poniedziałek, 26 października 2020

Koncert jesienny na ...

Przeglądając facebooka  natknęłam się na wiersz naszej noblistki Wisławy Szymborskiej KILKUNASTOLETNIA, który urzekł mnie i zmusił do refleksji. Wiersz jest spotkaniem ze sobą sprzed lat, pełną zapału, bezkompromisową, mało doświadczoną, otwartą na zmiany, nowości. Taką, która jeszcze niewiele wie o cierpieniu, trudach życia. Jeszcze nie zdążyła się rozczarować. Patrzy na świat krytycznie i widzi barwy czarno-białe. Jeszcze nie nauczyła się dostrzegać różnych odcieni szarości. Łączy ją ze mną data urodzenia i krewni, choć  w jej świecie większość z nich żyje, inaczej niż w moim. Ona ma niewielki zasób wiedzy ale broni swoich racji, jakby od tego miało zależeć jej życie. Ja wiem dużo więcej, choć nie jestem pewna, czy  aby na pewno. Ona jest dużo szczęśliwsza mając wokół siebie materialne dowody miłości bliskich, ale ich nie dostrzega, a przez to nie zawsze ceni. Mamy tyle ze sobą wspólnego a jednak jesteśmy tak różne i to nie chodzi tylko o pewną rękę, gładką skórę, sprawność.  Tyle poetka , a ja zastanowiłam się nad sobą. Popatrzyłam  na swoje szesnastoletnie zdjęcie. Próbowałam sobie przypomnieć, jaka byłam i co mam wspólnego z tą szesnastolatką z pszenicznymi włosami związanymi w koński ogon i skręconą w pierścionki grzywką. Szaloną romantyczką, popełniającą błąd za błędem, pozującą na bardzo rozsądną osobę. Miałam słomiany zapał i zwariowane pomysły. Pełna byłam skrajności i byłam przekonana o swojej racji. Dziwnie dobierałam przyjaciół. Przeważnie byli to ludzie, którzy z różnych powodów mi imponowali. Przyjaźnie te nie przetrwały, a teraz z perspektywy czasu uważam, że były dla mnie bardzo destruktywne. Miałam na tyle rozumu, że w pewnym momencie zadziałał instynkt samozachowawczy i pozwolił mi radykalnie odciąć się. Później dużo bardziej ostrożnie i starannie dobierałam przyjaciół. Te znajomości trwały długo, ale po wielu latach część z nich wyblakła, sprała się, bo nasze drogi poszły w całkiem innych kierunkach.  Jednak jestem długodystansowcem. Podtrzymuję znajomości, bez względu na odległość i czas. Wprawdzie nie należę do ludzi kolekcjonujących znajomych i traktujących przyjaźnie po łebkach, to niektóre trwają od kilkudziesięciu lat. W przyjaźnie wchodzę ostrożnie, ale dość głęboko. O ludziach, których mogę nazwać swoimi przyjaciółmi mogę powiedzieć, że są nimi naprawdę. Zawsze mogę na nich liczyć , a oni na mnie, bez względu na wszystkie okoliczności. Nie mam wielu, ale jestem ich pewna. Myślę , że i oni są mnie pewni. 

Po drodze wykruszyło mi się paru przyjaciół, albo może ja im się wykruszyłam, bo zaczęło nas więcej dzielić, niż łączyć. Wiem, że dziś z wieloma dawnymi przyjaciółmi nie zaprzyjaźniłabym się, a oni pewnie nie chcieli by mieć wiele wspólnego ze mną. Nie tracę więc czasu na podtrzymywanie tych relacji, choć czasem szkoda mi dobrych wspomnień. Patrzę w lustro i zastanawiam się, czy warta jestem swojej przyjaźni. Czy zaprzyjaźniłabym się ze sobą sprzed lat? Czy warta byłam mojej obecnej przyjaźni? I czy ja kobieta- babcia umiałabym żyć w przyjaźni ze sobą będącą dopiero na progu dorosłości? Co mogłabym tej dziewczynie powiedzieć? A może to, aby kierowała się sercem ale i rozumem.By kochała siebie i zawsze w siebie wierzyła. Żyła tak, by nikogo nie krzywdzić, zawsze była w zgodzie ze sobą i ze swoim sumieniem. Zdanie ludzi jest drugorzędne. I tak człowiek pozostaje z najsurowszym sędzią, którym jest jego sumienie. I dobrze jest, gdy mu to nie doskwiera.

