodzi 23.30,
na dworze wrzaski i piski. To rozszalała się wojna kotów. I znowu buczy koziołek. Nawet bardzo głośno buczy. Wychodzę na taras. Brrrr!!! Zimno, jak w jesieni. Siąpi, a czasem leje.
Widać kotom i koziołkowi odpowiada taka pogoda, bo na zmianę ochoczo koncertują.

niedziela, 12 czerwca 2011

Kraina uśmiechu – czyli wieści z letniska cz 4

6 czerwca 2011 r. - poniedziałek

Zaczynam drugi tydzień WIELKICH WAKACJI –Jak to szybko minęło. Aż nie chce mi się wierzyć, że to już połówka.Spałam, jak zając pod miedzą. Wstałam o 8.30 z oczami czerwonymi, jak królik. To z niewyspania, albo uczulenia, bo wokół wszystko kwitnie. Słoneczko świeciło, temperatura szła w górę i jak tu spać? Świat jest na to zbyt piękny! Jędruś już na placu boju, czyli w ubranku roboczym stukał, kręcił, przymierzał, a więc działał pod pod Boratyniem. Koło niego Pan Zdun. Wreszcie ruszyła praca nad BABĄ( kominek w kształcie pieca chlebowego) w Lucyny domku. Umyśliła sobie kominek w formie, w której się dziś nie robi. W zasadzie nikt lub prawie nikt nie potrafi go zrobić. Pan Zdun twierdzi, że potrafi. Zaczął już miesiąc temu. Wymurował go z cegieł. Lekko ściął kanty. Powstała budowla wielka i przepaścista. Prawdziwa BABA. Mnie wydaje się troszkę za duża, jak na niewielkie wnętrze, ale może się mylę. Powstał problem z wykończeniem, no bo najlepiej do tego pasowałaby glina. Ale Pan Zdun postanowił, że zrobi to z czegoś innego. Wsiedli z Jędrkiem do samochodu i wyruszyli po materiały. A ja przestawiłam regał do pokoju z wnęką za drzwiami. Pasuje. Trzeba tylko trochę powycinać, dopasować i będzie jak znalazł. Tu nie przytłacza jego gabaryt. Może pomalujemy go mahoniowa bejcą w kolorze parapetów. Aby nam nie było w naszej chatce zbyt dobrze zaczynają się problemy; po pierwsze pralka wybija, bezpieczniki. Jędrek rozkręca pralkę. Ustala, że to problem szczotek węglowych.Naprawia. Jest dobrze. Puszczam pranie. Pralka pod koniec prania nie wypuszcza wody, trzeba popchnąć pokrętło na kolejny numerek. Ale to jest drobiazg, bo dalej działa. Potem, zaraz po obiedzie, kuchenka elektryczna wybija bezpieczniki. Jędrek długo kombinuje, w końcu wyciąga płytę elektryczną( szklana).Twierdzi, że coś się obluzowało, styka z jakąś blaszką i jest zwarcie. Naprawia, ale zaraz po kolacji, gdy wyłączam płytę, z wielkim hukiem wybija bezpiecznik kuchenki. Nie robi tego, gdy załączam płytę, tylko, gdy stygnie i praktycznie wszystkie stanowiska są wyłączone.Jakiś kompletny brak logiki.??? Nadal pracujemy w chatce jak zwariowani. Montujemy kolejne zamki, ścieramy, odkurzamy ( odkurzacz kupuję w Kauflandzie za jedyne 79 zł, bo chiński) . Upiększamy , ścieramy, układamy, itd…Wieczorkiem Jędrek dowiaduje się, że ziemi nie będzie. Załatwia dwie wywrotki z kimś innym, kto przysięga że…” on daje głowę, że przywiezie następnego dnia”.
Podsumowanie dnia; Minusy - dwie awarie z czego jedna opanowana, a druga to wielka niewiadoma. Nie przyszedł pan Zdzichu, mało zrobiliśmy wokół chat. Ziemi nie przywieziono, mimo obietnic.
Czy to czasem nie typowe dla Bóbrczan? Nie udało się wysłać tekstu i fotografii do blooga. Plusy- w chatach coraz czyściej i ładniej. Już wszystkie lampy są zamontowane. Działa pralka i zmywarka. Przyszedł pan Zdun i przynajmniej jego praca posuwa się do przodu. Jest piękna pogoda. W chatach i na tarasie czujemy się jak w raju.
Już wykombinowałam, dlaczego koziołek nie buczy; po prostu swoim śpiewem zwabił samiczkę i ma teraz co innego na głowie. Ma z pewnością sporo zajęć. Nie ma mowy o śpiewie. Czy to często nie jest też tak z innymi zalotnikami?...

