Ten obraz, kopia Kossaka malowana ręką mojego dziadka, jest takim moim wehikułem czasu i łącznikiem z przeszłością. Skąd dzisiaj ten temat? Jakoś zatęskniło mi się za babcią Manią, po odwiedzinach na zaprzyjaźnionym blogu u Marii. Marysia napisała w nim o rogalikach z różą, które rankiem upiekła dla swojej rodziny. Przypomniały mi się babcine bałabuchy i zapach drożdżowego ciasta z różą. I zapachniało mi w głowie dzieciństwem. Sięgnęłam do starych fotografii. I znalazłam ten wehikuł czasu; odnowiony stary obraz, który uratowałam przed piwniczną wilgocią. Teraz wisi w mojej sypialni. Jest pamiątką po babci, moim amuletem...Kiedyś wisiał w pewnej willi w Zimnej Wodzie pod Lwowem. Na starych zdjęciach widać go w tle.
Pradziadek ze swoją synową, a moją babcią pozowali do amatorskiego zdjęcia pod tym obrazem.
I mój dziadek również użył go jako tła do swojego zdjęcia. Sam bardzo lubił fotografować. Po powodzi znalazłam w piwnicy zalane szklane negatywy. Szkoda, że były zniszczone. Zaklęty w nich świat lwowskich ulic odszedł w nicość.
Mam w ręce stare fotografie. Kiedyś fotografie były robione w atelier fotograficznym, które umieszczało wizerunki ludzi na ozdobnych kartonikach . Na odwrocie odręcznym pismem wypisany był adres studia, jego nazwa, data zrobienia fotografii. Takie zdjęcia nie były tanie. Na sesję umawiano się.
Zdjęcia mojej rodziny przetrwały już ponad wiek. Trochę pożółkły, wyblakły ale nadal są w bardzo dobrym stanie. Zaklęci w sepii ludzie sprzed lat już dawno nie żyją, a świat ich w niczym nie przypomina obecnego, a jednak są pewne elementy, przedmioty, które są łącznikiem z tamtą epoką, tak jak i mój obraz.
Zawsze dużym smutkiem przejmowała mnie myśl o kruchości życia ludzkiego. Nawet delikatne przedmioty, jak porcelanowa filiżanka potrafią przetrwać wieki, a ciało ludzkie ma określony termin użytkowy, a my jesteśmy tylko małym ogniwem w łańcuchu rodzinnym. Zawsze fascynowały mnie inne ogniwa i świat, który odszedł w dal. Aby nie odszedł w zapomnienie, warto od czasu do czasu przypomnieć o osobach, bez których nie byłoby nas na świecie i obejrzeć stare rodzinne zdjęcia. Co właśnie robię.
W jakiś sposób jestem cząstką ich genów. A może inaczej; mam w sobie ułamek każdego z nich, Tak jak w sercu noszę cząstkę obrazu swojej babci i mamy. W głowie noszę fragmenty starych opowieści o członkach rodziny...
Mój pradziadek miał bardzo długie wąsy. Moja mama opowiadała, że miał niesamowitą cierpliwość do małych dzieci. Jako mała dziewczynka plotła z nich warkoczyki. A pradziadek pozwalał na takie hece swojej ukochanej wnusi.
Wnusia wychowywała się na przedmieściach Lwowa. Była kochana i rozpieszczana do granic możliwości. Lale jej musiały mieć takie same sukienki i płaszczyki, jak i ona. Beztroskie dzieciństwo trwało do 1 września 1939 roku...
I z tego związku urodziła się moja babcia oraz jej młodszy brat. A ich ojciec zmarł, zostawiając schorowaną młodą żonę i dwójkę maluchów.
Mania była miłym, wesołym dzieckiem. Część swojego dzieciństwa spędziła na poszukiwaniach nowego taty.
Po wojnie wraz z innymi trafiła na Ziemie Odzyskane. I tam wraz z mężem i córką spróbowała budować nowe życie. Na tym ganku bawiłam się jako mała dziewczynka w deszczowe dnie. W tamtym domu babcia piekła swoje słynne drożdżowe ciasta. Teraz już mieszka w nim inna rodzina.
Od 1975 roku nie byłam w tym domu. W domu, w którym zmarła moja babcia. Czasem przechodzę pod jego oknami, ale boję się wejść na podwórko, aby nie wróciła moja tęsknota.
I myślę, że w tym momencie powinna skończyć post, bo zrobiło się zbyt ckliwie.