niedziela, 28 października 2012

cofka; Montmedy, Aviot, Arlon





Poranek w Montmedy był słoneczny. Po otwarciu kamiennego domku, przewietrzeniu pomieszczeń, do których już od miesiąca nikt nie zaglądał, postanowiliśmy piechotą przespacerować się do zamku. Kamienny domek Jean Marc’ i Brygitte niedawno odkupili od jednego z członków rodziny i postanowili, że tam będą spędzali część wakacji, a może  i komuś wynajmą, gdy już go podszykują i odremontują .
 Zeszliśmy ze wzgórza. Żar lał się z nieba . Wędrowaliśmy w stronę widocznych widocznych z daleka wież zamku. 

 Przy drodze stała stara pralnia. Swietne schronienie przed upałem. Wewnątrz ogromne koryto, nad którym pochylały się z pewnością panie z Montmedy. Podobno działała jeszcze po II wojnie światowej. Pod ścianą wbudowano dębowe ławy, aby można było przysiąść, odpocząć i poplotkować z sąsiadką o tym, kto kogo zdradza, a komu
urodził się kolejny potomek, a może wymienić przepisy na galet itp…





Odetchnęliśmy , odpoczęli od upału, wypiliśmy parę łyków wody  i poszliśmy dalej w stronę murów zamku.






Przeszliśmy przez zwodzony most, tunel, bramę i wyszliśmy na… ulicę. Małe domki z kolorowymi okiennicami były miłym zaskoczeniem. Domy stare, podobno zbudowane jeszcze na ruinach romańskiego miasta. Miłe mini miasteczko za murami twierdzy.






Właśnie kręcono scenę do jakiegoś historycznego filmu. Mężczyźni w różnym wieku uczyli się maszerować pod okiem starego wiarusa. Panie ze scenariuszami biegały w te i z powrotem.


Zainteresowanie było wielkie. Nawet kot wciśnięty w gęsty żywopłot, śledził scenę po scenie. 



                                          Odwiedziliśmy też miejscowe muzeum. 





W drodze powrotnej przystanęliśmy pod repliką Matki Boskiej z Lourd.



Powłóczyliśmy się trochę po Montmedy zamku- twierdzy, po jego murach obronnych, skąd widać doskonale całą okolicę. 



Zmęczeni, ale zadowoleni wróciliśmy do kamiennego domku.
Miło było usiąść w cieniu drzew, na półkolistym tarasie z kieliszkiem metronga . Bardzo lubię ten alkoholowy napój, sporządzony przez Brygitte w ostatni weekend maja . Robi się go się go z kwiatów, które rosną tylko w tamtych okolicach, dodaje mozelskiego białego wina i ociupinkę koniaku, a może coś jeszcze, ale nikt nie chce mi zdradzić przepisu.
 Jean Marc’ zabawiał nas, ciekawie opowiadając historię kamiennego domku. Otóż na miejscu domku stała kiedyś strażnica, bo była tu wieża cytadeli i ogromne ogrody, usytuowane tarasowo na zboczu wzgórza. Z czasem ogród podzielono na mniejsze działki, które odsprzedano żołnierzom. Jeden ogród od drugiego oddzielony jest kamiennym murem.
Na terenie ogrodu- parku Jean Marca i Brygitte jest jeszcze mała grota, wciśnięta we wzgórze, romantycznie zasłonięta kwitnącymi pnączami. Poniżej zarośnięta trawą znajduje się pozostałość po jakiejś starej fontannie. Z dolnego tarasu do domku  prowadzi kręta kamienna ścieżka. Drzewa w parku są bardzo stare, konary mają poskręcane, czasem trochę zmurszałe.
Po południu , po zjedzeniu typowo belgijskiego obiadu, który Brygitte przywiozła z Habay la Vieille, pojechaliśmy do Aviotu, małego miasteczka, a może i nawet wioski.


Jest tam stara, ciągle remontowana  bazylika, którą wybudował podobno ten sam budowniczy, co katedrę Noter Dame.



 Katedrę odwiedził podobno Jan Paweł II, który koronował figurę Matki Boskiej.



Aviot za każdym razem mnie urzeka. Widziałam go już po raz trzeci, ale za każdym razem odkrywam coś nowego, piękniejszego niż poprzednio. 







Posiedziałam w starych ławkach, poprzyglądałam się wiekowym  figurom, podumałam.
Lubię wnętrza starych kościołów, ich atmosferę i przestrzeń dla myśli, które jakoś same układają się w głowie, porządkują. Lubię kościoły puste i ciche, a także kościoły puste i śpiewające organami. Ze wzruszeniem patrzę na wydeptane przez wieki  stopami ludzi kamienne posadzki. Wydaje mi się, że za chwilę zza drzwi zakrystii wyjdzie sznur zakapturzonych mnichów, ze schylonymi głowami i usłyszę szepty modlitw, a może i chór niskich głosów  w kościelnej pieśni…

Wracaliśmy do Belgii wieczorem, zapadał zmierzch. Żegnały nas kamienne domki i  bunkry Linii Maginota.




Następnego dnia odwiedziliśmy Arlon. Jest to główne miasto prowincji belgijskiejluksemburskiej. To miasto należy do najstarszych w Belgii i już w II wieku było ono rzymskim ośrodkiem handlowym. Obecnie jest to niezbyt duże , prowincjonalne miasteczko.