7 czerwca 2011 r. – wtorek.

Dziś dzień grila bis. Tym razem u nas. Rankiem zwala się nam sporo ludzi. Wszyscy przychodzą w jednym czasie. Przychodzą panowie do oblachowania komina na Boratyniu.Pan od przywiezienia kamienia na drogę, bo gmina przyznała jedną wywrotkę grubego i jedną drobnego. Kamień gruby będzie w środę, drobny parę dni później ( byle była pogoda).Panowie wykonawcy wnętrz pojawili się, aby umówić się na kolejne prace przy Boratyniu.Mają poprawić, co sknocili i zrobić taras. Lucyna ma mieć taki, jaki jest u nas. Liczymy materiały i gnamy do Leska, aby zrobić zakupy spożywcze, do Sanoka po blachę, do Czerteża po kantówkę itd…Wreszcie znajduję dostęp do Internetu. Wysyłam, co powinnam wysłać już dawno. O 14- stej jesteśmy z powrotem. Jędrek rusza do prac ziemnych, bo pan Zdzichu tego dnia przyszedł i od rana odwalił już sporo roboty. Zaczynają układać kamienne chodniki. Układają też i znoszą pocięte drewno.W przyszłym roku zrobimy sobie prawdziwą drewutnię. Zostało nam trochę dachówek i gąsiorów na dach drewutni. Teraz układamy drewno na stosy na stoku pod chatą.
Pan Zdun nadal kończy kominek. Po 16- stej siedzimy na tarasie. Mięsko skwierczy na grilu, a na stole stoją dwie kolorowe sałatki i wielki cedzak z truskawkami.Leon opowiada, jak po 4 latach do końca załatwił w sądzie sprawę starego domu , który otrzymał wraz z innymi krewnymi w spadku. Jesteśmy zbulwersowani opieszałościąpostępowania. Ale krótko. Potem gawędzimy, śmiejemy się. Jest miło i wesoło. O 19.-stej odprowadzamy gości i kończymy nasze prace domowo- nadworne.
Wieczorkiem nasłuchujemy, czy pojawił się nasz koziołek. Nie ma go, ale wcześniej widziana była sarenka, albo jelonek, który mignął w zaroślach. W końcu nasza chata ponoć stoi na ścieżce zwierząt, które z Kozińca schodziły do wodopoju. Biedaki muszą dostosować się i znaleźć ścieżkę obok.
Nadal nie ma ziemi. Pewnie ten, co przysięgał nie przywiezie, bo jego głowa potoczyła się z górki leży gdzieś na dnie zalewu. Jednak to był bardzo miły dzień i taki bardziej lightowy. W końcu mamy wakacje!
Roześmiani i zadowoleni idziemy spać. Od kiedy śpimy przy otwartych na oścież oknach, nie mam problemów ze spaniem. Tej nocy też śpię mocno.

