czwartek, 16 grudnia 2021

Mikołajki oraz prawie jak w skórze Popiela.

 

        Tak jak pisałam w poprzednim wpisie , przed wyjazdem do Bóbrki uczestniczyłam w corocznych mikołajkach organizowanych przez nasz zespół. Tym razem nie spotkaliśmy się w sali konferencyjnej  sądu, a gościnne podwoje otworzył dla nas kolega Marek. W obszernej willi pod lasem spotkaliśmy się późnym popołudniem.  Atmosfera była świetna. Na spotkanie upiekłam kulebiak, który udał się wyśmienicie.  Mojej synowej Karolince udało się ciasto drożdżowe ze śliwkami, a poza tym na stole stały potrawy wykonane lub zakupione przez pozostałych uczestników spotkania. A były to; śląskie makówki, ryba po grecku, śledzie, uszka, pierogi z kapustą i grzybami, piernik no i oczywiście barszcz. W związku z pandemią życzenia składaliśmy sobie na odległość , a więc nie było serdecznych uścisków, czego chyba wszystkim bardzo brakuje. Niemniej atmosfera była bardzo serdeczna. Kalambury, w trakcie których odgadywaliśmy adresata prezenciku okazały się strzałem w dziesiątkę. Śmiechu było co niemiara , a pomysły na kalambury przeróżne, bo i towarzystwo jest bardzo kreatywne. Mój kalambur rysunkowy był unikatowy i krył w sobie hasło obrazujące kolegę. Ukryłam w nim " do tańca i do różańca".  A że były to dosłowne cechy uwielbiającego tańce  pobożnego kolegi, a cała reszta uważała, że i do nich też pasuje opis, bo są wszechstronni. Chwilkę trwało, zanim  odgadnięto do kogo należy prezent. Dopiero podpowiedź, aby hasło wziąć dosłownie, rozwiązała zagadkę.












 Prezenciki były przeróżne i choć skromne, starannie dobrane do adresata. Spotkanie było świetnym i wesołym przerywnikiem w trudnym okresie pandemicznym. Gdy moja siostra wyzdrowiała i skończyła okres izolacji, zadecydowaliśmy, że czas do chaty.  Z przerażeniem pomyślałam o pierwszym dniu po przyjeździe do chaty. A w zasadzie o pierwszym wieczorze. Mieliśmy wyjechać wczesnym rankiem. Niestety nie udało się. Pojechaliśmy około dziewiątej, po drodze załatwiając różne sprawy. Jedną z nich były płyty z wermikulitu do naszego kominka, bo stare popękały i zaczęły się rozsypywać. Jechaliśmy obładowani, z zapasem słoików z zakiszonym w Koźlu czerwonym barszczem, kiszoną kapustą, świeżo upieczonym chlebem, zakwasem i mnóstwem bakalii potrzebnych do kutii. Poza tym wieźliśmy ze sobą ciepłą odzież, bo wyjeżdżaliśmy jesienią, a wracaliśmy w zimowej aurze.

