poniedziałek, 31 maja 2021

Kiedy maj okoniem staje

 




        Dzisiaj ostatni dzień maja. Wokół chaty bardzo zielono, kwietnie i bujnie. Trawa urosła aż nadto. Powinniśmy ją skosić, ale kwiatów żal, a i nie bardzo jest kiedy, bo prawie cały czas pada. Temperatura za oknem niziutka. Nie majowa. Jakby w maj zaplątał się koniec kwietnia i nie chce się wyplątać. Wieczorami musimy przepalać w kominku, aby się miło mieszkało.  Spojrzałam w okno. W tym momencie zaświeciło słońce, choć przed chwilą waliło gradem, aż niemiło! Zgoniło Jędrka spod drewutni.  Zmókł i przyszedł się przebrać. Chciał odczekać ulewę przemieszaną z gradem. Przynajmniej miał czas na odsapnięcie i drugie śniadanie. Jak zwykle Jędrek ma sporo męskiej pracy przy porządkowaniu drewna. A już myślałam, że zostanie w chacie i zajmie się zaległymi domowymi zajęciami, jak osadzenie kołków pod obrazy, ukrycie w drewnianej rynience kabla od lampy, wiszącej nad stołem... Nic z tego. Zjadł , przebrał się, założył pelerynę i poszedł w las szukać grzybów. Nie miałam serca go zatrzymywać, bo kocha takie leśne włóczęgi. I nie ma znaczenia, jaka jest pogoda. Ja chciałam skończyć prace domowe  i usiąść do komputera. Mam zaległości w pisaniu, bo ciągle coś innego, ważniejszego mi wyskakuje. Jeszcze tylko powinnam wyciągnąć z zamrażalnika drożdżowe ciasto ze śliwkami i z kruszonką, bo siostrzeniec ze swoją dziewczyną zapowiedzieli się na popołudniową herbatkę. Przyjechali na tydzień do chaty siostry, która w tym czasie pojechała do Koźla. Przywieźli swoje towarzystwo ,bo chcieli pochodzić po górach, ale nie przywieźli pogody. Siedzą, nudzą się, bo to miastowi młodzi ludzie. Nie potrafią na wsi odpoczywać. Gdyby była pogoda, pewnie poszliby na jakieś szlaki, a tak nie jest , więc siedzą i nudzą się. Za oknem zimno, mokro. Nie myśleli, że taki ich czeka urlop. A więc nawet popołudniowa herbatka u ciotki i wujka jest atrakcyjna. Zamiesiłam razowy chleb, przełożyłam do foremki. Postoi, urośnie, upiekę i będzie jak znalazł, bo stary się kończy. Odkąd piekę razowy chleb na zakwasie, inny już mi nie smakuje. Zauważyłam, że coraz więcej robimy sami, czy to wędliny, czy też sery... Spróbowałam zrobić serek do smarowania z jogurtu greckiego i wyszedł rewelacyjnie. Lepszy od "allmetki"! Bawię się teraz w serowarkę i cieszą mnie  te zajęcia. Powinnam za przepisy podziękować Marysi z Naszego Pogórza. Jej wędzone serki były dla mnie inspiracją. 

Ale wracając do pogody pod zdechłym Azorkiem, to deszcz nie odstrasza nas od coniedzielnych wypadów w plener. Wczoraj też padało, choć przedpołudnie nie było tak paskudne, jak dzień dzisiejszy.  Gdy wychodziliśmy z chaty, lekko pokrapywało. Ubrani ciepło i "deszczoszczelnie", wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy poza Lesko, Sanok i kierując się na Miejsce Piastowe, dojechaliśmy do miejscowości Długie. Droga tym razem była w miarę pusta, bo jeszcze nie zaczęły się wyjazdy z bieszczadzkiego wypoczynku. Po drodze minęliśmy buszującego na skraju łąki bociana , po czym  skręciliśmy drogą w prawo, kierując się na Koszary i Bażanówkę. Tam odbiliśmy na Jaćmierz. Po drodze na poboczu zobaczyliśmy bażanta, który szybko uciekł w trawę. I teraz wiemy, skąd ta nazwa miejscowości.