8 czerwiec 2011 r.- środa

Wstaję o 4.59. Czytam przez godzinkę kryminał, bo już nic innego mi nie zostało i znowu zasypiam. Wstajemy o 7.30, szybko , bo za chwilę przyjdzie Pan Zdun i pan Zdzichu. Dziś urodziny mojej kochanej Julisi. Kończy trzy latka. Muszę telefonicznie złożyć jej życzenia. Jej mama Karola piecze wielki tort, o czym dowiaduję się, próbując złożyć życzenia.
Rankiem przywożą gruby kamień. Trzeba załatwić ludzi do rozgarnięcia go na drodze. Całe szczęście, że Pan z wywrotki zrzucił go równomiernie od dołu do góry. Nie będzie dużo roboty. Jędrek załatwia kogoś do tej pracy. Niestety p. Zdzichu nie przyjdzie. Dwa tygodnie musi pracować u rodziców na polu; okopuje ziemniaki i kosi siano…Jest bardzo zależny od rodziców. Twierdzi, że „ma traumę”, bo w dzieciństwie w głowę kopnął go koń. Jego ojciec nie lubi pracy na roli. Do tego zaprzęga swoje dzieci. Sam woli pracować „ za pieniądze”, czyli najmować się do innej pracy u obcych. Jędrek dzwoni też do Gosi, która wraz z narzeczonym miała rozwiązać nasz problem doglądania i sprzątania domu, gdy nas nie będzie. Okazuje się, że wyjeżdża do pracy za granicę i nic z tego nie będzie. Być może do pracy tej nada się jej brat z narzeczoną.Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Mają przyjechać do nas i porozmawiamy.
Okazało się, że płyta elektryczna zepsuła się i trzeba ją reklamować. Taką informację podał mi dziś Jędruś po zdiagnozowaniu piecyka. Na czym ugotuję obiad?...
Z płytą są duże problemy. Jędrusiowi zaginęła gdzieś faktura. Przewracam całe jego przenośne biuro, ale jakby zapadła się pod ziemię. Na dodatek nie pamięta, skąd przyszła paczka z płytą, bo kupował za pocztowym pobraniem. Trzeba odszukać gdzieś w korespondencji domowego komputera. Nadajemy temat do rozwiązania naszemu synowi, który dziś będzie nocował w naszym miejskim domu.
Pan Zdun skończył kominek w Boratyniu. Wygląda cudnie, jak stary chlebowy piec.Teraz bardzo mi się podoba! Wysyłam zdjęcie siostrze, niech cieszy się! Zakładam w oknach ręcznie robione zazdrostki. Jak pięknie! Jeszcze nie wszystkie okna są przystrojone firaneczkami, bo następnych 4 robi mama koleżanki, większość której zakupiłam większość cudowności do naszego domu.
Wieszam, więc te, które mam. Moja sypialnia i kuchenne okno poczekają na swoją kolejkę.W końcu to nie piekarnia. Jędrek dalej walczy sam przy chodniczkach. Wkopuje krawężnik pod Boratyniem.(???) Kosina poczeka! Nie wtrącam się do kolejności, choć wydaje mi się, że powinna być inna, no bo jak nie zdąży to co? Sama obskubuję z plastyku blachę do okapników naszych ocieplonych fundamentów. Z moich żelowych pięknych paznokci odpadają kolejne płatki. Zaczynam mieć obskubaną łączkę na dłoniach!
Pod wieczór przyjeżdża Gosia z narzeczonym i bratem Adamem oraz jego dziewczyną-Agnieszką. Oglądają dom i ustalamy zakres obowiązków. Adam ma 22 lata, a Agnieszka jeszcze uczy się. Mam nadzieje, ze nie wzięli na swoje barki zbyt dużego ciężaru. Prócz tego Adam ma do końca naszego pobytu dodatkowo pomagać Jędrkowi w ciężkich pracach nadwornych. Będzie w miejsce Zdzicha. Mam nadzieję, że taki sam dobry z niego pracownik.Też pochodzi z gospodarki i nawykły jest do ciężkiej roboty. I tu uwaga; Jędruś nie pochodzi z gospodarstwa rolnego, a też potrafi pracować jak szalony i jaką ma kondycję. Ja jestem do kitu na tym polu. Gdy ciężko popracuję, to następnego dnia mam z głowy i noc i dzień. Serce się buntuje, a i ręce i nogi dają znać, z jakich zbudowane są mięśni. Ale to tak na marginesie. Agnieszka robi miłe wrażenie. Myślę, że potraf sprzątać.To był bardzo bogaty we wrażenia dzień. Dużo załatwiliśmy. Wiemy, dlaczego nie przywieziono ziemi. Po prostu pan Piotr ma zajętą przyczepę. Jak będzie pusta, to przywiezie.MAM NADZIEJĘ !
Wieczorem jakieś zwierzątko grasuje pod skarpą, po naszym dzikim gąszczu. Nim zdążyliśmy ustalić jakie, znika w lesie. Nie pada. Tylko z dala słychać grzmoty.Kładziemy się po 23-ciej. W myślach układam sobie „plan szkolenia Agnieszki”. Widzę, ile wiadomości pominęłam. Muszę jej wszystko pokazać przed wyjazdem do miasta.
Jutro znowu pojadę do biblioteki do Leska i wejdę w Internet!

S.

