niedziela, 29 stycznia 2017

patrzę na stare fotografie


        Ten obraz, kopia Kossaka malowana ręką mojego dziadka, jest takim moim wehikułem czasu i łącznikiem z przeszłością. Skąd dzisiaj ten temat? Jakoś zatęskniło mi się za babcią Manią, po odwiedzinach na zaprzyjaźnionym blogu u Marii. Marysia napisała w nim o rogalikach z różą, które rankiem upiekła dla swojej rodziny. Przypomniały mi się babcine bałabuchy i zapach drożdżowego ciasta z różą. I zapachniało mi w głowie dzieciństwem. Sięgnęłam do starych fotografii. I znalazłam ten wehikuł czasu; odnowiony stary obraz, który uratowałam przed piwniczną wilgocią. Teraz wisi w mojej sypialni. Jest pamiątką po babci, moim amuletem...Kiedyś wisiał w pewnej willi w Zimnej Wodzie pod Lwowem. Na starych zdjęciach widać go w tle.


           Pradziadek ze swoją synową, a moją babcią pozowali do amatorskiego zdjęcia pod tym obrazem.



         
        I mój dziadek również użył go jako tła do swojego zdjęcia. Sam bardzo lubił fotografować. Po powodzi znalazłam w piwnicy zalane szklane negatywy. Szkoda, że były zniszczone. Zaklęty w nich świat lwowskich ulic odszedł w nicość.
        Mam w ręce stare fotografie. Kiedyś fotografie były robione w atelier fotograficznym, które umieszczało wizerunki ludzi na ozdobnych  kartonikach . Na odwrocie odręcznym pismem wypisany był adres studia, jego nazwa, data zrobienia fotografii. Takie zdjęcia nie były tanie. Na sesję umawiano się.
Zdjęcia mojej rodziny przetrwały już ponad wiek. Trochę pożółkły, wyblakły ale nadal są w bardzo dobrym stanie. Zaklęci w sepii ludzie sprzed lat już dawno nie żyją, a świat ich w niczym nie przypomina obecnego, a jednak są pewne elementy, przedmioty, które są łącznikiem z tamtą epoką, tak jak i mój obraz.
Zawsze dużym smutkiem przejmowała mnie myśl o kruchości życia ludzkiego. Nawet delikatne przedmioty, jak porcelanowa filiżanka potrafią przetrwać wieki, a ciało ludzkie ma  określony termin użytkowy, a my jesteśmy tylko małym ogniwem w łańcuchu rodzinnym. Zawsze fascynowały mnie inne ogniwa i świat, który odszedł w dal. Aby nie odszedł w zapomnienie, warto od czasu do czasu przypomnieć o osobach, bez których nie byłoby nas na świecie i obejrzeć stare rodzinne zdjęcia. Co właśnie robię.
W jakiś sposób jestem cząstką ich genów. A może inaczej; mam w sobie ułamek każdego z nich, Tak  jak w sercu noszę cząstkę obrazu swojej babci i mamy.  W głowie noszę fragmenty starych opowieści o członkach rodziny...




        Mój pradziadek miał bardzo długie wąsy. Moja mama opowiadała, że miał niesamowitą cierpliwość do małych dzieci. Jako mała dziewczynka plotła z nich warkoczyki. A pradziadek pozwalał na takie hece swojej ukochanej wnusi.


    
       Wnusia wychowywała się na przedmieściach Lwowa. Była kochana i rozpieszczana do granic możliwości. Lale jej musiały mieć takie same sukienki i płaszczyki, jak i ona. Beztroskie dzieciństwo trwało do 1 września 1939 roku...

        Ta miła kobieta, to moja prababcia, która jako 14 latka została wydana za mąż za  urzędnika dworca lwowskiego. Ponoć bardzo kochała swojego męża, a on ją.




         I z tego związku urodziła się moja babcia oraz jej młodszy brat. A ich ojciec zmarł, zostawiając schorowaną młodą żonę i dwójkę maluchów.


        Mania była miłym, wesołym dzieckiem. Część swojego dzieciństwa spędziła na poszukiwaniach  nowego taty.



           
Jako kobieta samodzielna i również urzędniczka kolejowa  nie spieszyła się z zamążpójściem. A jednak i ją trafiła strzałą amora.