Był właśnie czwartek i na ulicach rozstawiono stragany. Mnie oczywiście interesowały stargany z artystycznymi sukienkami. Jędrka z kolei  stragany z rybami. Brygitte biegała od straganu do straganu, ponieważ wpadła w szał zakupów . Trudno było za nią nadążyć.





Zakupiliśmy masę ryb, muli, owoców, a później poszwendaliśmy się uliczkami miasta, a nawet weszliśmy do katedry. Głodni, ale zadowoleni pojechaliśmy do domu. 




                                                                           Cdn.




środa, 24 października 2012

wakacyjny misz masz - Belgia

      
 Za oknem szara mgła, a ja sobie oglądam  słoneczne zdjęcia z wakacji. Oczywiście ekspresem, bo nic się u mnie w tej materii nie zmieniło. Oglądam, oglądam , no i zatęskniłam za blogiem. Powróciłam  skruszona na łono blogowej społeczności ...
Co tu dużo mówić, odrzuciło mnie i to skutecznie od stukania w klawiaturę dla przyjemności.Zawodowo robię to codziennie, a więc może mi się po prostu przejadło.  Jak spojrzałam na datę, kiedy to ostatnim razem pisałam, za głowę złapałam się! To było jeszcze wiosną, a teraz jesień w pełni. Całe lato byłam poza internetową planetą.Widać potrzebowałam tego dla higieny psychicznej. Czyli aby odzipnąć sobie. Ale teraz powracam, bo nie chciałabym mieć zbyt wielkiej dziury w moim pamiętniku.
 Zacznę od tego, że zacytuję słowa poety "A lato było piękne tego roku"...
 Chociaż nie zapowiadało się, bo chciałam pojechać do swojej chaty w Bieszczady, ale stało się inaczej.
Bardzo niechętnie pojechałam do Belgii. W zasadzie zrobiliśmy to na prośbę leciwej ciotki, która owdowiała i zatęskniła za odrobinką rodziny, tej polskiej, bo wokół siebie przecież ma swoich polsko -belgijskich potomków. Po śmierci męża poczuła się bardzo samotna. Słała do nas smutne kartki z prośbą o przyjazd, a więc nie mieliśmy serca odmówić.
W drugiej dekadzie sierpnia pojechaliśmy do Habay la Vieille, do Jean Marc'a i Brygitte.
Tam zwykle kotwiczymy.
Habay leży niedaleko Arlonu w południowej części Walonii. W starym domu z  osiemnastego wieku nasi przyjaciele uwili sobie całkiem wygodne gniazdko. Już od progu przywitał nas waloński kogut, który podpierał nowe drzwi prowadzące do ogrodu.

A propos gniazdka; Jean Marc kocha wszystkie ptaki. Zarówno te udomowione, jak i dzikie. Nawet sztuczne znalazły miejsce w kąciku ogrodu.

Hoduje również kury liliputki, perliczki, gołębie , a także różnokolorowe króliki . W stawku pływają rybki.






Przez otwarte okno wpadają do kurnika jaskółki , które pracowicie karmią żółte dziobki wystające z gniazd zbudowanych pod belkami garażowego dachu.

  
Codziennie wieczorem zapisywaliśmy na tablicy plan następnego dnia. Musiałam przyspieszyć mój kurs francuskiego. Okazało się, że jakoś daję sobie radę! Nawet z pisaniem.
Każdego ranka zaczynaliśmy nową wakacyjną przygodę.
Pierwszą z nich  był 12 km spacer po lasach i ścieżkach wokół Habay. Oczywiście z uwagi na pofałdowany teren ( to w końcu Ardeny), sapaliśmy i zipaliśmy. Spacer zapowiadany był parę dni wcześniej. Pod kościołem zebrała się imponująca grupka, bo około trzystu mieszkańców okolicznych miejscowości. Przekrój wieku od lat 4-5 do chyba 70-ciu!  Trasa wyznaczona była strzałkami malowanymi na kamieniach, albo układanymi z gałęzi. Marsz ludów prowadził przewodnik. Drugi zamykał pochód. My oczywiście dreptaliśmy na końcu, przysparzając kłopotów pani Weronice( przewodnik).
Do mety doszliśmy ciemną nocą, gdy już wszyscy uczestnicy od dawna biesiadowali w miejscowej sali. Ale doszliśmy!! Hura!!!! Nie zgubiliśmy się w ciemnym lesie.
Następnego dnia była wycieczka do Francji. Na granicy powitał nas kamienny żołnierz.
W przygranicznej piekarni chcieliśmy kupić długie bułki , ale piekarz chyba był na urlopie.Szkoda! Nie ma to jak chrupiąca bagietka.
A później była sama letnia rozkosz w kamiennym letnim domku , wybudowanym na terenie dawnej cytadeli.W upalny dzień kamienny ziąb dawał wytchnienie.
         Obiad na kamiennym tarasie, w cieniu starych drzew smakował wyśmienicie!


               Piękna panoramę zakłócał jedynie widok francuskiego zakładu karnego.


                                                     Ale i były takie widoki!

        Z uwagi na późną porę,kończę pierwszą część wakacyjnych wspomnień. cdn.