piątek, 10 czerwca 2011

Kraina uśmiechu – czyli wieści z letniska cz 3

Sobota - 4 czerwca 2011r.
Dzień podporządkowany jest popołudniowemu grilowi u Grażki i Leona i zakupom.Po śniadaniu jedziemy do Sanoka. Po drodze kupujemy kabel do kuchenki, która ma być zainstalowana w Boratyniu. Dziwi mnie bardzo, że teraz sprzedają kuchenki bez kabla.(???)Później wstępujemy po drodze do Zagórza po wędliny. Są bardzo dobre! Uzupełniamy zapasy warzywne w jarzyniaku, a później już szybkie zakupy na cały tydzień w Kauflandzie.Brakuje nam 2 lamp, więc jedziemy do Merkurego. Mieliśmy jeszcze zakupić dwie kantówki w Czerterzu, ale sklep zamknięty! Wracamy i okazuje się, że czasu bardzo mało, aby zrobić i zjeść obiad oraz zdążyć na 16-stą na grila. Musimy jechać autkiem. Postanawiamy, że nie zrezygnujemy z lampki czegoś mocniejszego i porzucimy autko we wsi ( my mieszkamy za wsią).Decyzja była dobra, bo już czekały podpieczone kiełbaski! Próbujemy też grilować jarzynki( bakłażan, cukinię i paprykę, wcześniej odpowiednio przygotowane). Są doskonałe. Około 20-stej wracamy piechotą. Droga wiedzie pod górkę, więc pomagam sobie kijkami. Wreszcie do czegoś się przydają. W domu tylko przekładałam je z kąta w kąt i mam niemożebne wyrzuty sumienia oraz ciągle obiecuję sobie, że „ od następnego tygodnia” będę dbała o kondycję. A tu proszę; przyjemne spotkanie przy grilu i coś dla kondycji. Spacer jest niesamowity. Cała okoliczna zieleń specjalnie dla nas wydaje z siebie tak oszałamiające zapachy, że czujemy się wybrańcami losu.
Wieczorkiem trochę ochładza się i nic nie przeszkadza, że trzeba zapalić w kominku, aby mieć ciepłą wodę, bo jeszcze nie przyszedł pan do sprawdzenia piecyków gazowych.
Siedzę sobie przy kominku, czytam książkę i jest tak jak być powinno! Koziołek znowu nie
buczy!!! Co się z nim stało?

Niedziela - 5 czerwca 2011 r.

Dzień wita nas słoneczkiem, ale pozwalamy sobie na byczenie się w łóżku do 8.30 .Śniadanie jemy na tarasie. Potem wpadam w szał fotografowania i wysyłania zdjęć z chaty Mojej Prawej Ręce d/s blooga. W końcu już sporo zrobiliśmy dla upiększenia domku. Można chatkę pokazywać Światu. Niestety telefon, który ma dobry aparat fotograficzny nie wysyła zdjęć. Właściwy aparat foto został w domu, bo całkiem o nim zapomniałam!( gdzie mam głowę?) Cykam i wysyłam. Szukam ładnych detali, sporządzam 27 zdjęć, z czego podobno nadaje się 9 i to nie są najlepsze. Słońce szaleje. Całe szczęście, że zapowiadane burze omijają nas. Cały dzień coś dłubiemy; Jędrek zmienia oświetlenie, instaluje to, co kupiliśmy i to, co dotychczas nie zostało zainstalowane. Ja pół dnia siedzę i odczyszczam stary regał. W tak zwanym międzyczasie obserwuję toczące się wokół życie; dzięcioł , który ostukuje nasz dąb, wygląda jakby zamierzał odtańczyć krakowiaka, bo ubrał już krakowski strój. Zgubił gdzieś tylko czapkę z pawim piórkiem. Przepięknie wyglądają jego czerwone spodnie przy
białej koszuli i ciemnym serdaku. Pod skarpą przechadza się czarny kot. Krok ma dostojny.Białe wąsiki sterczą zawadiacko! Gdy zakłócam mu ciszę nietaktownym; „ kici, kici!” , ledwie zwraca w moją stronę głowę. Wzrok ma karcący i pogardliwy. Nawet nie zatrzymuje się na ułamek sekundy. Idzie do swoich kocich spraw. Podejrzewam, że to główny sprawca zniknięcia pstrąga.
Około 22-giej ręce odpadają mi, a kark i szyja stają się sztywne i bolące. To pewnie kara za
zakłócanie pracą „ dnia świętego”. Gdy odczyszczony regał umieszczamy w przewidzianym miejscu, okazuje się, że pasuje doniego, jak przysłowiowy kwiatek do kożucha. Padamy przed 23-cią. Jędruś pierwszy. Ja postanawiam po kąpieli troszkę poczytać, aby wyciszyć się. Owinięta w chustę siadam pod oknem, otwieram książkę i… Nagle nad moim uchem cichutko ktoś stuka w szybę. Zamieram! Wyobraźnia zaczyna działać. Nie, nie wpadnę w większą panikę, bo już chyba nie można bardziej bać się. Postanawiam nie odwracać się, Nie chcę zobaczyć w szybie twarzy strasznego bandyty, który postanowił napaść na naszą chatę, ani pary duchów, zadowolonych, że udało się kogoś nastraszyć. Nie chcę wiedzieć, kto to, lub co to! Powoli wstaję, zamykam książkę i nie odwracając się idę w kierunku schodów. Kątem oka widzę, że jeszcze nie ma 24-tej. Oddycham z ulgą, jednak napięcie nie znika. Na piętrze gaszę światło. Wślizguję się do sypialni. Byle bliżej Jędrka. W razie czego mogę go zbudzić! Nieświadomy niczego śpi słodko, lekko pochrapując. Do 3-ciej ( chyba, bo świta) nie śpię. Najpierw słyszę trzask na dole. To chyba rozsychają
się deski. Usypiam na moment, ale budzę się z sercem rozkołatanym strachem, bo nagle pod oknem wybucha lokalna, kocia wojna o teren. Miałczenia, wrzaski trwają parę minut. Gdzieś pohukuje puchacz. Gdzieś coś skrobie…. I jak tu spać?
A wszystko zaczęło się od „ stuku puku „ w okno. Tylko znowu nie słyszałam koziołka.