         Po wojnie wraz z innymi trafiła na Ziemie Odzyskane. I tam wraz z mężem i córką spróbowała  budować nowe życie. Na tym ganku bawiłam się jako mała dziewczynka w deszczowe dnie. W tamtym domu babcia piekła swoje słynne drożdżowe ciasta. Teraz już mieszka w nim inna rodzina.
Od 1975 roku nie byłam w tym domu. W domu, w którym zmarła moja babcia. Czasem przechodzę pod jego oknami, ale boję się wejść na podwórko, aby nie wróciła moja  tęsknota.
I myślę, że w tym momencie powinna skończyć post, bo zrobiło się zbyt ckliwie.


wtorek, 24 stycznia 2017

Ambiwalentnie



      

        Nadal jestem w mieście, a  widoczek Berda mogę jedynie zobaczyć na archiwalnym zdjęciu.
Mam już dość zimy, chociaż moja niechęć nie jest zdecydowana z uwagi na lutowe ferie Julki, Kacpra i Kajetana. Chciałabym, aby doświadczyli zimowego szaleństwa na stoku ale z drugiej strony również chciałabym aby jak najszybciej przyszła wiosna. Taka prawdziwa z pachnącym ziemią powietrzem, grzejącym słoneczkiem  i świergotem ptaków. Pragnę kolorów, chociaż przyznaję, że różne odcienie bieli są urzekające.  Jednak mój świat to świat kolorów.







        Przeczytałam na blogu, na który od czasu do czasu zaglądam, w jaki sposób właścicielka radzi sobie z nielubianą zimą, a robi to fantastycznie; pachnące kąpiele, jasne oświetlenie, kolorowe dekoracje itd.. a przede wszystkim dobra lektura i aromatyczne herbaty.  Ja chyba aż tak bardzo nie cierpię z powodu zimowej aury, bo mam zdecydowanie mniejszy zasób sposobów na poprawę nastroju.  Wystarczy mi dobra aromatyczna kawa i książka.
Poza tym chyba też jestem w całkiem innej sytuacji. Ostatnio zaczęłam zastanawiać się nad tym, że w końcu zima wcale nie jest taka zła. W tym roku jest sporo dni z dużą ilością słońca, poza tym my babcie mamy swoje święto i dziadkowie również. W tym roku wnuczki przyniosły kwiatki, które zaraz ustawiłam na południowym oknie, aby miały więcej światła. Jędrek dostał nierozkwitnięty hiacent, aby sobie go dalej hodował, bo lubi bawić się w ogrodnika. Dostaliśmy również po czekoladzie. Czekolada trafiła na stół i bardzo dziewczynkom smakowała. Jędrusiowi również.  Ja musiałam obejść się smakiem. Moja dieta trwa. Idzie wiosna, potem lato, a ja od ubiegłego roku nieźle obrosłam w siebie. Ten ubiegły rok to był bardzo trudny czas, a ja zareagowałam jak zwykle, czyli osładzałam sobie stresy. Nawet nie zauważyłam kiedy zaczęło być mnie stanowczo więcej.
 Pewnego ranka, kiedy już wszystko wróciło do normy i moje życie uspokoiło się, dostrzegłam ,że  w ciuchach coś mi ciasno. Spojrzałam krytycznie na swoje lustrzane odbicie i powiedziałam;
        -- Basta! Nie ma co dalej sobie popuszczać, tylko trzeba się zabrać za siebie!
        -- Zbyt siebie lubisz, abyś dopuściła do tego, że przez drzwi będziesz przechodzić bokiem! -- powiedziałam i krzyknęłam z przerażeniem, bo wyobraziłam sobie, jak przechodzę przez drzwi wejściowe bokiem, a później staczam ze schodów i chcę przecisnąć przez otwór drzwiowy w moim kochanym autku, czyli kochanej Lady Blu, aby dostać się do kierownicy. A co dalej? Przypuśćmy, że odsunę fotel jak najdalej.
-- I co? Jak zamierzasz prowadzić, jak rączki nie dostaną do kierownicy, a nóżki do pedałów? -- zapytałam i włosy stanęły mi na głowie.  Pomyślałam sobie o tym, że niedługo pojadę do Bóbrki, a tam każde wejście na szosę, to niezła wspinaczka. I zasapię się na śmierć. Umrzeć z powodu zasapania na śmierć przy wyjściu z obejścia? To żałosne. Tragikomiczne!  Wnuki nigdy nie będą mogły przyznać się przyjaciołom, z jakiego powodu zmarła ich babcia.
        -- Przechodzę na dietę ! -- powiedziałam stanowczo do swojego odbicia. I odetchnęłam z ulga, że udało mi się podjąć odpowiednią decyzję. Znam siebie. Najgorzej to podjąć decyzję!