Zaczęło lać i tylko zrobiliśmy zdjęcia głównych budowli w Jąćmierzu, po czym skręciliśmy w lewo  i wjechaliśmy na drogę krajową 887 . Przez Wzdów, Buków , Trześniów dojechaliśmy do Haczowa, miejscowości leżącej nad Wisłokiem.






   












 
Informacje z wikipedii ; "Pierwsze pisemne wzmianki o Haczowie pochodzą z 1352, kiedy to Kazimierz III Wielki wydał przywilej lokacyjny dla kolonii Haczow....7 lutego 1388 dokument lokacyjny potwierdził Władysław Jagiełło, (powołując się na Kazimierza Wielkiego, jako tego, który sołtysowi Janowi wystawił pierwszy dokument lokacyjny). W 23 stycznia 1581 i 17 lutego 1583 –Stefan Batory i wydał podobny akt, na prośbę Zofii, małżonki Jana Sieniawskiego. W 1388 r. Władysław Jagiełło utworzył w Haczowie parafię rzymskokatolicką. Archeolodzy odkryli w Haczowie przy kościele pochówki z końca XIV lub początku XV w., co świadczy o wielkości tej miejscowości w owych czasach. Z tego też okresu pochodzi pieta ukoronowana przez Jana Pawła II w 1997 r. w Krośnie....Według dokumentów kościelnych jeszcze do 1604 miejscowa ludność mówiła po niemiecku , pochodzenie do dzisiaj rozpoznawalne jest w spolszczonych nazwiskach niemieckich W 1624r. wieś została znacznie zniszczona przez Tatarów, ocalał m.in. kościół. W tym okresie przez wieś przetoczyły się również liczne epidemie cholery, a w 1698 zniszczeń dokonał pożar. Po I rozbiorze Polski w 1772 Haczów znalazł się w zaborze austryjackim. W tymże roku nastąpiła likwidacja przykościelnego cmentarza w związku z nowymi przypisami dotyczącymi walki z epidemiami. 15 marca 1775 roku wprowadzono do szkół język niemiecki....

W wyniku najazdu niemieckiego 9 września 1939 r. Haczów znalazł się pod okupacją hitlerowską. Eksterminacji została wówczas poddana ludność polska i żydowska. Wielu haczowian poległo w walkach przeciw zaborcy lub zostało zamordowanych w obozach, o czym świadczy pomnik w centrum miejscowości i groby na miejscowym cmentarzu. O wrogości okupanta względem haczowian świadczy zamienienie nowego kościoła w Haczowie na magazyn zbożowy. "

















 Podjechaliśmy na parking nowego kościoła w Haczowie, który wybudowano zaraz obok drewnianego, modrzewiowego wspaniałego starego kościoła. Piękno tej starej budowli zaparło nam dech.Z informacji , które uzyskałam z wikipedii wynika, że jest to Kościół pw. Wniebowzięcia NMP –. Jest on " drewniany gotycki o konstrukcji zrębowej, zbudowany pod koniec XIV wieku. Wnętrze kościoła zdobi polichromia figuralna z 1494, którą odkryto w 1956 roku, podczas prac konserwatorskich.

W XVII wieku do kościoła dobudowano barokową wieżę, i obiegające kościół drewniane soboty. Jest to największy drewniany kościół gotycki w Europie i jednocześnie najstarszy kościół drewniany w Polsce. W 1948 roku, nabożeństwa zostały przeniesione do nowego kościoła, wybudowanego tuż przed II wojną światową. W 2003 kościół ten został umieszczony na liście Światowego dziedzictwa kulturalnego UNESCO."

Weszliśmy do kościoła, w którym jest zakaz fotografowania. Pomimo iż byliśmy sami, nie miałam odwagi otworzyć aparatu, bo stwierdziłam, że skoro to grozi polichromiom, które są obecnie mało widoczne na modrzewiowych deskach, to sobie daruję. Nie chcę przyczyniać się do niszczenia czegoś tak pięknego. Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Pachniał starym drewnem i ukrytymi tu wiekami. Usiadłam w ławce i chłonęłam jego urok. Wzruszyła mnie stara, drewniana pieta. Bardzo lubię proste, naiwne rzeźby sakralne. Dużo bardziej mnie wzruszają, niż marmurowe posągi. Pomyślałam sobie, że czyjeś dłonie mozolnie je wydobywały z wnętrza drewna . Cierpienie ukazane w piecie rzeźbiarz pokazał w ten sposób, w jaki on widział ból matki tracącej syna. Długo nie mogliśmy się rozstać z tą perełką Podkarpacia . Kościół jest olbrzymi i na prawdę  imponujący swoim pięknem. 