Chaty zastaliśmy ciche i ciemne. Drzemały wtulone w biały puch śniegu.  Droga wiodąca do nich była zasypana i nie było mowy, aby nią zjechać na dolny parking, aż pod chaty. Musiał nam wystarczyć górny parking i znoszenie w dół niezliczonej ilości bagaży. Brnęłam stokiem w dół, mając śniegu po kostki. Mała latarka oświetlała miejsca, gdzie stawiałam stopy, bo bałam się skręcić chore kolano. W duchu stwierdziłam, że to bardzo niekomfortowe zejście, ale i tak przed nami było najgorsze , czyli wnętrze zimnej chaty i niepewność, czy w czasie wcześniejszych mrozów przypadkiem nie została uszkodzona instalacja wodna. O, jaka byłam niemądra, bo zapomniałam, że życie niesie przeróżne niespodzianki. We wnętrzu chaty panowała temperatura około trzech stopni. Popłynęła woda z nieuszkodzonych kranów. Jakoś w miarę szybko wnętrze zaczęło być przyjazne, bo dodatkowo użyliśmy elektrycznej dmuchawy, ale aby nie było nam zbyt dobrze, okazało się, że  mamy dzikich lokatorów. Gang myszek zrobił kipisz w kuchni, łazience i hydroforni. Szczególnie zainteresował się szafkami kuchennymi i zdemolował moje przyprawy, pudełka itp.  Jędrek odkrył, że gang zrobił desant ze strychu i po rurach przeszedł do kuchni i hydroforni, a także łazienki. Trucizna mumifikująca od środka myszy, a wcześniej wyłożona na strychu została wyjedzona co do okruszynki, to samo z trucizną z hydroforni. Tak więc wątpliwa niespodzianka, którą przywitała nas chata, dodała nam mnóstwo dodatkowej pracy. I przypomniała, że w chacie bezpieczne są tylko artykuły ukryte w plastykowych pudełkach. Poczuliśmy się jak legendarny król Popiel, który przed myszami starał się uciec na wieżę w Kruszwicy i tam go dopadły. Wieża stała nad Gopłem, a nasze chata stoi nad zalewem Myczkowskim. Pomyślałam, że nie polegniemy bez walki i nastawiliśmy w szafkach wszystkie łapki, którymi w tym momencie dysponowaliśmy.

Wyłapaliśmy parkę myszy, które przygotowały sobie wśród moich urządzeń kuchennych wielkie gniazdo. Na szczęście gdy je odkryliśmy,  było  jeszcze puste. Dziś jest czwartek i od wtorku, z przerwą na zakupy, walczymy ze skutkami mysiego napadu. Czyszczę, szoruję, piorę i wyrzucam. Ogarnęłam już większość nieporządku. Jutro jedziemy po resztę zakupów i dodatkowe  plastykowe pudełka. Mamy dopięte plany świąteczne, bo córcia z rodzinką przyjeżdża dopiero 23-go. Jędrek od soboty zamierza robić kiełbasę, a we wtorek ją podwędzić. W wiatrołapie wisi dojrzewający schab. Od dziś kroję orzechy, daktyle , figi i migdały na wigilijną kutię. W środę zamierzamy kupić ryby. Później chcę zacząć pieczenie spodów do kruchych babeczek. Trzy kremy zrobię w ostatniej chwili. Myślałam, że w tym roku uda mi się z babeczkami, które są pracochłonne, jednak zostałam przegłosowana przez moich rodzinnych łasuchów. Kutia i babeczki są według nich obowiązkowe. Prezenty ogarnęłam przez internet. Najczęściej są to książki, które moja rodzina uwielbia.

Stella zamierza upiec krajankę piernikową, makowiec i pierniczki. Wspólnie polepimy uszka i pierogi. Jędrek zajmie się rybami, a zięć i młodzież ubraniem choinki.  Ale to w przyszłym tygodniu. Teraz czeka mnie parę dni przygotowania chaty na przyjazd gości i zakupy! Niech moc będzie z nami!



 








czwartek, 9 grudnia 2021

Nici z planów!

        


 

        Zacznę od tego, że przyjeżdżając do Koźla mieliśmy bardzo bogate plany. Postanowiliśmy pozałatwiać wszystkie wizyty jak najszybciej i czym prędzej wrócić do chaty. W dodatku długoterminowe prognozy pogody straszyły opadami śniegu i spadkiem temperatury, a my nie spuściliśmy wody z instalacji i nie zakręciliśmy jej dopływu ze studni. Powód był prozaiczny. W połowie listopada, zaraz po naszym przyjeździe do Koźla, do Bóbrki na weekend pojechał nasz syn z rodziną. Liczyliśmy, że pogoda będzie podobna do ubiegłorocznej, a my szybko wrócimy do chaty. A tu życie pokrzyżowało plany. Po zabiegu mojego męża okazało się, że na dalekie trasy może pojechać dopiero po trzech tygodniach. Czyli ten tydzień, w którym zapowiadają znaczne spadki temperatury spędzimy w Koźlu. Gdy nad Polskę nadciągnęły chmury, niosące na południu znaczne opady, z niecierpliwością śledziłam  facebookowe wpisy znajomych z Bóbrki. Bieszczady zasypało, i miejscami temperatura spadła poniżej 10 stopni, a nawet i więcej, ale nie w okolicach naszej chaty. To nas trochę uspokoiło. Zmodyfikowaliśmy plany i część przedświątecznych zakupów robimy w Koźlu. Znowu mój pokój sąsiadujący z kuchnią pełni rolę podręcznego magazynku, w którym gromadzę zapasy i przedmioty, które zamierzam zabrać ze sobą do Bóbrki. 