Prezentowe kwiatki na Dzień Babci


 Zaczęłam od razu! Ćwiczę silną wolę! Motywuję, czym mogę!  Przetrwałam już ;
1. Cudne domowe, własnoręcznie wykonane kruche ciasteczka z domowymi powidłami śliwkowymi.
Podobno były bardzo smaczne. Zginęły w przepastnych brzuszkach wnuczek oraz Jędrusia.
2. Wyjazd z wnuczkami do cukierni.

Może to niewiele ale już czwarty tydzień odważam produkty, przygotowuję zdrowe posiłki. I zaczyna mi się to nawet podobać. Motywacją jest zmniejszająca się oponka. Może to nie wyczyn bo mam do tyłu jedynie około 4 kg, ale jak długo wytrzymam, to może będzie więcej.  I nie jest to moja  próżność. To bardziej rozsądek i chęć dobrej sprawności fizycznej, odciążenia stawów.
Niedawno przeczytałam jakiś artykuł o umiejętności cieszenia się życiem i powiązanie tego z poczuciem własnej wartości. Autorka pisała o spotkaniu ze starszą kobietą, która powiedziała jej, że jako młoda osoba nie potrafiła się cieszyć z wakacji. Siedziała na plaży, ukrywając się pod ręcznikiem, zamiast korzystać z wody, słońca i cieszyć odpoczynkiem. Dopiero na starość, kiedy nie przejmuje się swoim wyglądem, dostrzega, jaką przyjemność może sprawić samo plażowanie. I pomyślałam, że tak to już jest. Zależy nam aby podobać się ludziom. Jesteśmy próżni. Jeśli dochodzi do tego niskie poczucie własnej wartości, które często powstaje wskutek krytyki osób, na których nam zależy, pielęgnujemy w sobie kompleksy, które zatruwają nam radość życia.
Pomyślałam sobie, że starszy wiek ma swoje zalety, tak jak i swoje zalety ma zima. Zima daje możliwość korzystania z uroków jazdy na nartach, sankach, lepienia bałwana, walki na śnieżki...
Babciowy wiek daje wolność. Pozwala na radość z samego przeżywania każdego dnia, bez stresu, czy wygląd tego dnia jest idealny. Moja decyzja jest troską o siebie, którą bardzo lubię, jako babcię. Niekoniecznie lubiłam siebie w przeszłości. Częściej byłam na siebie zła, niż z siebie dumna.
Nauczyłam się patrzeć na siebie z humorem. To pomaga w zaprzyjaźnieniu się ze sobą. O osobę, którą lubisz i dla której jesteś przyjacielem, zadbasz, aby nie chorowała. Dbam więc o siebie i śmieję się ze swoich wpadek. W końcu moje wnuki muszą mieć pogodną i zdrową babcię, aby chciały z nią przebywać. A zima niech będzie, kiedy wnuki zjadą na zimowisko i to w górach. W mieście już może być wiosna.



wtorek, 17 stycznia 2017

to się już nie wróci

Dzisiaj mam nastrój wspominkowy, refleksyjny. Z jakiego powodu? Powodów jest kilka. Jednym z nich jest biometr ( niekorzystny), drugim prace porządkowe w starych zdjęciach,  trzecim post na blogu, do którego czasem zaglądam, czwartym... mniejsza o powody. Po prostu  zaczęłam zastanawiać się nad tym, po co prowadzę swojego bloga i jaką przeszłam metamorfozę ja, moje życie, miejsce, o którym piszę, nazwa ... Ale muszę zacząć od początku.
Gdzieś pomiędzy 2004 rokiem, a 2009 zobaczyłam w Łobozewie takie cudeńko i zakochałam się w nim bez pamięci.



                         

                                Później udało nam się kupić małą działkę, a w zasadzie chaszcze.