Skąd te przemyślenia? Cóż, może dlatego, że zaczęłam kolejny rok życia? A może dlatego, że w Polsce wrze i mamy tak trudny czas, kiedy ludzie chorują, odchodzą... A wiersz był tylko pretekstem? 

Skłamałabym, jak bym powiedziała, że mnie to co dzieje się na świecie oraz w Polsce nie rusza. Nie potrafię tak jak Krystyna z zaprzyjaźnionego bloga żyć w tych czasach całkiem spokojnie i na luzie. Chciałabym ale nie potrafię. A im bardziej się staram, tym intensywniej świat wdziera się do mojej świadomości i odbiera mi spokój.  Jednak o tym już pisałam.          
 

   






Co w Wyluzowanej ? Wczoraj w nocy znowu padał deszcz. Jest dosyć ciepło, bo siedemnaście stopni  Berdo pięknie się wybarwiło i przybrało moje ulubione jesienne barwy. Ciepłe, przytulne. Wygląda jak piękna włóczkowa czapeczka. Poczerwieniały berberysy, pożółkły graby, poczerwieniały buki, wyłysiały brzozy. Łąka i trawnik pomiędzy chatami mają piękną, szmaragdową barwę. Przejażdżka bieszczadzkimi drogami, to prawdziwa uczta dla oczu. Korzystamy z niej, gdy nie pada. Jędrek objeżdża na rowerze swoje stałe trasy. Mnie kolano nie daje do woli spacerować, więc jedynie obchodzę Wyluzowaną. Dobrze, że jest tu gdzie chodzić. Za to na tarasie mam świetny punkt obserwacyjny łąki i zwierzęcej ścieżki. Podglądam lisy, łanie, ptaki. Mój ziołowy ogródek trochę zmarniał. Powinnam przygotować go do zimy.  Ku zdrowotności popijamy zakwas buraczany z czosnkiem. Kapusta się ukisiła i trafiła do słoików. Zebrane pod świerczkami  grzybki po troszkę trafiają do słoików. Dzisiaj znowu zebraliśmy kolejną partię. Będzie na dwa słoiczki. Chciałabym spróbować zakisić kapustę pekińską. Córka mówiła mi, że uwielbia kapustę kim-czi. Będzie to dla nas coś nowego. . 




Nie jedziemy w tym roku do Kędzierzyna-Koźla przed pierwszym listopada. Jędrkowi przesunięto termin badania. Bardzo smutno mi się zrobiło z tego powodu, że nie zobaczę bliskich memu sercu. Myślę, że  nasi zmarli leżący na kozielskim i kędzierzyńskim cmentarzu nie obrażą się, że na trawniku pomiędzy domami w ich intencji zapalę znicz. Po przyjeździe do miasta z pewnością ich odwiedzimy. Robimy to za każdym razem, gdy tylko zjeżdżamy do miejskiego domu. 

Nadal jestem w stałym internetowym  kontakcie z przyjaciółmi i rodzinką, jednak to nie to samo, co bliska obecność. Teraz mówię sobie; trudno!  Za to w ubiegłym tygodniu gościliśmy u siebie naszą starą serdeczną znajomą. Przyjechała na smaczny obiadek i ploteczki. Wcześniej przez dwa tygodnie była uwięziona w swoim miejskim mieszkaniu z powodu ciężkiej infekcji wirusowej. Teraz przechodziła rekonwalescencję. To był dla nas bardzo miły przerywnik . Do bezludnej wyspy przypłynęła łódeczka. Tak, najbardziej w tej naszej samotni brakuje mi normalnych kontaktów z ludźmi. Człowiek jest przecież istotą społeczną.   
 






niedziela, 18 października 2020

troszkę radości


        W jednym z artykułów prognozujących sezon zimowy 2020/2021 przeczytałam, że w tym roku już złotej polskiej jesieni nie będzie i szybko przyjdzie zimowa aura. Szkoda, bo bardzo lubię pozłacaną Wyluzowaną, zasnutą babim latem. Bardzo lubię też kolorowe Bieszczady. Teraz, gdy prawie cały czas mieszkamy w chacie, łapię każdy słoneczny dzień. Nie jestem zdana na przypadek, że przyjeżdżając na krótko, trafię na fatalną pogodę. 