Kościół nowy nijak się ma do tej perełki. Przez szybę w jego drzwiach wejściowych obejrzeliśmy wnętrze i poszliśmy na parking.  Niestety rozpadało się na dobre  i nie zwiedzaliśmy dalej, a zdaniem wikipedii można tu zobaczyć;

  • Stary park podworski (jest tam między innymi okazały jesion, drzewo o obwodzie 514 cm i wysokości 29 m, w 2013) z zabudowaniami
  • Murowana oficyna z XVIII wieku
  • Kaplica z 1820 roku
  • Drewniany szpital z końca XIX wieku.
  • Pomnik poległych w obu wojnach.
  • Na cmentarzu są klasycystyczne nagrobki kamienne; podkomorzego Adama Rosnowskiego z roku 1849 i jego żony z Urbańskich Rosnowskiej (zm. 1845 r.), w kształcie słupa zwieńczonego urną.

Z całą pewnością  jeszcze wrócimy, a może wtedy pogoda będzie bardziej przyjazna. Niemniej mimo deszczu wycieczka była cudna. 

Właśnie upiekł się chleb. Wyciągnęłam do ostudzenia i wieczorkiem będziemy mieć świetną kolację; pajda świeżego chleba z białym serkiem i szczypiorkiem. Wszystko zrobione w chacie. Szczypior rośnie sobie w skrzynce  na tarasie. Twarożek wyciągnęłam z gazy , w której sobie odciekał... A teraz na moment wyszło słoneczko! Po obiadku Jędrek poszedł rąbać drwa. Młodzi wyszli z chaty i gdzieś pojechali. A ja ubieram się w chustę i idę powąchać bzy, których grube kiście zaglądają w nasze okna. Nie chcę aby cały zapach mi Jędrek wywąchał.




wtorek, 25 maja 2021

Archaicznie, wyścigowo i relaksacyjnie

 

       

Minął kolejny tydzień. W okna kuchni zaglądają kwiaty rododendrona. Żółte, to te rosnące wyżej , czerwone , te w środku i białe, najniżej usadowione. Fioletowe są w małych pączkach , bo krzak od paru lat choruje. Jędrek sprowadza różne środki przeciw chorobie grzybowej, opryskuje , jednak niewiele to pomaga. Kupił krzak chory i choroba zaczyna przenosić się na inne krzewy.  Parę dni temu rozkwitł bez.  Sąsiad, mniejszy i drobniejszy też zaczął kwitnienie. Poprzedniej niedzieli mimo zapowiedzi paskudnej i padatej pogody było całkiem przyjemnie i ciepło. Przyjechała znajoma i oprócz grillowego obiadku podałam moje pierwsze wędzone sery. Były przepyszne. Każdy z nich obsypany był innymi ziołami i do wieczora po serach nie zostało ani śladu, czyli smakowały. Dzisiaj wyciągnęłam z siatek następne, a poza tym trochę poeksperymentowałam z różnymi gatunkami sera. Spróbowałam też podwędzić mieszankę owczego z kozim i również bardzo mi smakuje. Jędrek i siostra śmieją się, że niedługo zostanę serowarem. Muszę pokusić się o zrobienie sera od początku, czyli od kwaśnego mleka. Teraz są w sprzedaży kwaśne mleka i surowe... Spróbuję może następnym razem. Jednak stanowczo odmawiam zakupu kozy, co sugerowała moja siostra, która stwierdziła, że koza byłaby fajna zamiast kosiarki i jako stały dostarczyciel świeżego, surowego mleka. To dla mnie byłaby  co najmniej lekka przesada i stanowczo zaprotestowałam. Zresztą zawsze protestuję przeciwko wszystkiemu, co przywiązuje mnie do jednego miejsca. 