Wśród moich znajomych szaleje covid-19. Pomimo dwukrotnych szczepień moja siostra również jest w trakcie choroby, a nam chyba udało się przed nią ustrzec, pomimo kontaktu z siostrą. Przypuszczam, że pomogło moje szczepienie uzupełniające i dużo większa odporność. 

Jutro spotykam się z koleżankami i kolegami z mojej byłej pracy. Jak co roku urządzamy wspólne mikołajki. Prezenty, które sprawiamy sobie wzajemnie, losujemy. W tym roku robię prezent dużo młodszemu koledze Januszowi, którego właśnie wylosowałam. Udało mi się zamówić przez internet kubełek do lodu wraz ze szczypcami. Bałam się, że przesyłka z kubełkiem nie zdąży dojść na czas, ale udało się. Prezent mam już zapakowany i czeka. Na osłodę, bo jest łasuchem, dostanie pudełko baryłęk wedlowskich. Januszek urządza sobie mieszkanie i ponoć jego oczkiem w głowie jest obecnie barek. Myślę więc, że prezent okaże się przydatny. Co roku nie podpisujemy adresatów prezentów. Dotychczas osoba skrywała się w żartobliwych wierszykach, które dołączaliśmy do paczki. Po wielu latach inwencja twórcza moich kolegów wygasła i postanowili coś zmienić. W tym roku wymyślili kalambury. Mój jest rysunkowy. I kryje dwie cechy Januszka ukryte w znanym przysłowiu. Gdy wszyscy odgadną przysłowie, muszą jeszcze jego treść skojarzyć z osobą. Mam nadzieję, że nie będzie to bardzo trudne. Mikołajowe spotkanie robimy w domu Marka i Marzenki, którzy w związku z trwającą pandemią i co za tym idzie brakiem możliwości wykorzystania do tego sali konferencyjnej sądu, zaproponowali spotkanie na gruncie prywatnym . Każdy ze sobą coś przynosi. Ja każdego roku  przygotowywałam  kutię, ale na Śląsku większe wzięcie mają tradycyjne makówki, więc tym razem zmieniłam potrawę. Przygotowałam drożdżowy kulebiak z pieczarkami. Jego grzybowo-ziołowy zapach unosił się w całym naszym mieszkaniu, drażniąc nos i  mojego męża. Minęła północ. Dopiekam żytni chleb z ziarnami. Z pewnością za moment pójdę spać. Miałam dziś bardzo pracowity i pełen wrażeń dzień.


A zdjęcia ilustrują naszą niedzielną wycieczkę do Toszka, ( wikipedia; Toszek , miasto w południowej Polsce, w województwie śląskim, w powiecie gliwickim, siedziba władz gminy wiejsko-miejskiej, który znajduje się niedaleko Gliwic. W miejscowości tej są  ruiny zamku .Obecnie zamek stanowi siedzibę Centrum Kultury „Zamek w Toszku”. Jak wynika z wiadomości podawanych przez Wikipedię historia budowli w Toszku sięga prawdopodobnie X–XI w., kiedy to na miejscu obecnego zamku stał drewniany gród, należący w okresie rozbicia dzielnicowego do książąt śląskich, zastąpiony murowanym zamkiem na początku XV w. Po pożarze z 1811 r. nie planowano już odbudowy rezydencji; w 1840 r. ruinę kupił Abraham Guradze. Jego rodzina była w posiadaniu zamku do II wojny światowej. W latach 1957–1963 zamek został częściowo odbudowany. 