 



W czwartek , gdy wracaliśmy z cotygodniowych zakupów, mieliśmy po drodze słoneczko, które wydobywało barwy z bieszczadzkich stoków. Przejeżdżaliśmy drogą wzdłuż zalewu. Kolorowe drzewa otaczające zbiornik przeglądały się w pomarszczonej srebrnej  w tafli. I było jak na kolorowej ilustracji bajeczki dla dzieci, aż chciałoby się powiedzieć" za górami, za lasami , za siedmioma jeziorami była złota kraina wielkiej szczęśliwości. Żyli w niej zwyczajni ludzie, którzy nie pragnęli niczego więcej, jak możliwości spokojnego życia pośród przyrody..." I na tym muszę zakończyć, bo dalsza część już nie jest tak pogodna i nie nadaje się dla dzieci. Tak właśnie sobie myślałam, gdy wracaliśmy z Sanoka. W wiadomościach radiowych podawali właśnie, że padł kolejny rekord zakażeń. Liczby, które od dłuższego czasu szybowały w górę, zaczęły mnie przerażać. A później , już w chacie z wiadomości telewizyjnych dowiedzieliśmy się, że powiat leski znalazł się w czerwonej strefie, a i powiat kędzierzyńsko-kozielski również jest w czerwonej strefie. Jedenaście dużych miast  się w niej znalazło. Czerwona stała się połowa Polski, jak dolna połowa flagi. Prezenter wymieniał nazwy miast i wtedy dowiedziałam się, że Wrocław jako nieliczny pozostał jeszcze w strefie żółtej, w której znalazła się druga połowa kraju. Wiosną, gdy pozamykani w domach psychicznie próbowaliśmy się oswoić z nową dla nas sytuacją, generującą strach i niepewność , wszyscy mieliśmy nadzieję, że już w jesieni będzie po strachu. Odbędą się poprzekładane na jesień wesela, komunie, spotkania, zjazdy...Ludzie padną sobie w ramiona i nadrobią miesiące samotności. A ja nadrobią przerwę w życiorysie. Czas gdy życie na świecie na moment zastygło w bezruchu. Bo wtedy wydawało się, że cały świat wstrzymał oddech.  Ale jak długo można powstrzymywać się od oddychania? Strachy z czasem stają się mniej straszne, adrenalina opada, emocje powszednieją. Ofiary już nie tak bardzo przerażają. Każdy myśli, że wszystko co najgorsze jemu się nie przytrafi, bo przecież to inni giną w wypadkach, zapadają na śmiertelne choroby, więc dlaczego i tak nie będzie tym razem? Szkoda życia na ostrożność.I zaczęło się szarżowanie, które jak na równi pochyłej sturlało nas do parteru. W tym momencie zaczęła się ta część bajki, która przeraża. Gdy byłam mała, mama do poduszki czytała mi i młodszej siostrze bardzo różne bajki. Pamiętam taką bajkę o żelaznych bucikach, a w niej moment, gdy dziewczynka musi przeprawić się łódką przez czerwone jezioro. W łódce grasuje przewoźnik-zbrodniarz, ścinający pasażerom głowy. A dziewczynka nie ma innego wyjścia. Musi wsiąść do łódki. Ubiera na szyję żelazną obręcz i chowa ją pod chustką. Ma szansę. Jednak słuchałam tej bajki do momentu wejścia dziewczynki do łódki, a później wsadzałam sobie palce do uszu, mimo iż wiedziałam, że historyjka ma dobre zakończenie.  Obecnie czuję się dokładnie tak samo, jak w chwili wysłuchiwania bajki. Obserwuję rzeczywistość, a gdy docierają do  mnie informacje ze świata, z Polski o  kolejnych zachorowaniach, które przekraczają już dziennie dziesięć tysięcy, mogę tylko wsadzić palce do uszu. Wiem, że globalnie dla Polski i świata w końcu wszystko musi się  skończyć dobrze. Ale droga do tego długa i poziom stresu z każdym dniem mimowolnie wzrasta. Jak sobie z tym poradzić? Przecież wszyscy wiemy, że stres osłabia odporność, a wtedy wszelkie choroby się nas czepiają i nawarstwiają się. Muszę się przyznać, że jestem wrażliwcem.  Wiedza ta zmusza mnie do poszukiwań sposobów radzenia sobie ze stresem, rozładowywania negatywnych emocji. Najłatwiej byłoby odciąć się od wszelkich fatalistycznych informacji. Czy mogę to zrobić? Chyba nie, skoro mam rodzinkę, którą kocham i na której mi zależy. Boję się o nich, tęsknię za nimi wszystkimi. Większość z nich jest czynna społecznie i nie żyje w próżni. Mogę jedynie z nimi mieć kontakt dzięki łączom telefonicznym, też internetowo. Korzystam z tego, kiedy tylko mogę. Staram się utrzymywać stały kontakt z najbliższymi, czyli rodzinką i przyjaciółmi oraz bliższymi  znajomymi.  Czytanie informacji dotyczących sytuacji epidemiologicznej i informacji politycznych zredukowałam do jednego razu dziennie. Niektóre znam tylko z nagłówków, bo staram się nie zagłębiać w te najgorsze. Czyli robię tak, jak sprawdziło mi się w dzieciństwie. Wsadzam palce do uszu. Przecież sama nie mam wpływu na to co się wokół mnie dzieje. Szkoda energii na coś, na co nie mam wpływu.  A co mogę zrobić? Zadbać o siebie i swoje najbliższe otoczenie, czyli męża. 