Wspomniałam o siostrze? Tak, przyjechała i może wreszcie zachęciłam ją do częstszego odwiedzania chaty. Staram się pokazać jej, że tutaj żyje się też ciekawie i dobrze, a kto wie czy nie lepiej niż w mieście. Może parę wspólnych obiadków, kolacyjek, wycieczek przekona ją do chaty. Teraz jest w ferworze porządkowania swojej chaty przed przyjazdem syna z przyjaciółmi. Zamierza w tym czasie wrócić do miasta i przyspieszyć sobie szczepienie, a pod koniec czerwca ponownie zjechać w Bieszczady. Zobaczymy, jak to będzie. Czas pokaże.  Tymczasem oprócz wspólnego biesiadowania zabraliśmy ją na 47 górski wyścig samochodowy, który odbył się na trasie Załóż- Tyrawa, a w zasadzie kończył się nie w samej wsi, w połowie góry i w połowie serpentyn. Jędrek jest fanem motoryzacji i wyścigów samochodowych. Gdy wyścigi górskie są na Górze św. Anny, to jeździmy tam i obserwujemy. Tym razem postanowiliśmy sprawdzić jak to jest tutaj. Już w piątek , korzystając z bardzo ładnej pogody późnym popołudniem pojechaliśmy obejrzeć trasę, aby znaleźć jakieś dobre miejsce obserwacyjne i parking dla samochodu.  Już od Sanoka w stronę Tyrawy Wołowskiej jechały samochody z przyczepami, które wiozły auta wyścigowe. Wzdłuż trasy widzieliśmy miejsca, przy których biwakowały poszczególne ekipy. Kierowcy odpoczywali i przygotowywali się do następnego dnia.

 



W wielu miejscach atmosfera była iście piknikowa, odświętna. I my poczuliśmy się bardzo odświętnie.Ekipy techniczne przygotowywały trasę, zakładając taśmy i odznaczając od trasy miejsca widowiskowe kibiców. Znaki drogowe zostały zabezpieczone starymi oponami, początki metalowych barier zabezpieczono klocami jutowych opakowań ze słomą.  








Na drzewach zbudowano miejsca obserwacyjne dla obsługi technicznej, sędziów, sprawozdawców  i porządkowych toru. Na poboczach ustawiano toi-toie.  Przyjechały też wozy, które miały obsługiwać widzów w jadło i napitki, czyli przygotowywano imprezy towarzyszące . Objechaliśmy trasę, pooglądaliśmy cudne widoki , panoramę Gór Słonnych i zjechaliśmy do Tyrawy Wołowskiej. Postanowiliśmy z tej miejscowości przejść się w stronę trasy wyścigu. Aby nie dublować trasy, w powrotnej drodze pojechaliśmy w kierunku Ropieńki przez Rozpucie, Zawadkę, Ropieńkę Dolną, a stamtąd w kierunku Olszanicy. Powrót okazał się niezłą wycieczką. Znowu natknęłam się na malarstwo Andrejkowa.  Zatrzymaliśmy się aby zrobić zdjęcie malunku na stodole. Gospodarz pozwolił nam wejść na teren obejścia, sfotografować pracę, później pokazał starą studnię, którą wykopał ojciec gospodyni.  Przy studni stał żuraw. Porozmawialiśmy z przemiłymi gospodarzami  i pojechaliśmy dalej. Po drodze w Zawadce zobaczyliśmy stary cmentarz, a że uwielbiam stare cmentarze, stwierdziłam,że muszę go zobaczyć. I warto było się zatrzymywać.  Stara część cmentarza była mocno zarośnięta wysoką  trawą, ale ze starego pomnika spoglądały na nas piękne twarze zmarłych bardzo dawno temu ludzi. Kobieta była młoda, ładna, a i mężczyzna przystojny, o szlachetnych rysach, choć dużo starszy. Szkoda, że nie zachowała się data śmierci obojga i nazwisko.





























Jadąc dalej  w Ropieńce Dolnej na stoku zobaczyliśmy pasące się, dziwnie wyglądające krowy, z bardzo długą sierścią. Wyglądały jak z innej epoki, a w zasadzie jak z epoki mamutów. Jędrek powiedział, że czytał na temat tych krów, że są to krowy belgijskie. Byłam wiele razy w Belgii ale nigdy nie natknęłam się na tak wyglądające krowy. Cielątka do złudzenia przypominały pluszowe zabawki. Były bardzo zaciekawione naszym samochodem i uważnie się nam przypatrywały. Pod wieczór przyjechaliśmy do chaty.
 




