Pojechaliśmy do Toszka wczesnym popołudniem. Nie znałam tej miejscowości, wiedziałam tylko, że znajduje się tam szpital dla psychicznie i nerwowo chorych. Nie przypuszczałam nawet, że w miejscowości tej są ruiny zamku , a w nich miejsce świetnie przystosowane do weekendowej krótkiej wycieczki rodzinnej. Nowoczesne urządzenia wspomagają muzealników w szerzeniu wiedzy na temat historii tych ziem, a szczególnie historii samego zamku, zazębiającej się z historią Polski i Europy. Dobrze zagospodarowany podwórzec w ciepłym okresie roku z pewnością zapewni miłą możliwość relaksu. W zamkowej maleńkiej kawiarence można kupić kawę, czy coś słodkiego do kawy.  Jest też kilka stolików dla potencjalnych klientów. Niestety warunki atmosferyczne uniemożliwiły nam relaksację na świeżym powietrzu. Kawiarnia była pełna ludzi. Wiał nieprzyjemny, północny wiatr. Przekłusowaliśmy więc wokół podwórca, zatrzymaliśmy się przy "złotej kaczce", aby pogłaskać jej piórka, bo a nóż się obrazi ? Z solennym postanowienie powrotu w bardziej sprzyjających warunkach,wsiedliśmy w samochód i wrócili do domu.




Szukając wiadomości o zamku w Toszku natknęłam się na taki zapis; 


"Legenda o złotej kaczce , co w podziemnej studni zamku w Toszku siedzi w srebrnym gnieździe ,na 11 złotych jajkach ; Złota kaczka, kaczka dziwaczka, głęboko pod ziemią leży. Jedenaście jajek pod sobą trzyma, gdy się wyklują, co z nich wylezie?

Tak jej się ładnie rymowało, a jako, że w głębokiej i ciemnej studni nudziło  jej się niemiłosiernie, to powtarzała sobie te wesołe rymy. Co innego jej też pozostało? Ponad dwieście lat tu siedziała. Po dwusetnym roku przestała już liczyć. Metalowe jajka cisnęły ją momentami niemiłosiernie w jej szanowne siedzenie i gdyby nie to, że sama była cała z złota, pewnie miałaby już jakieś mało przyjemne odleżyny. Raz po raz próbowała wyczuć, czy złotych jajek nadal jest jedenaście, ale niezbyt dobrze jej to szło. Czasem próbowała oczyścić swoje złote pierza, ale w ciemności nie potrafiła sprawdzić, na ile to cokolwiek dawało, czy kurz nie zakrył tego blasku, który wiele lat temu stał się przyczyną tragedii biednej kobiety, która  tam  błądziła i jej szukała." 

Uważam, że interpretacja legendy jest urocza,a autor dowcipny, więc ją przytoczyłam. Mnie takie postrzeganie złotej kaczki bardzo rozśmieszyło.

 



























Dziś już środa. A mój post ciągle nie został opublikowany, bo mam problemy techniczne. Chyba jestem antytalentem internetowym, bo coś się mi porobiło z moją chatoManią. Może to jakiś chochlik, który robi psikusy, bo piszę nieregularnie ? A może chcąc polepszyć ", popieprzyłam" ? Tkwię więc w miejscu. 

Taka sytuacja miała miejsce wczoraj, bo dziś na tyle poradziłam sobie z problemem, że post jest czytelny. Myślę, że kolejny będzie technicznie lepszy.

 Wczoraj obyły się mikołajki i było cudnie, ale o tym w kolejnym poście.










środa, 1 grudnia 2021

Świat do góry nogami.