Przeczytałam taką świetną sentencję, z którą zgadzam się w zupełności."Jest jedno lekarstwo na wielkie kłopoty, małe radości". Staram się sprawiać sobie i mężowi właśnie takie małe radości. Wczoraj miałam urodziny. Od rana było deszczowo, ponuro. Gdy otworzyłam oczy, zastanawiałam się, jak ten dzień uczcić. Rodzinka daleko, przyjaciele również, część z nich lekko przeziębiona. I pomyślałam ze smutkiem , że tym razem nie spotkamy się przy biesiadnym stole. Nie będziemy świętowali. A później zadzwonił telefon, a gdy odebrałam, usłyszałam " sto lat, sto lat, niech żyje , żyje nam..." To śpiewał mój najmłodszy wnuczek. Powtórzył to dziesięć razy. A później posypały się życzenia od całej wrocławskiej rodzinki, długie rozmowy z córką, wnukami. I pomyślałam, że nie odpuszczę świętowania, bo możemy świętować w Wyluzowanej we dwoje. I w ten sposób świętowaliśmy cały dzień. Począwszy od uroczystego śniadania, przez uroczysty "australijski" obiad , po uroczystą kolację. Do kawy upiekłam ciasto maślankowe z owocami i kruszonką, a później żytni , piękny chleb z ziarnami , oczywiście na zakwasie. I było bardzo uroczyście i wesoło. Było kameralnie ale za to  mogliśmy długo  świętować, od rana do późnego wieczora.  Przez cały dzień otrzymywałam  życzenia urodzinowe, dzwonili przyjaciele i czułam z nimi bliskość, mimo dzielącej nas odległości. Wielokrotnie słyszałam w słuchawce wyśpiewywane  " sto lat " , bo mam wielu znajomych z dobrym słuchem i głosem. Końcowe " sto lat" odśpiewała rodzinka naszego syna. To wyjątkowo wdzięczny chór, bo Karola oraz dziewczynki mają ładne i dźwięczne głosy.  Syn tylko włączał się swoim niskim  " bum, bum"! Wzruszyli mnie wszyscy, bez wyjątku. Czułam, że ktoś o mnie ciepło myśli i nasza sympatia jest wzajemna. I to jest bardzo ważne, by czuć więź z innymi, wiedzieć, że się jest dla kogoś osobą ważną. Nie ma znaczenia odległość, gdy zainteresowanie i sympatia, a czasem i głębsze uczucie np. przyjaźni jest wzajemne. Warto ludziom okazywać to, że się o nich myśli, o nich martwi, starać się ich w każdej chwili wspierać. Gdy jesteśmy blisko, możemy być przy nich, gdy proszą o to, pomagać. Gdy z musu jesteśmy daleko, możemy utrzymywać kontakt i dawać znak, że pamiętamy.  Rzeczywistość wokół nas się zmienia. Musimy zmieniać swoje życie. Ludziom bardzo młodym przychodzi to dużo łatwiej, niż osobom starszym ale chyba dzisiaj nie ma wyjścia. Trzeba być bardzo elastycznym. Ja staram się okiełznać stres, który wynika z lęku. Podobno strach nazwany już tak nie straszy. Więc czego się boję?  Boję się choroby, bo jest nieznana, a zatacza coraz bliższe kręgi.  Znam grypę z autopsji, a covid jest do niej podobny, tylko bardziej nieprzewidywalny. Nie raz , nie dwa miałam też infekcję wirusową, która ścinała mnie z nóg. Coraz częściej też słyszę, że ktoś znajomy na nią zapada. Boję o bliskich ale i o siebie. Co mogę zrobić z tym strachem? Staram się nie histeryzować, bo nic to nie daje. Racjonalne postępowanie jest dużo skuteczniejsze. Robię więc tyle, ile mogę. Zmieniam swoje życie na bardziej kameralne, staram się maksymalnie wykorzystywać to, czym obecnie dysponuję. Ograniczyłam zakupy do cotygodniowych. Korzystam z maseczki i płynu dezynfekcyjnego, często myję ręce i staram się w miejscach publicznych utrzymać odstęp.  Traktuję to jak dziewczynka z bajki żelazną obręcz ochraniającą szyję.  I robię sobie małe przyjemności aby żyć, a nie wegetować. Właśnie dziś zamierzam podeptać na mały spacerek w odludne miejsce. Jest mała przerwa w opadach. Trzeba wykorzystać. A jak będzie padać, to poczytam lub coś namaluję. Zawsze można coś znaleźć aby sprawić sobie troszkę radości.


