- Znowu jestem na haju -- powiedziałam do Hani, leniwie patrząc na kolorowe
bukiety Bieszczadu, bo zapachniało chatą z dziecięcych wspomnień. To od chleba,
który piekł się w piekarniku i gwarantował, że tego dnia śniadanie będzie
niecodzienne, bo bez konserwantów i polepszaczy. Chleb był na zakwasie, który
przywiozła Stella i czule karmiła go przez dwa dni.
Zrobiłam sobie mały majowy przystanek
na życie. Bieszczadzki przystanek od codzienności. Od stosów ludzkich nieszczęść, które będę
musiała rozwiązywać w drugim życiu, gdy
już wrócę do pracy. Od telewizyjnych dyskusji na temat emerytury po 67 roku
życia, od wiadomości o bombach na Ukrainie, które psują wizerunek ( a co z
bezpieczeństwem ludzi?)…Choć tu do niej tak blisko to jednak jest bardzo daleko.
Przynamniej w tych dniach.
Wystarczyło mi spojrzeć na żółte
plamy kaczeńców rozlane po łąkach i zielone koronki pierwszych liści, aby
nabrać właściwej miary życia.
Gdy siedzę na drewnianym tarasie
i patrzę na perląca się wodę Zalewu Myczkowskiego, zaczynam czuć, że obracające
się koła zębate cywilizacji zwalniają. Już nie jestem jedną ze śrubek, które
wmontowano do systemu. Jestem po prostu sobą. Zaczynam dostrzegać czerwone
obłoki wędrujące po niebie wczesnym świtem, rozzłocony pierwszymi promieniami
słońca pień brzozy, rosnącej w centralnym miejscu naszej bieszczadzkiej
arkadii.
Na dodatek znowu mam czas na to , aby rankiem włożyć na nogi
wysokie buty, przypiąć do rąk kijki i półtorej godziny przemaszerować poboczem drogi.
Od chaty aż do zapory i z powrotem. I wtedy to dopiero jest frajda! Przypominam
sobie co to znaczy delektować się życiem, gdy obserwuję; a to odbitą w wodzie kolorową czupryną Berda,
a to barwne łódeczki delikatnie bujające się na falach, jak z obrazów
holenderskich malarzy.
Wiosenny poranek w Bieszczadzie jest zawsze
rozśpiewany, rozćwierkany. Ptaki są rozdyskutowane, pobudzone. Tak wiele słyszę
głosów ,a mnóstwo w nich radości i entuzjazmu do życia. Zaraz zarażam się bezinteresowną
pogodą ducha. Słoneczko szybko pnie się coraz to wyżej i wyżej. Ogrzewa moje
plecy. Początkowo jedynie je głaszcze, ale pod koniec wędrówki na całym ciele
czuję jego niecierpliwe ponaglanie. Jakbym słyszała napomnienia.
– No, dość tego dobrego, wracaj
do domu! Czas na przygotowanie śniadania!—Więc wracam.
W zasadzie chodzę z kijkami ze
Stellą. To jej przyjazd zmobilizował mnie do ruchu. Sama zatrzymywałam się
jedynie na chęci poprawy kondycji.
Gdy pierwszego ranka zastałam ją
w dziennym pokoju w pełnym rynsztunku; buty, strój i kijki, od razu
przyłączyłam się do jej.
Mam motywację i „parę do bryczki”.
Możemy po drodze pogadać, bo w chatach ciągle kłębi się i wrze, więc trudno o
rozmowę w cztery oczy. Sporo nas. W sumie 8 osób wraz z dwójką dzieci. Za to radości co niemiara. Od razu wzrósł u
mnie stopień optymistycznego spojrzenia na życie.
Żyjemy jak w komunie . Nie o
ustrój mi chodzi, a raczej o wspólnotę życia;
wspólne zakupy, wspólne gotowanie, wspólne posiłki. Celebrujemy
wspólnotę nasiadówkami przy ogromnym stole . I odgrzewamy bliskość, która
rozłazi się nam w codziennym życiu, jak długo noszona podkoszulka.