W ostatnim okresie pogoda nas nie rozpieszczała. Zimno wstrzymało wegetację roślin. Posiane jeszcze w mieście i przywiezione przez nas ogórki przez dwa tygodnie miały tylko po dwa listki. Dziś dopiero wyrósł trzeci. Pomidory też stoją , jak zaczarowane. Jędrek biega i tylko otwiera i zamyka namiot foliowy. Noce są bardzo chłodne, a ogórki nie lubią takich temperatur. Zastanawiamy się, co będzie z naszymi uprawami. Za to kwiatki posadzone w drewnianych kwietnikach rosną, aż miło. Stoją sobie osłonięte od wiatru pod oknem sypialni, pod zadaszeniem. Deszcz im niestraszny.

Sobotni poranek przywitał nas siąpiącym deszczem. Około południa ciepło ubrani udaliśmy się na wyścig. Pojechaliśmy drogą od strony Ropieńki aż do Tyrawy Wołowskiej. Było chłodno. Niebo zasłaniały nisko wiszące, szare chmury. Po drodze jedynie lekko pokrapywało. Mieliśmy nadzieję, że do popołudnia deszczu nie będzie. W Tyrawie Wołowskiej droga w górę na serpentyny była zamknięta. Stał radiowóz i samochód straży. Przejeżdżające  samochody kierowano objazdem w stronę Sanoka. Jędrek wysiadł, aby porozmawiać z policjantem, jak można dostać się na teren wyścigów górskich. Zostaliśmy wpuszczeni na drogę pnącą się w górę . Pojechaliśmy krętą jezdnią aż do miejsca, gdzie czerwona taśma informowała o tym, że dalej nie pojedziemy. Na poboczu stało już parę samochodów. Zaczęło mocniej padać. Zaparkowaliśmy samochód na skraju drogi i ubrani w kurtki oraz peleryny podeszliśmy do dwójki młodych osób wpuszczających kibiców. Wykupiliśmy bilety, które informowały też o ubezpieczeniu NW, bezpłatnym dostępie do WC  itp. Następnie poszliśmy w stronę miejsca, skąd można byłoby obejrzeć ścigające się samochody. Przeszliśmy około trzech kilometrów. Dotarliśmy do mety i pierwszego miejsca widokowego. Ulokowaliśmy się na stoku przy dużym zakręcie, skąd widziałam poniżej , pomiędzy liśćmi drzew pętlę zakrętu, a powyżej wyjeżdżające z ostatniego zakrętu na prostą  ścigające się samochody. Byliśmy chyba jedynymi archaicznymi osobnikami w tej grupie kibiców. Resztę stanowili młodzi i bardzo młodzi ludzie.  Poniżej ktoś rozpalił grilla i piekł kiełbaski, na które w rozkładanych wędkarskich fotelikach czekała dwójka maluchów, grała muzyka, parę osób również siedziało w rozkładanych , przyniesionych z sobą fotelikach, oczekując na wyścig . Część kibiców stała , tak jak i my. Przestępowała z nogi na nogę . Pomimo podłej aury  atmosfera była kiermaszowa, zabawowa. A później zerwał się bardzo ostry wiatr, rozpadał deszcz. Jedynie pomiędzy drzewami nie było tak źle. Byłam bardzo ciepło ubrana i niestraszna była mi wietrzna i mokra pogoda. Jędrek zszedł niżej i zamaskował się w kępie krzewów. W swojej fioletowej, rowerowej pelerynce wyglądał jak krasnalek. W dodatku przysiadł na zwalonej kłodzie, więc z zieleni wystawał tylko jego filetowy kapturek. Moja siostra  stała w połowie stoku i w pelerynie wyglądała jak niebieski krasnal. A ja trwałam na górnym posterunku w zielonej, maskującej pelerynie. Przyglądałam się nornicy, która niezadowolona opuściła jeden z otworów swojej nory, by przebiec do położonego niżej otworu. I wtedy usłyszałam ostry warkot. Za chwilę w zieleni mignęła mi sylwetka samochodu. Był to pilot objeżdżający trasę. Za parę minut zaczęła się pierwsza część wyścigu. Najpierw jechały najmniejsze auta. Np. podrasowane maluchy. Później inne samochody. Warczały, piszczały hamulce, z hukiem pracowały tłumiki, ślizgały się koła, bo nawierzchnia była mokra.  Ponad dziewięćdziesiąt pojazdów było zgłoszonych do startu w wyścigu. Gdy mniej więcej dwie trzecie samochodów przejechało trasę, zza zakrętu wyjechał samochód z defektem, który zaczął się palić. Dojechał do mety, gdzie został ugaszony. Niestety cały czas po drodze gubił paliwo. Pozostały po nim na całej trasie ślady rozlanego paliwa. Ekipy utrzymujące nawierzchnię zaczęły sypać cement na plamy, zamiatać jezdnię. Wstrzymano wyścig do czasu oczyszczenia drogi. Przechodzący członek ekipy technicznej poinformował nas, że trwać to może nawet do godziny.  Siostrze zmarzły nogi i była zziębnięta.  Część kibiców zaczęła wracać. Podjęliśmy decyzję, że również wracamy. Po drodze oglądaliśmy zaparkowane samochody wyścigowe. Padało i było nieprzyjemnie. Trochę żałowaliśmy, że pogoda zrobiła nam psikusa. Patrzyłam na młodą dziewczynę, ubraną w białą marynarkę, ciemne obcisłe spodnie, cieniutką bluzeczkę i wysokie szpilki, która trzęsąc się i ociekając wodą wracała do samochodu. Zastanawiałam się, jak w tych szpilkach dawała sobie radę w rozmiękłej ziemi. Mam nadzieję, że nie przypłaciła swojej próżności zapaleniem płuc. Pomimo iż nie do końca udany z powodu kiepskiej pogody, ten wyścig był dla mnie ciekawym doświadczeniem.  


