 

 
 

poniedziałek, 12 października 2020

A u nas padato

 

       Od wczoraj, a w zasadzie od nocy z soboty na niedzielę rozpadało się na dobre. Temperatura spadła i jest mokro, zimno oraz depresyjnie. Wstałam dziś dosyć późno. Wprawdzie wcześniej parokrotnie otwierałam jedno oko i spoglądałam w stronę okna, ale płaszczyzna firanek wydawała mi się zbyt  ciemna, aby mogło być późno. A jednak, gdy zdecydowałam się na wypełźnięcie z łóżka, okazało się, że dochodzi dziewiąta. Jędrek jeszcze sobie smacznie pochrapywał. Przypomniało mi się, że jest niedziela i wystartowałam w dzień sama. Za oknem Berdo zasnute było grubą warstwą mgły. Gołe gałązki brzóz ociekały wielkimi przeźroczystymi kroplami łez. Z pewnością płakały za piękną, słoneczną  pogodą. Jeszcze wczoraj Wyluzowana kąpała się w ciepłych promieniach październikowego słoneczka. Było radośnie i cieplutko. Od soboty cały kraj stał się żółtą strefą. Czerwona linia na wykresie  danych statystycznych obrazująca  ilość zachorowań na covid ostro pięła się w górę, pomimo stosunkowo niewielkiej ilości wykonywanych testów. Nasz powiat był tak jak i inne podobne powiaty średnio zaawansowany w zachorowaniach, ale ilość wykrywanych zakażeń była coraz większa i niebezpiecznie szła się w górę, grożąc wątpliwym awansem do strefy czerwonej, a wtedy nie byłoby mowy, abyśmy owoce i jarzyny mogli kupić na targu, bo takowych nie będzie. Korzystając z tego, że na razie w sobotę mogliśmy się tam zaopatrzyć, pojechaliśmy na zakupy. Po drodze na skrzyżowaniu dróg w Uhercach Mineralnych zobaczyliśmy wielki stragan z wyrobami spod Zakopanego i kolorowy kierdel baranków i owieczek. Gdy zastanawiałam się, kto takie wątpliwe ozdoby kupuje, podjechał samochód z Łódzką rejestracją i jeden baranek wielkości sporego psa znalazł nabywcę oraz opuścił stadko.  Cena największego baranka to jedyne 220 zł, a najmniejszej owieczki 60 zł. Ja taką kwotę zdecydowanie wydałabym na coś innego, ale jak widać ludzie mają różne potrzeby, a i gusty oraz odczucia estetyczne też różnorakie. Wysłałam zdjęcie baranków swojej córce z zapytaniem, czy nie chciałaby zamienić swojej puchatej, zwariowanej kotki Ciri na bardziej statyczne stworzenie, bo ostatnio narzekała na jej nadmierny temperament. Odpowiedziała mi tylko emotikonem z uśmiechniętą buźką, co uznałam za odmowę.