S.

środa, 8 czerwca 2011

Kraina uśmiechu – czyli wieści z letniska cz 2

ciąg dalszy wieści
Środa 1 czerwca 2011 r.

Przed południem;
Od rana w radiu / nie mamy na razie TV/ podają, że ma padać i mają przyjść gwałtowne burze. Na razie słońce pięknie świeci. W słońcu Jędrka atakują gzy, a w cieniu meszki. Chcąc trochę od nich odpocząć, pojechał nie tylko po kasę do bankomatu, ale i po coś przeciw meszkom, bo zapomnieliśmy wziąć z domu.Od rana pan Zdzichu ( okazuje się, że nie ma na imię Zbigniew, ale Zdzisław ) zasuwa przy skarpie. Robota pali mu się w rękach. Teren wokół w szybkim tempie zaczyna zmieniać się.Coraz bardziej realne wydaje się, że zdążymy zagospodarować teren wokół chat.Już skarpa zaczyna być pięknie podparta płytami i kamieniami. Widać, że wszystko robi się uporządkowane. Może już niedługo zasiejemy trawę pomiędzy domami.
Po południu;
Musiałam szybko coś zrobić z zakupionym dzień wcześniej mięsem, bo we wtorek nie było prądu i boję się, że mięsko wyjdzie nam piechotą z lodówki. W ten sposób zrobiłam; sos do spaghetti na dziś, klopsy na jutro i karczek na kiedyś. Nadal mam nieczynną zamrażarkę.Muszę poszukać fachowca!
Około 14-stej grzmotnęło, zadudniło, poniosło echem po górach i lunęło. Na początku lało i świeciło słońce. Wtedy pan Zdzichu z Jędrkiem zrobili sobie małą przerwę, bo „może za chwilę przejdzie”. Ale po 30 minutach słońce obraziło się na cały świat, no może nie na cały,ale na jego duży kawałek ( słyszałam prognozę w radiu) i dało sobie spokój. Zaczęło lać bez przerwy. Jędruś odwiózł pana Zdzicha do domu.Po południu na zmianę; to słoneczko zaglądało, czy jeszcze jesteśmy, to deszcz próbował nas wygnać do domu. W wyniku tej pogodowej szachownicy wprawdzie pod koniec dnia przestało padać, ale znad zalewu uniósł się wielki tuman mgły, potem do niego dołączyły kłaczki znad łąk i lasów. I tak do wieczora. Wyraźnie się ochłodziło.Jędrek wykosił kosą kawałek stoku obok łąki sąsiadki. Niewielki, bo mu nie szło. Odłożył na „kiedy indziej to zrobię”. Całe popołudnie oraz wieczór skręcał, szlifował, docinał,malował , sklejał. W ferworze walki zrobił za dużo! Musi część odciąć, bo za wysokie…Ja głównie zmywałam, zamiatałam, układałam, a później zmarzłam, opatuliłam się i przeczytałam do końca ledwie napoczętą wcześniej książkę. Robiłam to z wielkimi wyrzutami sumienia , bo powinnam bardziej udzielać się na rzecz chaty, a po drugie miałam jechać do Leona , aby ten tekst włożyć w Internet.
- Pojadę jutro rano, Leon pewnie układa się do snu .- pomyślałam, bo pamiętam, że Leon jest z tych co z kurami idą spać, a ze skowronkami wstają. I dalej miałam doła.W ten sposób dotrwałam do późnego wieczora. W tak zwanym międzyczasie świat wokół chat zanurzył się w gęstej, białej wacie. Szkoda, że nie cukrowej, bo przynajmniej osłodziłaby mój zimny wieczór. Tylko koziołek buczał sobie, jak co wieczór. Tym raz przeniósł się ze swoim tęsknym śpiewem bliżej nas, na łąkę sąsiadki.