 


 

 


jesienne przebudzenie


stara chata śpi do późna 

jesienią zanurzona w pejzażach 

pełnych mlecznych mgieł 

zbudzona słońcem otwiera oczy 

niemrawo zdziwiona bo 

 niebo  w błękity malowane bo 

beżowe smugi buków na Berdzie bo 

czas   mknie jak szalony 

nie tracąc chwili na 

tęskne pieśni jeleni w złocie zagubionych bo 

szmaragdowe iskry  łąk bo

zostały uwięzione w szronie 

pierwszych przymrozków jak prehistoryczny 

owad w kropli bursztynu  bo 

srebrne zmarszczki na tafli wody jak 

na twarzy zmęczonych ludzi bo 

jasne skrzydła podróżnych ptaków 

znowu szybują  nad dniem pełnym 

rdzewiejącego złota 


 listopad  2021

 

Złapałam chwilę oddechu i tak sobie wierszem wspominam nasz ostatni 

pobyt w chacie. Jest końcówka listopada. Za oknem zimowy ogród. A ja stukam 

w klawiaturę, siedząc przy oknie w swoim miejskim mieszkanku. Od dawna

 nie zaglądałam do bloga, a nawet bardzo rzadko zerkałam do internetu. 

Myśli miałam zajęte innymi sprawami. W naszym życiu było znowu sporo 

zamieszania. Trochę posypało się nam zdrowotnie i to w całej rodzince. 

Nie tylko u mnie i Jędrka, ale i u młodszej siostry , która mieszka bliziutko, 

bo piętro wyżej. W rodzinie synowej też były zdrowotne zawirowania, a także

 u mojej wrocławskiej siostrzenicy. Poza tym zdrowie wysiada mojej serdecznej 

przyjaciółce, co mnie bardzo martwi. Czas swój i większość uwagi musiałam

 więc skierować w stronę świata realnego i zaniedbałam pisanie. Teraz powoli 

wszystko wraca do normy, a więc może i częstotliwość moich wpisów pewnie 

stanie się większa i bardziej regularna. Przynajmniej mam taką nadzieję. 

Cofając się do początku listopada, chciałam wrócić do naszych spacerów 

po podkarpackich cmentarzach. Pierwszy z nich , to zwiedzanie dwóch leskich 

cmentarzy, a drugi, to cmentarz sanocki.


















Jak pisałam w poprzednim poście, koleżanka sprzedała mi paskudne, wirusowe 

zapalenie  zatok, które trzymało mnie prawie do chwili wyjazdu do miasta. Lecząc 

chore zatoki nabawiłam się jakiegoś nieżytu jelit, a infekcja miała swoje fatalne 

konsekwencje podczas mojego trzeciego szczepienia na covid. Poprzednie 

szczepienia przeszłam niezauważalnie. Tym razem było inaczej. Słonecznego 

dnia pojechałam do Gliwic, aby zaszczepić się dawką przypominającą moderny. 

Szczepienia prawie nie odczułam. W drodze powrotnej wstąpiliśmy w Sośnicowicach

 do cukierni Hania, która

 słynie z dobrych wyrobów cukierniczych, aby kupić dobre ciasta i przygotować się

 na wizytę wnuczek, które zapowiedziały się tego dnia późnym popołudniem. 

Gdy doszliśmy z powrotem na parking odezwał się mój telefon. Dzwoniła siostra. 

Głos miała słaby. Widziałam się z nią dwa dni wcześniej, więc zaskoczona zapytałam, 

co się stało. Odpowiedziała, że w niedzielę w swoim mieszkaniu spadła ze schodów, 

leżała nieprzytomna, a teraz leży w swoim łóżku, bardzo źle się czuje, podwójnie 

widzi i nie jest w stanie się podnieść. Boi się wezwać pogotowie. Mój stres urósł do

 wysokości co najmniej Mont Everestu. Nerwowo zadzwoniłam do lekarza rodzinnego, 

okazało się, że był na jakiejś konferencji w Opolu, ale poradził, by bezzwłocznie 

wezwać pogotowie, a więc zadzwoniłam na numer 112. Miła pani po krótkiej rozmowie

 przełączyła mnie do dyspozytora w Kędzierzynie-Koźlu i wtedy zaczęło się moje 

użeranie z państwową służbą zdrowia. Jestem w stanie zrozumieć, że muszą zweryfikować

 zgłoszenia, ale pytania, dlaczego siostra zadzwoniła do mnie, a nie do nich i to ja ich 

wzywam do siostry, a także inne podobnego typu pytania, które trwały około trzydziestu

 minut były dla mnie niezrozumiałe. W końcu przyjęli zgłoszenie. Zapewniłam ich, że 

spróbuję jak najszybciej dojechać na miejsce i będę obecna przy ich wizycie. 