  

Staramy się załatwiać wszelkie sprawy w Lesku od poniedziałku do piątku. W weekend jest zbyt dużo ludzi. Widzimy rejestracje z całej Polski. Bieszczady są teraz bardzo popularne. Pomimo iż minął okres wakacji, co weekend bieszczadzkimi drogami pomykają różne samochody, z rejestracjami z bliższych i dalszych regionów Polski. W naszych Bóbrczańskich Delikatesach Centrum jest zatrzęsienie turystów. Same obce rejestracje samochodów. Na parkingu nie ma miejsca dla miejscowych. Na dodatek mało kto do sklepu zakłada maseczkę, czy przyłbicę. Byłam świadkiem całkowitego braku reakcji ze strony obcej klientki, robiącej zakupy w naszych delikatesach. Kiedy kasjerka zwróciła jej uwagę, że powinna założyć maskę, zignorowała słowa kasjerki.  Nie trzeba było długo czekać i faktem stało się zakażenie personelu. Z musu przestaliśmy korzystać z tego sklepu. Wolimy jeździć do Leska lub Sanoka. Z całą pewnością ryzyko jest podobne, jednak świadomość, że turyści traktują lokalne sklepiki lekceważąco, działa odstraszająco. A stada turystów są u nas spore. Cieszę się, że mieszkamy na uboczu, w oddaleniu od wsi. Czujemy się u nas bezpieczniejsi.



Wyluzowana zmienia koloryt. Prawie każdego ranka Berdo zasnute jest tiulem mgieł, a gdy wychodzi słoneczko i mgły fruną ku niebu, obserwujemy, że jego stoki coraz bardziej rudzieją. Popołudniami na niebie oglądamy klucze ptaków kierujących się na południe. Odlatują, robiąc miejsce tym, które przylatują na okres zimowy. Tak jak w znanej piosence bieszczadzkie szlaki próbują zamknąć klucze ptaków. Jednak obecni turyści nie zwracają na to uwagi. Co weekend jest ich tu pełno. Od sobotniego poranka słychać samochody, które przejeżdżają drogą powyżej chat. Oglądałam dziś na facebooku straszne zdjęcie przedstawiające leżącego na drodze konia, który padł na trasie do Morskiego Oka, bo wiózł " turystów", którzy na weekend oderwali się od czipsów, fotela i tv, aby z wozu pooglądać naturę i pochwalić się przed znajomymi, że byli w Tatrach. Wiem, że osoby niepełnosprawne, czy też w podeszłym wieku również mają prawo coś zobaczyć i to dla nich powinny być podwózki, ale na zdjęciu widać było prawie samych młodych ludzi. Przypomniało mi się również zdjęcie z tej samej trasy przedstawiające wóz przeładowany młodymi ludźmi, a obok prawdziwego turystę na wózku inwalidzkim, który pokonywał tę trasę korzystając z mięśni swoich rąk. Zastanawiam się, jakie refleksje goszczą w głowach tych pasażerów? Czy w ogóle cokolwiek w nich gości?