Czwartek 2 czerwca 2011 r.

Otwieram oczy i widzę, że wokół szaro, buro. Słyszę, że Jędrek też nie śpi, więc zaczynam wyśpiewywać – „ słoneczko późno dzisiaj wstało i w takim bardzo złym humorze…”
-Po dwóch minutach Mój Men nie wytrzymuje i wybucha śmiechem.
- No, co się recholisz? – pytam – Dołączyłbyś do śpiewu. To działa. Zawsze tak robiliśmy na
koloniach! -
- Nie mam szans przy twoim głosie – odpowiada, a ja próbuję obrazić się, ale tak na niby, bo
doskonale znam wątpliwe walory swojego głosu.
Po szybkim śniadaniu zabieramy się za prace. On na tarasie, bo nie wiadomo, czy lunie, czy nie, bo grzmi i wieje. Po jakimś czasie odprawia pana Ździcha, który przyszedł do pracy.Odkłada prace na jutrzejszy dzień. Podwiezie go do Polańczyka, sami też pozałatwiamy , co trzeba, a później do pracy!
Piszę szybko tekst, aby podrzucić do Grażki i Leona. Niech idzie w sieć. Porządkuję zdjęcia. Powinnam umieścić na stronie internetowej naszych chat. Sprzątam, zmywam, pomagam
i w drogę ! Słoneczko posłuchało mojej piosenki i świeci sobie jak „ ta la la” ! Zrobiło się gorąco. Niestety nie udaje mi się wysłać w Internet swoich „ wypocin”, bo jakoś sprzęt Grażki oślepł i nie widzi mojego przenośnego nośnika. W chatach przegrywam na inny i też go nie widzi. Co mam zrobić? Odkładam, aby być może wysłać gdzieś w jakiejś kawiarence, albo gdzieś indziej. Przyrzekam sobie aby koniecznie założyć Internet w chacie.
W tak zwanym międzyczasie Jędrek umawia się na ryby. Kupujemy w Lesku białe robaki.Brrrrrr!!! Boję się, że nam rozlezą się i stanowczo przeciwstawiam się trzymaniu robali w lodówce. Zostają w samochodzie. Panowie gnają na ryby, a ja zostaję na tarasie.Projektuję szyld , który powiesimy nad bramą. Znowu grzmi i łupie. Jednak jakoś nie pada.Postanawiam nie przygotowywać patelni, aby nie zapeszyć, bo a nóż coś się złapie i będzie pyszna kolacja.Porządkuję stertę różności na tarasie. Nic dziwnego, że Jędrek ciągle czegoś szuka. W każdym z plastykowych koszy jest po trochę wszystkiego, łącznie ze śmieciami.Nagle zrywa się wiatr i zaczyna rzęsiście padać. Całe szczęście, że krótko.
Wracają faceci. Mają nietęgie miny. Są bardzo tajemniczy. Jednak nie potrafią zbyt długo zachować tajemnicy. Dowiaduję się, że trzy ryby zwiały z haczyka. Jedna, która się złapała,była bez wymiaru. Brakło jej jakieś 5 cm. Niestety złapała się tak nieszczęśliwie, że nie można było jej z powrotem wypuścić. Przyszła straż wędkarska( nie wiem jak dokładnie ta instytucja się nazywa). Okazało się, że panowie łowili parę metrów za blisko, bo na wodach górskich, a powinni na nizinnych. W tym roku zmieniły się granice, o czym żaden z nich nie wiedział. Po drugie ryba nie miała wymiaru. Po trzecie nie zapisali jej w kajeciku. Nie zapisali też miejsca połowu, a powinni to uczynić. Najgorsze to, że nie wiedząc, że łowią na górskich obszarach na haczyku mieli żywca ( tłustego robala), co jest niedozwolone. Nabroili, oj nabroili! Pstrąg został odłożony na bok. Jędrek zajął się innymi pracami. Późną nocą, gdy już leżeliśmy w łóżkach, przypomniał mi się ten biedak. Jędrek pognał przed chatę.
Niestety jakiemuś zwierzakowi rybka bardzo smakowała. Nie zostały nawet ości!

Piątek – 3 czerwca 2011r.