        Aby nie zapomnieć, jak powstawała nasza chatka, zaczęłam prowadzić blog. Córka mnie do tego namówiła, gdy wspomniałam jej  o prowadzeniu pamiętnika powstawania chaty.  Nie przypuszczałam wówczas, że to nie tylko pusty slogan i marzenia rzeczywiście można zrealizować.
Bardzo pragnęłam swojego kawałeczka ziemi z malutką chatką, w  Bieszczadach. Zauroczeni przestrzeniami, łagodnymi górami, pomimo siarczystych mrozów na urlopie szukaliśmy chatki, którą można przenieść na nasz kawałek stoku. Wtedy powstała nazwa blogu " chatoMania"., bo nie potrafiliśmy o niczym innym rozmawiać, jak o oglądanych starych chatach. Żadna z nich  nie przypominała chatynki z Łobozewa. Swoją drogą ona też jest już historyczna. Nie ma ani jej, a także nie ma  dębu, do którego była przytulona. Zmarli właściciele. Spadkobiercy albo sprzedali działkę z chatką albo sami rozprawili się z " reliktem przeszłości". Dom, który stanął na miejscu chatki niczym nie przypomina mojego marzenia. Wygląda jak wszystkie inne nowe, murowane wille. Gdyby nie to, że dokładnie wiedziałam, w którym miejscu urokliwa chatka stała, nigdy bym tego miejsca nie znalazła. Ale nie o tym chciałam dzisiaj napisać, bo historię powstania chaty, kłopoty, perypetie można znaleźć w archiwalnych postach chatoManii.



Dziś chcę podzielić się myślami dotyczącymi zmienności. Przeglądając stare zdjęcia uderzyło mnie w nich to, że część z nich jest naprawdę historyczna. Przedstawia inny czas, inną część rzeczywistości. To się już nie wróci! Pomimo, iż tak jak10 lat temu na dworze biała, mroźna zima i podobnie piękny jest obraz zachodzącego za Berdem słońca...



nie zobaczymy już naszego domku w postaci belek przykrytych śnieżną kołderką. Przez muśnięte szronem drzewa nie ujrzymy za łąką wód zalewu. Teraz jedynie możemy dostrzec srebrny mur drzew okalających wodę. Drzewa przez te parę lat urosły. Mamy swoje miejsce na ziemi, które niezmiennie czeka na nas.



 Słynna sławojka stoi nie na froncie działki, jak podczas budowy ale  gdzieś bliżej lasu , na samym końcu naszej działki, przy furtce do... lasu. A kiedyś była pierwszą budowlą, którą sporządził Jędrek i dumnie na przyczepie powiózł A4, budząc ogólną sensację. Tak kochani wszystko się zmienia. I dobrze, bo dzięki tym zmianom mamy chatkę. Moja siostra też ma swoją chatkę I to jest cudowne.







Natomiast zaczęłam się zastanawiać, jak bardzo zmieniły się  moje posty. Zamierzenie było inne, a inne jest teraz moje podejście do bloga. Myślę, że obecnie bardziej przedstawiam w nim siebie i swój świat, poglądy. Może są one trochę zakamuflowane, uwikłane w historie, o których piszę. Przedstawiam w nim ciupeńki skrawek mojego życia w moim świecie. Najczęściej jest to świat ukryty we wnętrzu chaty marzeń, w jej otoczeniu, czyli Bieszczadach. Czasem wyzieram spoza chaty i piszę o ważnych dla mnie rzeczach, sytuacjach... Tematyka już dawno przestała być tylko "chatomanią". Czas nie stoi w miejscu. Tak jak i moje życie. Jak rzeka niesie mnie w nieznane.

czwartek, 12 stycznia 2017

Zimowe pejzaże


        Teraz jestem w mieście. Z tęsknotą oglądam zdjęcia sprzed czterech lat. Wtedy też w Bóbrce była prawdziwa zima. I wszystko zasypało na biało. Na razie pozostało mi tęsknie spoglądać na zdjęcia i czekać na możliwość wyjazdu. Ale może już niedługo?... Tata czuje się coraz bardziej sprawny. Lekarz rodzinny kibicuje mu i twierdzi, że dawno nie spotkał się z takim organizmem , jak mojego taty. Młodsze się poddają, a On walczy. Walczy ze starością, ze swoimi ograniczeniami i straszną chorobą. Czasami ma momenty, gdy twierdzi, że ma już wszystkiego dość i chciałby już przestać się męczyć, ale wtedy mówię mu, że to co jest teraz, to pestka. To co było w październiku, listopadzie i z początkiem grudnia, to było coś bardzo trudnego. Pokonał to, więc czemu stęka teraz ? Wystarczy przeżyć dwa miesiące i przyjdzie wiosna.  Wtedy będzie więcej słoneczka, cieplej, a i życie będzie bardziej radosne. Mam nadzieję, że dotrwa i załapie się na kolejny rok.  Z radością patrzę, jak balkonik stoi sobie w kącie, a tata pomyka po mieszkaniu z laseczką. Zaczął też interesować się otaczającym go światem. To świadczy, że jeszcze ma  czas na spacer w błękicie. A ja nadal mogę być dzieckiem.