A co jeszcze u nas? Wieczorami wzdłuż ogrodzenia Wyluzowanej do Zalewu Myczkowskiego ze stoku Kozińca schodzi małe stadko dorodnych łań. Na skraju łąki, pod chaszczami  i zaroślami pasie się młody koziołek. Grasuje też tam lisia rodzinka, a młodzież uczona jest polowania na drobne zwierzątka mieszkające w norkach. Nad zalewem krąży bielik. A w Wyluzowanej pod sosenkami wyrosły maślaczki. Powystawiały z jesiennej trawy swoje mokre kapelusze. Pozbieraliśmy grzybki, zagotowaliśmy ze słoną wodą cały litrowy słoik na zimę. Przygotujemy w ten sposób wszystkie grzybki, które jeszcze zbierzemy. Tylko parę słoików z rydzami w zalewie octowej przeznaczyliśmy na prezenty dla przyjaciół. Na razie mało mamy suszonych grzybków, bo te, które znaleźliśmy w lecie były robaczywe, a teraz na grzyby do suszenia  posucha. Tylko są rydze, maślaczki i zaczęły się podpieńki. Ale w lesie jest teraz przepięknie. Można też  spotkać salamandrę , a i muchomorki czerwienią się w ściółce. 

Pod ścianą chaty leży drewno na zimę. W spiżarni kiszony czerwony barszcz stoi już odlany w słoikach. Kamienny gar został zwolniony. Będziemy kisili kapustę. Już czas.






  


poniedziałek, 5 października 2020

Złoty deszcz liści











        






To, że w końcu  pod koniec września fizycznie pojawiłam się na wsi, nie znaczy, że wtedy zjawiłam się tu mentalnie. A to za sprawą mojej siostry, która umówiła się ze znajomą i z początkiem września pojechała do swojej chaty. Gdy po Pierwszej Komunii Św. naszej wnuczki Majeczki mogliśmy na luzie pozostawić miejskie pielesze i skierować nasze autko w kierunku Bóbrki, zastaliśmy w Wyluzowanej oprócz siostry,  dwie jej koleżanki. A za parę dni przyjechali nasi wspólni znajomi, również mieszkańcy Koźla. Tak więc mentalnie nie oderwałam się od miasta. W sumie przez czas pobytu gości w Wyluzowanej było bardzo sympatycznie. Na Berdzie zaczęło się rykowisko, a na tarasach co rusz wybuchały salwy śmiechu. W sumie nie wiem , które odgłosy były głośniejsze i bardziej spontaniczne.  Pogoda nas nie dołowała, bo co parę dni mimo wcześniejszych negatywnych prognoz, świeciło słoneczko. Spacerowaliśmy z gośćmi  po deptaku w Polańczyku. Wędrowaliśmy w pełnym  słońcu po koronie zapory. Odkurzaliśmy nasze stare znajomości. W chacie odmroziłam zakwas i ochoczo go dokarmiałam, nie mogąc doczekać się swojskiego chleba. Długo nie piekłam chleba. Ostatni raz pod koniec sierpnia, jeszcze w Bóbrce. W mieście pod naszą nieobecność mieszkanie opanowały mole. Zalęgły się we włoskich orzechach i wykorzystując, że nikt ich nie tępił, bo o nich nie wiedział, rozlazły po mieszkaniu. Gdy po przyjeździe do miasta przywitały nas chmury tych szkodników, zrezygnowałam z zapasów mąki chlebowej i pieczenia. Całą energię włożyliśmy w walkę z tymi owadami. Prócz tego wiele dni zajęło nam porządkowanie mieszkania oraz nasz miejski ogród. W mieście zastała nas kolejna rocznica ślubu i odbyliśmy naszą coroczną wędrówkę na Górę Świętej Anny, Anaberg jak to się mówi na Śląsku Opolskim, czyli tam, gdzie ślubowaliśmy. Jakoś bez tej wizyty czuli byśmy się pozbawieni czegoś ważnego. To zdecydowanie jest nasze miejsce.