I trwa to , trwa…aż idyllę
przerywa prozaiczna „jelitówka”. Dopada najpierw mnie. Stella z Kamilem i
dziećmi już mają ją za sobą. Przedwyjazdowy tydzień zmagali się z nią we
Wrocławiu. Pojawia się znikąd. Po śniadaniu, na który składa się wiejski nabiał
zakupiony w zaprzyjaźnionym gospodarstwie, miód i cieplutki, ciemny chlebek,
który upiekła moja córka . Chlebek jest na zakwasie. Pychota! A tu nagle mnie
mdli. Telepię się z zimna , pomimo iż na dworze 27 stopni. Latam do miejsca
odosobnienia i cieszę się, że w chacie są takie trzy miejsca. Dwa w domu, a
jedno nadworne. .. Zaszywam się w sypialni. Nie mogę jednak spać.
Boli mnie każda kostka i każdy
staw. I tak było ze dwa dni, z ogromnym bólem głowy. Zasypiałam na siedząco w
trakcie rozmowy, zabawy...
I nagle, jak ręką odjął! Wszystko
przechodzi. Na dworze słoneczko. Nic nie boli. Noce mam przespane. I wraca cała
radość życia. Wracam do wypiekania kołaczy z jabłkami, makiem. Moja siostra
również szaleje z ciastem drożdżowym. To samo Stella. Gotujemy, pieczemy i
zastanawiamy się, dlaczego tak jest , że tu wszystko się chce robić. A tu nagle
znowu przystanek, bo dopada Jędrka. Pojawiają się wszystkie objawy…
Czas gna, skrócony do maksimum chorobą…i Stella z rodziną wyjeżdża.
Ostatni dzień zostaje nam
przygotowanie chaty do kolejnego przyjazdu. Jest niedziela. Mamy wyjechać w
południe. Nadal piękna pogoda. Kończymy prace dopiero około 13-stej. Tym razem do domu wieziemy cierpiącą Lucynę. Całe
szczęście, że u niej objawy nie rozwinęły się w pełni. Ma temperaturę i cierpi
na koszmarny ból głowy.
Przesypia drogę, od czasu do
czasu ładując w siebie aspirynę. Zostaje Hania! Ona jedna dotychczas nie
zmagała się z chorobą.
Siedzę w domu. Wczoraj byłam cały
dzień w pracy. Dziś zaczynam po południu, więc poranek poświęcam na powrót do
wspomnień. Przeglądam zdjęcia. Ach co to
był za weekend!!!
Krzaki jeżyn splatane z kępami białych kwiatów są bardzo zdradzieckie. Potrafią nieźle " dopiec".
A jednak zawilce pojawiły się na "zawilcowym stoku", który znowu wygląda jak gruby dywan.
Mech na zwalonym pniu co roku grubszy!
Dolną część działki opanowały krzaki jeżyn.
Część drzew pokryta jest grubą warstwą liści, a na innych dopiero pękają pączki.
Zapach kwitnącej czeremchy dochodzi codziennie do tarasu. Szczególnie czuć ją rankiem i wieczorem.
Przywieźliśmy kamienie na stopnie. Będzie zejście z górnego parkingu.
Trawę trzeba zasilić nawozem, trawnik napowietrzyć. I znowu będzie piękny.
Niestety na kamienistych ścieżkach pojawiły się kępy trawy. Tę trzeba usunąć.
Szalejemy z potrawami. Tym razem delektujemy się leczo.
Reksio odwiedza nas codziennie i towarzyszy we wszystkich pracach. Ochoczo nosi drzazdi do podpałki! Ale mądrala!
Ranek jest niesamowity. Z łóżka widzę, jak z cienia wyłaniają się kolejne partie Berda.
Pojawia się tarcza strzelnicza i cała grupa Indian . Jest też Wilhelm Tell.
- Popatrz, jaka jaszczurka! Zaraz ją odnoszę na miejsce!_-
Codziennie grzejemy w kominku, aby była ciepła woda. Gaz strasznie drogi.
Trzeba narąbać drew.
Po kiego licha wieźliśmy 400 km kwiaty. Tu są dużo ładniejsze. Ale posadzić je trzeba.
Na gazonie pojawiła się szczotka różnego kwiecia. Ciekawe, co wyrośnie?
Końcówka ; ale śmieci naprodukowaliśmy przez te 9 dni!
Wyjeżdżamy! Jędrek wiesza na bramie znak dla każdego, kto chciałby wtargnąć bez zaproszenia.
Siedzę w domu i pod powiekami mam taki obrazem . To fragment stoku obok naszych chat.