Od rana Jędrek biega po urzędach i znajomych. Musi załatwić numer dla naszych chat( w końcu musimy mieć jakiś adres), kamień na drogę, ziemię pod trawnik. Przy okazji podwozi pana Zdzicha, a potem wszyscy szalejemy ze skarpami. Pan Zdzichu pracuje jak Robokop. Łopata i kilof tylko śmigają w jego rękach. Jędruś ma swój odcinek. Panowie zwożą ziemię ze skarp na plac pomiędzy chałupami. Ja staram się rozgrabić to, co oni zwiozą.Plac staje się coraz ładniejszy i równiejszy. Skarpy zostają okolone płytami i kamieniami. To zabezpieczenie przed ich zjeżdżaniem w dół. Wokół chałup jest teraz szeroka ścieżka. Już stok nie wchodzi na ściany.Smutno mi, że nie mam możliwości , aby wysłać zapiski i fotografie do blooga. Na pocieszenie Moja Córa przez telefon informuje mnie, że dowiedziała się, z jakiej telefonii komórkowej mogę załatwić korzystny Internet. Wiem już, że zapiski umieszczę po powrocie do domu. Pogoda cudna. Grzeje, ale od wody wieje przyjemny wiaterek. To się chyba nazywa bryza. Trochę grzmi, ale to bardziej strachy na lachy, niż realne zagrożenie deszczem. I tak
jest do wieczora. Nie mamy TV, tylko radio. Zapomnieliśmy przywieźć odbiornik TV. To ma swój
urok. Czytam masę książek. Mimo iż robię to wieczorem, obawiam się ,że wszystko co przywiozłam przeczytam przez pierwszy tydzień i będę musiała pójść do księgarni, aby uzupełnić zapasy. Oprócz prac tzw. polowych, prowadzimy działalność dekoratorską.Ustawiamy, przybijamy. Jędrek głównie naprawia, to co się psuje, albo instaluje to, co powinien. Jest coraz ładniej. To naprawdę cieszy. Późnym wieczorem padamy zmęczeni.
Najczęściej ze zmęczenia nie potarafie usnąć. Główkuję, co powinnam zrobić następnego dnia,
gdzie co ustawić itd…
Tym razem koziołek jakoś nie buczy, co mnie bardzo niepokoi..."cdn


PS ....Przypominam o Candy  .....zapraszam bo warto ...
S.

wtorek, 7 czerwca 2011

Kraina uśmiechu – czyli wieści z letniska cz 1

Odcięta od świata Bożenka znalazła internet w bibliotece w Lesku i oto co mi przysłała:

Poniedziałek 30 maja 2011r
Przyjechaliśmy rzeczywiście późno, bo około północy. Mimo ostrzeżeń przemiłej Marii ( znajoma z zaprzyjaźnionego bloga), Bieszczady nie przywitały nas deszczem, więc gumiaczki na razie nie przydały się.Chaty stały sobie zatopione w ciemnościach i drzemały. Zbudziliśmy je światłem latarek iwarkotem silnika, bo korzystając z suchej drogi, Jędruś odważnie zjechał aż pod chaty.Poznosiliśmy tylko to, co najpotrzebniejsze, aby szybciej, po czym dwie godziny kręciliśmy
się po wnętrzu, jak oszalali. Zachowywaliśmy się jak rozradowane, młode psiaki. W końcu kompletnie wykończeni padliśmy na łóżka. Po tych emocjach nie mogłam usnąć do czwartej(chyba, bo jakoś zrobiło się dziwnie jasno). O ósmej rano, gdy zmęczona otwarłam oczy,Jędrka nie było w łóżku. Okazało się, że już od dawna był na nogach i obchodził włości.Cóż miałam robić? Wstałam! Wokół zieleń tonęła w złocie porannego słońca, ptaszki zasuwały jak oszalałe, więc żal było mi tracić czas, na przewracanie się z boku na bok.
Razowe bułki już czekały na kuchennym blacie ( widać Jędrusiowi poranny głód bardzo doskwierał), więc czym prędzej zrobiłam śniadanie, a potem hajda do Leska ( a może Liska, w końcu tak się kiedyś nazywało)!Kocham to malutkie, galicyjskie miasteczko. Jest na moją miarę. Wszystko jest tu tak
bliziutko. Domki małe, ryneczek mały. Ale wszystko można kupić i nie trzeba wcale wyprawy gdzieś dalej. Tak łatwo je obejść, co niezwłocznie zrobiliśmy. I co? Zaraz przy parkingu spotkaliśmy naszą dobrą koleżankę- Jadzię, która cudownie pisze ikony.Wpadłyśmy sobie w objęcia i szybciutko umówiłyśmy się na popołudnie, bo Grażka z Leonem też zapowiedzieli swoje przybycie. W związku z tym , że Jadzia również jest ich dobrą znajomą, spędziliśmy urocze popołudnie na naszym nowym tarasie, zajadając się pizzą, którą własnoręcznie sporządziłam i upiekłam . Była super i jak smakowała!!!Gawędziliśmy patrząc na skrzącą się wodę zalewu. Zaśmiewaliśmy się do rozpuku z
opowiadań Jadzi.
...
Przedwieczorne światło skusiło mnie do zrobienia paru zdjęć. Po odprowadzeniu gości,schodziłam dróżką obok naszego płotu. Nad chatami stok rozszalał się kolorową łąką. W powietrzu unosił się zapach akacji , dzikiego bzu i kwitnącej koniczyny. Ptaki urządzały wieczorny koncert. Nagle gdzieś w gęstwinie drzew zabuczało.
- Co to? – zapytałam z lekką obawą w głosie i we wnętrzu.
- To dwu- trzylatek koziołek. - odpowiedział Jędrek.
– Ale jesteś mieszczuchem!- skomentował.
- Jestem i co z tego. - odparłam
I wtedy zza czubków drzew ciężko wystartowała grupa dzikich łabędzi…To był widok.