Po wyjeździe gości z Wyluzowanej już następnego dnia wyjechała siostra z koleżanką, a dla nas nastał czas powrotu do codzienności i wiejskiego życia. Przez tydzień naszego pobytu zakwas dojrzał, a ja dojrzałam do ponownego wypieku chleba. Zaraz po powrocie internetowo zamówiłam mąkę w młynie, a w sklepie z artykułami gospodarstwa domowego zakupiłam duże plastykowe pojemniki na mąkę i wróciłam do pieczenia. W sobotę na targu nabyliśmy worek z burakami, czosnek i Jędrek nastawił buraki do kiszenia. W międzyczasie wyskoczył na rydze. Przywiózł cała michę złotych kapeluszy. I w ten sposób mamy kolejne cztery słoiki tego rarytasu. 


Powoli życie wraca do normy. Gdy świeci słoneczko, mam mnóstwo energii i życiowego optymizmu. Gdy zaciągnie się i długo pada, a temperatura mocno spada, dopada mnie gorszy nastrój. Myślę, że u każdego jest bardzo podobnie. Na dodatek od dawna nie pisałam, nie malowałam i dopadają mnie wyrzuty sumienia. A dzisiejszy nocy nawet śniło mi się, że ktoś pytał mnie o książki. To chyba podświadomość podszeptuje aby otrząsnąć się, przestać jeździć na szmacie udając, że codzienne czynności są najważniejsze i zacząć pisać.

Siedzę teraz na  drewnianym tarasie naszej chaty. Patrzę na złoty deszcz, który opada na nasz stok. Uginają się drzewa, wieje silny wicher i próbuje wyrwać ostatnie listki z czupryny naszych brzóz. Bukowe śmigiełka wirują na wietrze jak szalone, zanim wwiercą się w zieloną murawę.  Z daleka słychać pomruki burzy. Gdzieś tam daleko w górach. Grzmi prawie bez przerwy, a echo niesie ten głuchy odgłos.Podobno dziś ostatni dzień wysokich temperatur. Od jutra temperatura ma pikować w dół. Nie lubię zimna. Jednak bardzo lubię jesień z  całym bogactwem barw. Coś za coś. Wzdycham i wspominam niedzielny spacer po Żukowie. Lubię tam chodzić, bo to wędrówka na moje sfatygowane kolano. Droga wprawdzie systematycznie wspina się w górę, jednak robi to na tyle łagodnie, że zwykle daję radę. 


W ramach odskoczni od codzienności byliśmy tam ubiegłej niedzieli. Po drodze spotkaliśmy zaledwie trzy małe grupki osób. Byli z małymi dziećmi. Pewnie tak jak i my szukali miejsca, gdzie bardziej pusto, bezpieczniej, co w dobie pandemii jest bardzo ważne. Nie tak dawno z drżeniem serca czekałam na wyniki badań wymazu z nosa i gardła mojej synowej. Od przyjęcia komunijnego minęło zaledwie 10 dni.  Odetchnęłam z ulgą, gdy dostałam sms-a, że wszystko w porządku. To była tylko bardzo silna infekcja. Synowa zaraziła się od młodszej córeczki, tak jak i jej starsza siostra. Straciła węch i smak, gorączkowała i bardzo bolała ją głowa. Lekarka uznała, że może być zarażona covid-19. Dopóki nie wiedzieliśmy, czy i nas to nie dotyczy, staraliśmy się unikać kontaktu z innymi, aby niepotrzebnie nie przenieść wirusa, bo a nóż ... W niedzielę spacerem uczciliśmy dobre wieści. I warto było, bo pogoda była jak w lecie, słoneczko prażyło, a po drodze mieliśmy niesamowite spotkanie z jeleniem i jego płochliwą oblubienicą. Szliśmy drogą leśną, aż tu nagle z pobliskich zarośli przecięła nam drogę "zakochana para". Zrobiła wielkie susy, przesadzając ścieżkę. Jedno za drugim. Zwierzęta były ogromne, dorodne, masywne. Obydwa zniknęły w zaroślach po przeciwnej stronie ścieżki. Były od nas jakieś 5-6 metrów. Spotkanie trwało to chwilkę. Na tyle krótko, że nie zdążyłam zrobić zdjęcia. Zamarłam w zachwycie. Natomiast nie miałam problemu ze zdjęciem żmii. Niestety została przez kogoś nadepnięta i uszkodzona. Szkoda, bo żmije są tu pod ochroną i to człowiek wkracza na ich teren.