W niedzielę miało padać. Tak przynajmniej zapowiadały  prognozy pogody. Nie pojechaliśmy więc na kolejny dzień wyścigu, tylko w kierunku Iwonicza Zdroju. I nie żałuję tego. Poczułam ociupinkę normalności, która po tak długim okresie uwięzienia w pandemii była mi bardzo potrzebna.
Spacer po Iwoniczu zaczęliśmy od ścieżki położonej na brzegu paku, ponad główną ulicą miasta. Na stoku na posłaniu z mchu spał sobie miedzianej barwy padalec. Przeszliśmy obok niego spacerkiem aż  do początku trasy, biegnącej w kierunku źródełka. Po drodze natknęliśmy się na sójkę, szukającą czegoś na ścieżce parkowej. Rozgrzebywała liście i nie zwracała na nic uwagi. Źródełko mieści się  dość daleko, więc zrezygnowaliśmy  z tego spaceru.  Obiecaliśmy mojej siostrze, że w okolicy piętnastej będziemy z powrotem w chacie. Wróciliśmy do miasta i zwiedziliśmy dwa stojące obok siebie kościoły. Jeden był stary i miał we wnętrzu niesamowity zapach starego drewna, farby , kadzidła i patyny lat. Uwielbiam takie stare wnętrza, które są prześliczne, niepowtarzalne. Deski podłogi zostały zdeptane przez wiele stóp, ściany i obrazy słyszały mnóstwo modlitw, znają wiele historii z życia ludzi, którzy tutaj szukali spokoju i pociechy. Natomiast druga ze świątyń była nowoczesna i bezosobowa. Poczułam się w niej zupełnie nie jak we wnętrzu kościoła.Jędrek czuł podobnie. Później poszliśmy na ryneczek. Byłam tu już po raz kolejny i za każdym razem jednakowo cieszyło mnie to miejsce. Tym razem już z daleka usłyszałam dźwięk gitary i piękny głos młodego mężczyzny. Śpiewał stare przeboje Dżemu i innych zespołów, których słuchaliśmy w latach naszej młodości. Na ławeczkach wokół placu  siedzieli kuracjusze, dzieci jeździły między ławkami na hulajnogach, biegały, śmiały się. Już nikt nie nosił na zewnątrz maseczki. Ujrzeliśmy świat sprzed pandemii. Wdychałam tą niedzielną atmosferę małego uzdrowiska. Nie było tłumów. Pod arkady wróciły stragany z pamiątkami." Czas relaksu, relaksu to czas" zaśpiewałam zajadając się rzemieślniczymi lodami. Obok na ławce  siedział Jędrek i uśmiechał się do swoich myśli, nucąc śpiewany przez chłopaka stary, dobry przebój.