Tak sobie też myślę, że wiele dobrego robi pozytywne nastawienie do życia. Jak myśli się pozytywnie i wierzy w to, że wyjdzie się z dołka, to jakoś człowiek  z niego  wygrzebuje się. I wszystko w tym pomaga.
 Zmagania taty z chorobą są dla mnie dobrą szkołą życia. Jak dopada mnie z jakiegoś powodu mały psychiczny dołek, szybko się besztam. Szkoda czasu na wpadanie w czarną dziurę. Nie z takimi rzeczami można dać sobie radę, jak się bardzo chce.
Hołduję zasadzie, że w życiu wszystko jest po coś. Dla mnie od samego początku choroba taty była kuksańcem w bok. Szczególnie w ubiegłym roku. Gdy pożegnałam się ze swoją ukochana pracą, myślałam, że trudno mi będzie się przyzwyczaić do nowego życia. Jedynie pobyt w naszej chacie osładzał mi "gorycz wolności ".  Zanim  zdążyłam się nad sobą zbytnio roztkliwić, do pionu ustawiła mnie nowa sytuacja. Znowu musiałam porzucić chatę i wrócić do miasta.


A już robiłam sobie jakieś plany na dalsze życie. Opatrzność zaśmiała się grubym głosem i pokazała, co w życiu jest naprawdę ważne...Nauczyłam się też,  że nie wszystko zależy ode mnie. Muszę dostosowywać się do aktualnej sytuacji życiowej. I nie jest tragedią przejście na inny etap życia.


Przez ostatni kwartał nauczyłam się jak ważny w życiu jest uśmiech, nawet jeśli nie mam na niego ochoty. Moje nastawienie do życia wzmacniało, albo osłabiało tatę. Mój uśmiech i optymizm pomagał jemu walczyć ze słabością.
 

Teraz cierpliwie czekam na możliwość wyjazdu do chaty. Mam nadzieję, że w drugiej połowie lutego uda się znowu przywitać chatkę.
Oczywiście w głębi ducha robię sobie jakieś plany, ale głośno o nich nie mówię.  I cieszę się, że znowu spokojnie mogę cieszyć się każdym dniem z tatą.
Moja siostra od stycznia przestała pracować. Teraz ona może opiekować się tatą. Mogę więc spokojnie pomyśleć o wyjeździe. Poczekam tylko, aż wszystko wróci do stanu sprzed października. A teraz  pooglądam zimowe  zdjęcia  sprzed lat. Na osłodę tęsknoty.









piątek, 6 stycznia 2017

Nowy Rok, nowe spojrzenie



 - A co byś powiedział na małą wycieczkę w plener. Zobacz, jak cudnie słońce świeci. Dobra wróżba na Nowy Rok. - zapytałam swoją drugą połówkę w okolicy południa.
- Wiesz, że ja na to jak na lato. I niech zgadnę; chcesz pewnie pojechać na Górę Świętej Anny?
- A skąd wiesz, że chciałabym właśnie tam? - odpowiedziałam pytaniem.
- Jak się jest tyle lat razem, to takie rzeczy się po prostu wie!
- To tylko wskoczę w ciepłe rzeczy i już jestem gotowa. - zapewniłam Jędrusia, choć wiedziałam, że potrzebuję co najmniej kwadransa. Przecież nie będę straszyła ludzi. Po małej ilości snu w moim wieku, wieku starej dziewczynki muszę rzucić na twarz przynajmniej delikatną warstwę podkładu, abym mogła wyruszyć w świat bez obawy, że spotkani po drodze ludzie nie uciekną z krzykiem.