Przyjechaliśmy na miejsce niedługo po przyjeździe karetki. Stan siostry był rzeczywiście

 marny. Miała zakrwawioną głowę, pozlepiane włosy. Nie potrafiła podać ile czasu leżała

 nieprzytomna na schodach. Panowie byli nieprzyjemni, niegrzeczni, a siostra na wpół 

przytomna i nie potrafiąca logicznie myśleć. Miała kłopoty z równowagą i wzrokiem. 

Na pytanie, czy chce do szpitala słabo odpowiedziała, że nie, co służby medyczne przyjęły 

z wielką radością. Wtedy musiałam zareagować. Poprosiłam aby przynajmniej została jej 

zrobiona tomografia głowy, postawiona prawidłowa diagnoza i zaordynowane odpowiednie

 leki. Pozostawiona sama bez pomocy może jedynie liczyć na to, że będzie miała dużo

 szczęścia i mocny organizm, a być może wtedy nie umrze. Panowie niegrzecznie fuknęli 

na mnie, że się wtrącam. Nie wytrzymałam i z przekąsem stwierdziłam, że niestety brakuje

 im podstawowego szkolenia psychologicznego i zwykłej ludzkiej empatii. Zadałam im 

pytanie, czy swoich bliskich potraktowaliby w ten sposób. Wtedy spasowali. Powiedzieli 

siostrze, że powinna poddać się badaniom szpitalnym, wtedy i ona zmieniła zdanie. 

Została zabrana na Izbę przyjęć. Tam diagnozowano ją do 22-giej, a ja zamiast odpoczywać 

po szczepieniu, próbowałam uspokoić zdenerwowanie.

 Zawiozłam jej wodę, bo nie dostała niczego do picia, i przed północą odebrałam

 z wypisem , postawioną diagnozą, receptami i zawiozłam do mieszkania. Od paru dni nic

 nie jadła, więc przygotowałam lekką kolację, herbatę, wodę i pojechałam polować na

 czynną aptekę, co nie było łatwe, bo w żadnej z zamkniętych aptek nie było informacji

 o dyżurującej aptece. W końcu udało się. Z lekarstwami wróciłam do siostry. 

Sprawdziłam, czy ma wszystko, podałam leki i poszłam do swojego mieszkania. 

Zmęczona padłam na łóżko i nagle dostałam wysokiej temperatury. Do rana trzęsłam

 się pod kołdrą i nie mogłam się zagrzać. Nad ranem moja temperatura była już 

w okolicy 39,8. W mięśniach czułam dotkliwe igiełki. Zasnęłam o szóstej rano po 

podwójnym ibupromie max. Kolejny dzień to brak sił , a w nocy temperatura 38, 7,

 jednak przeszły mi bóle mięśni. Trzeciego dnia było lekko ponad 37. Wracałam do zdrowia.

 Całe szczęście, że siostra już na drugi dzień miała odpowiednią opiekę, bo przyjechał Jej 

mężczyzna i mogłam pozwolić sobie na słabość. Przez tydzień miałam zaburzenia w działaniu

 przewodu pokarmowego. Po tym czasie wszystko przeszło. Mój organizm się stabilizuje. 

Siostra też zdrowieje. Dziś już siostrzenica wróciła po operacji do domu. Jędrek jutro ma 

badanie kontrolne po laparoskopowym zabiegu, a ja zamierzam odwiedzić salon fryzjerski.

 Życie wraca do normy.

 













Powyżej zdjęcia z naszego spaceru po cmentarzu leskim z okresu I -wszej wojny światowej.

 Na kolejnych zdjęciach cmentarz w Sanoku.