Wtorek 31 maja 2011r.

Spałam znowu niezbyt dobrze i wstałam połamana. Nie wiem , czy to już nie te latka, czy
moja indywidualna wrażliwość, ale wyczaiłam, że mam łóżko na jakimś cieku wodnym i szybko je przestawiłam. Przypuszczam, że tędy leci trasa naszego podwodnego źródełka,które zasila studnię.Tym razem na nogach to ja byłam pierwsza i Jędruś wstał już na - „ śniadanie na stole!”.Oczywiście miałam dużo czasu, aby pooglądać cudowne „widoki z mojego okna”.Korzystając z dobrego, porannego światła strzeliłam parę fotek. Widoki jak z ilustracji w dziecięcych bajeczkach!!!Gdy zeszłam do dziennego pokoju, poczułam się wspaniale.Co za przestrzeń!I tak swojsko.W domu, w mieście mam niewielką przestrzeń.Jak przyjeżdżają dzieci, obijamy się o siebie.Tutaj nie czuje się mojej rodzinki.Po prostu wszyscy gdzieś wsiąkają w przestronne wnętrze chaty.Nawet wspólny posiłek nie jest problemem.Stół jest wystarczająco pojemny.Poranna kawa na tarasie połechtała moje sielskie tęsknoty.Potem biegaliśmy,załatwialiśmy sprawy w urzędach,na poczcie, a po południu zamieniliśmy się w robotników rolnych i drogowych.Nosiłam kamienie większe i mniejsze.Grabiłam śmiecie.Wyrywałam trawę wokół trzmieliny i sosenek. Jędruś zajął się skarpą.Wyciął też ogromną gałąź z dębu, bo zbyt nisko wisiała.Potem zamalował ranę na kolor jogurtu jagodowego.Mamy więc dąb z różową szminką! Ale przystojniak! Głodni, bo od 10.00 do 16.30 nie było prądu, uwijaliśmy się jak w ukropie.Z Jędrusia lało się.Pod koniec dnia, gdy coś mu strzyknęło w kręgosłupie i musiał w ramach rehabilitacji na rękach zwisać z belki, stwierdził, że nie ma co.On będzie się z tym bawił do końca urlopu, a jeszcze mnóstwo innej pracy.Musi więc pognać po pomoc, czyli zatrudnić pana Zbyszka.Ździebko to nadszarpnie naszą kieszeń, ale trudno.Coś za coś!Wieczorkiem pognał do wsi i w miejscowym barze załatwił nie tylko pana Zbyszka, ale jeszcze dogadał się odnośnie traktora z broną- to do wyrównania dolnego nieużytku, oraz dwóch wywrotek ziemi – to na trawnik między domy / być może/.
Zmęczeni, ale zadowoleni, z wizją przyszłego trawnika poszliśmy spać...cdn

pozdrawiam Stella-córka Bożenki

niedziela, 5 czerwca 2011

Kłopoty na łączach

Nikt w zasadzie nie zastanawia się jak mocno przywiązany jest do swej obecności w internecie..do możliwości sprawdzenia poczty,odpisania na maile , podzielenia się z przyjaciółmi zdjęciami ,napisania kilku zdań na blogu....Nikt o tym nie myśli, dopóki nie jest odcięty od świata ...

Bożenkę spotkało chwilowe odcięcie ,prawdziwy odpoczynek od cywilizacji...mimo chęci cywilizacja nie daję się podejść i pomóc.
W zastępstwie uchylam rąbka tajemnicy, kilka zdjęć (kiepskiej jakości bo z mmsowej wiadomości-ale są)...
Kosina ...w ujęciach kilku...









pozdrawiam Stella-córka Bożenki