        Sylwestra spędziliśmy w zasadzie we dwójkę. O północy zbudziliśmy tatę, który  zaraz po życzeniach pokuśtykał ze swoim przyjacielem balkonikiem do toalety. Siostra posiedziała z nami w gustownym, różowym szlafroczku przez godzinkę, po czym poszła spać, a my zeszliśmy do siebie i  świętowaliśmy nadal, przerzucając kanały w telewizorze, a jak była piosenka, która nas porywała do tańca, szaleliśmy  obok sylwestrowego stołu. Wprawdzie wkurzały mnie huki fajerwerków rozświetlających niebo, które od czasu do czasu burzyły nasz spokój od godziny osiemnastej, ale poza tym było tak, jak być powinno. Jędruś biegał do psa , którego pilnował od wyjazdu syna, pomagał mu przetrwać tę głośną noc. Ja w tym czasie zmieniałam naczynia, porządkowałam, coś dokroiłam, coś schowałam do lodówki ... Od wielu lat po raz pierwszy mój Sylwester był bardzo kameralny i spędzony w mieście.
Odsiedziałam swoje i o czwartej rano, kiedy to do niedawna wstawałam na dyżur do taty, poszłam z uśmiechem na ustach do krainy Morfeusza. Obecny stan zdrowia taty daje nadzieję, że jeszcze ten rok spędzi z nami. Byle nie zapeszyć!


Aby przyklepać dobre widoki na przyszłe 365 dni, a tradycji stało się zadość, pojechaliśmy na wycieczkę. Zawsze z początkiem roku, czasem dopiero około 6 stycznia, co zależy od tego kiedy jesteśmy w domu, jedziemy do naszego miejsca. Jest nim właśnie Góra Anny.
Urzeka mnie swoją urodą, spokojem i dobrą energią. Chłonę ją jak gąbka. I tym razem tak było.


Słońce, długie zimowe cienie , wiatr szumiący w nagich gałęziach bukowego lasu....


 Uspokaja mnie przepiękne wnętrze barokowej bazyliki. Bożonarodzeniowa szopka zakryła cały ołtarz i tylko na samej górze wyziera zza niej twarz Św. Anny Samotrzeciej. Tu braliśmy ślub. I tu zaczynamy kolejne lata. Stworzyliśmy taką swoją prywatną tradycję. Tym razem udało się nam już pierwszego dnia roku zaczerpnąć dobrej energii. Poczułam w sobie pewność, że to będzie dobry rok, obym się nie myliła.


Schodziliśmy z drugiej strony góry. W oddali gdzieś u  jej stóp, za zabudowaniami przebiega autostrada, ludzie mkną   przed siebie. W każdym aucie przewożona jest jakaś historia ludzka, jakaś opowieść . Mkną do swoich spraw...Tu autostrady nie słychać i zazwyczaj nie widać. Tylko teraz, gdy nie ma liści i przez słońce dobrze oświetlona jest tamta strona podnóża góry, widać ją z daleka. Jednak był taki moment, że słyszeliśmy tylko szum drzew i byliśmy sami. Świeciło słoneczko, które migotało spoza pni. Cudna jedna chwila 1 stycznia 2017 roku, pełna spokoju i ufności w 2017 rok.



poniedziałek, 2 stycznia 2017

chata spełnionych marzeń

 Udało mi się pobyć jeden dzień w chacie. Po świętach, korzystając z tego, że stan Taty poprawia się, że już czasem zapomina o balkoniku i łapiąc się mebli sam potrafi pokonać przestrzeń pokoju oraz z tego, że siostra miała urlop, wsiadłam z Jędrkiem do samochodu i pognaliśmy na wschód. Im bliżej chat, tym było bardziej zimowo.

 W Lesku zrobiło się biało. Czekając na Jędrka, który poszedł do baru po pierogi, przyglądałam się spadającym ogromnym płatkom śniegu, które roztapiały się na samochodowej szybie.

Świat przez taki ruchomy witraż wydawał się nierealny, jak ta nasza szalona podróż. Podróż na jeden dzień. Sama dziwiłam się swojemu odruchowi. Wcześniej nawet nie pomyślałam, że mogłabym po prostu spełnić marzenie i pojechać do chaty. Jednak na święta do siostry przyjechali dorośli synowie. Tata miał pełen dom ludzi. Moja obecność była na razie zbędna.




Do chaty przyjechaliśmy około piętnastej.Drzemały sobie pod puchową kołderką. W chacie temperatura oscylowała w okolicach 2-3 stopni w plusie. Pierwsza czynność to zapalenie ognia w kominku.


Jak zapłonął, to nagle poczułam dobrą energię chat, jej magię. Zmęczenie poprzednim kwartałem, troski, odpłynęły. Poczułam przypływ nadziei i pewność  na dobre następne dnie. Na następny rok.


 Byliśmy w chacie jedną dobę, ale ona wystarczyła, aby znowu uwierzyć, że marzenia spełniają się, trzeba tylko mocno w nie wierzyć i robić wszystko, aby pomóc w realizacji marzeń.