Poranek w Montmedy był słoneczny. Po otwarciu kamiennego
domku, przewietrzeniu pomieszczeń, do których już od miesiąca nikt nie zaglądał,
postanowiliśmy piechotą przespacerować się do zamku. Kamienny domek Jean Marc’
i Brygitte niedawno odkupili od jednego z członków rodziny i postanowili, że
tam będą spędzali część wakacji, a może i komuś wynajmą, gdy już go podszykują i odremontują .
Zeszliśmy ze wzgórza.
Żar lał się z nieba . Wędrowaliśmy w stronę widocznych widocznych z daleka wież
zamku.
Przy drodze stała stara pralnia. Swietne schronienie przed upałem.
Wewnątrz ogromne koryto, nad którym pochylały się z pewnością panie z Montmedy.
Podobno działała jeszcze po II wojnie światowej. Pod ścianą wbudowano dębowe
ławy, aby można było przysiąść, odpocząć i poplotkować z sąsiadką o tym, kto
kogo zdradza, a komu
urodził się kolejny potomek, a może wymienić przepisy na galet itp…
Odetchnęliśmy , odpoczęli od upału, wypiliśmy parę łyków
wody i poszliśmy dalej w stronę murów
zamku.
Przeszliśmy przez zwodzony most, tunel, bramę i wyszliśmy
na… ulicę. Małe domki z kolorowymi okiennicami były miłym zaskoczeniem. Domy
stare, podobno zbudowane jeszcze na ruinach romańskiego miasta. Miłe mini miasteczko za murami twierdzy.
Właśnie kręcono scenę do jakiegoś historycznego filmu. Mężczyźni
w różnym wieku uczyli się maszerować pod okiem starego wiarusa. Panie ze scenariuszami biegały w te i z powrotem.
Zainteresowanie było wielkie. Nawet kot wciśnięty w gęsty
żywopłot, śledził scenę po scenie.
Odwiedziliśmy też miejscowe muzeum.
W drodze powrotnej przystanęliśmy
pod repliką Matki Boskiej z Lourd.
Powłóczyliśmy się trochę po Montmedy zamku- twierdzy, po
jego murach obronnych, skąd widać doskonale całą okolicę.
Zmęczeni, ale
zadowoleni wróciliśmy do kamiennego domku.
Miło było usiąść w cieniu drzew, na półkolistym tarasie z
kieliszkiem metronga . Bardzo lubię ten alkoholowy napój, sporządzony przez
Brygitte w ostatni weekend maja . Robi się go się go z kwiatów, które rosną tylko w tamtych
okolicach, dodaje mozelskiego białego wina i ociupinkę koniaku, a może coś jeszcze, ale nikt nie chce mi zdradzić przepisu.
Jean Marc’ zabawiał
nas, ciekawie opowiadając historię kamiennego domku. Otóż na miejscu domku stała
kiedyś strażnica, bo była tu wieża cytadeli i ogromne ogrody, usytuowane
tarasowo na zboczu wzgórza. Z czasem ogród podzielono na mniejsze działki,
które odsprzedano żołnierzom. Jeden ogród od drugiego oddzielony jest kamiennym
murem.
Na terenie ogrodu- parku Jean Marca i Brygitte jest jeszcze
mała grota, wciśnięta we wzgórze, romantycznie zasłonięta kwitnącymi pnączami. Poniżej zarośnięta trawą znajduje się pozostałość po jakiejś starej fontannie. Z dolnego tarasu do
domku prowadzi kręta kamienna ścieżka.
Drzewa w parku są bardzo stare, konary mają poskręcane, czasem trochę zmurszałe.
Po południu , po zjedzeniu typowo belgijskiego obiadu, który Brygitte przywiozła z Habay la Vieille,
pojechaliśmy do Aviotu, małego miasteczka, a może i nawet wioski.
Jest tam stara, ciągle remontowana bazylika, którą wybudował podobno ten sam
budowniczy, co katedrę Noter Dame.
Katedrę odwiedził podobno Jan Paweł II, który koronował
figurę Matki Boskiej.
Aviot za każdym razem mnie urzeka. Widziałam go już po raz
trzeci, ale za każdym razem odkrywam coś nowego, piękniejszego niż poprzednio.
Posiedziałam w starych ławkach, poprzyglądałam się wiekowym figurom, podumałam.
Lubię wnętrza starych kościołów, ich atmosferę i przestrzeń
dla myśli, które jakoś same układają się w głowie, porządkują. Lubię kościoły
puste i ciche, a także kościoły puste i śpiewające organami. Ze wzruszeniem
patrzę na wydeptane przez wieki stopami ludzi kamienne posadzki. Wydaje mi się, że za
chwilę zza drzwi zakrystii wyjdzie sznur zakapturzonych mnichów, ze schylonymi głowami i usłyszę szepty modlitw, a może i chór niskich głosów w kościelnej
pieśni…
Wracaliśmy do Belgii wieczorem, zapadał zmierzch. Żegnały nas kamienne
domki i bunkry Linii Maginota.
Następnego dnia odwiedziliśmy Arlon. Jest to główne miasto
prowincji belgijskiej, luksemburskiej. To
miasto należy do najstarszych w Belgii i już w II wieku było ono rzymskim
ośrodkiem handlowym. Obecnie jest to niezbyt duże , prowincjonalne miasteczko.
Był właśnie czwartek i na ulicach rozstawiono stragany. Mnie
oczywiście interesowały stargany z artystycznymi sukienkami. Jędrka z kolei stragany z
rybami. Brygitte biegała od straganu do straganu, ponieważ wpadła w szał
zakupów . Trudno było za nią nadążyć.
Zakupiliśmy masę ryb, muli, owoców, a później poszwendaliśmy
się uliczkami miasta, a nawet weszliśmy do katedry. Głodni, ale zadowoleni pojechaliśmy do domu.
Cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz