niedziela, 21 lutego 2021

Końcówka zimy?







        Zastanawiam się, czy to był już ostatni atak zimy w tej połowie roku? Posiłkując się dziesięciodniową prognozą pogody , która pokazuje mi w następnym tygodniu słoneczko, a temperatury około 8-10 stopni, to myślę, że chyba tak. I całe szczęście. Co za dużo, to niezdrowo! 



Mamy w tym roku nadmiar śniegu i czasami czułam się nim przytłoczona.Sypało cały poprzedni tydzień, dosypując co dnia nową warstwę , a nam nową partię do odgarnięcia z naszej ścieżki ewakuacyjnej. Dawno zaprzestaliśmy poszerzania drogi i w obfitym śniegu wykopywaliśmy tylko taką, aby można było postawić nasze stopy.Samochód pozostał na górze w zatoczce autobusowej, w wykopanej przez Jędrka wielkiej dziurze przy wjeździe na naszą drogę zjazdową. Za każdym razem, gdy próbowaliśmy wyjeżdżać, trzeba było wykopać go ze śniegu i przekopać się do jezdni. Ślizgał się, boksował i trzeba było pod wszystkie koła podsypywać piasek, aby złapał przyczepność. Droga w stronę Myczkowiec była biała i zalegała ją gruba warstwa śniegu, a jazda wymagała dużej zręczności i opanowania. Za to widoki były bajkowe.Gdy minęły najgorsze mrozy, a temperatura lekko poszła w górę, śnieg stał się ciężki. Ośnieżona skarpa prawie wjeżdżała mi do kuchni. I stojąc przy blacie kuchennym zastanawiałam się, czy za moment nie zastuka w nasze okno. Pomyślałam sobie, że cieszę się, iż na skarpie rosną drzewa oraz krzaki, bo wizja, że zejdzie na nas lawina i zepchnie naszą małą chatkę w dół do zalewu( ha, ha ,ha) jest nierealna. Gruba warstwa ciężkiego , mokrego śniegu zaczęła zalegać  nasz dach. Trzeba go było z niego zgarnąć. 




Cały czas naszą stołówkę odwiedzało wiele ptaków. Wprawdzie stałymi bywalcami były wielkie stada sikorek ale pojawiały się i inne ptaki jak zięba, czyżyki, a ostatnio nawet zawitała sójka. Co rano miałam pod oknami ptasie przebieżki. Wygląda to bardzo zabawnie, jakby chciały zrzucić nadmiar kalorii spożytych w karmniku. Po biegu następowała kolejna runda do stołówki i tak w kółko. Sójka również brała udział w biegu. Dziś, gdy temperatura poszła w górę w stołówce zrobiło się mniej tłoczno. Ptaki zajęły się swoimi ptasimi sprawami  albo wyszukiwaniem innego rodzaju pożywienia.







 

Rankiem, gdy jeździłam na rowerku treningowym, na czarnej tafli ekranu zobaczyłam oświetlony słońcem obraz części naszego tarasu. Odbity w ekranie obraz niby był zwyczajny. Jak co dzień przyfruwały na taras sikorki, huśtały się na koszyczku z ziarnami, wchodziły do koszyka i z ziarnami w dzióbkach odfruwały na pobliski krzak aby rozłupać ziarna i dostać się do smakowitego miąższu. Znowu przylatywały ,wędrowały po tarasie, siadały na balustradzie, huśtały się na koszyku. W pewnej chwili na tarasie pojawił się dużo większy ptak. Przewędrował przez całą długość tarasu , podszedł do schodów i wtedy zobaczyłam, że to był zielony dzięcioł w czerwonym bereciku na głowie. Wyglądał jak inkasent, który przyszedł zainkasować opłatę. Może za używanie tarasu do celów konsumpcyjnych przez sikorki, a może sprawdzał ile przez zimę powstało nowych dziur po robakach. Przeliczy, podzieli przez ilość dzięciołów w okolicy i wyśle określoną ekipę aby obstukała nasze belki. Na schodku ptak zerwał się do lotu i już nie pojawił się. Żałowałam, że nie miałam przy sobie aparatu fotograficznego.



W tym sezonie mieszkamy w chacie wyjątkowo długo. W zasadzie od drugiej dekady grudnia jesteśmy tutaj non stop. Ogrzewanie kominkowe zdawało egzamin nawet w najgorsze mrozy. W chacie było cieplutko i przytulnie. W mieście pewnie w tym samym okresie trochę bym marzła. Za to wokoło miałabym ludzi, którzy są mi bliscy. Rozmowy telefoniczne, czy nawet wideo rozmowy stanowią jedynie marny erzac kontaktu, niemniej  cieszą. Ostatnio bardzo rozśmieszyła mnie moja dwunastoletnia wnuczka Julka, która właśnie przechodzi etap fascynacji kosmetykami i w każdej wideo rozmowie pokazywała mi swoją kolekcję różnej maści wacików, żeli, mydełek, mgiełek do ciała itp. Jula już od paru lat lubiła mieszać rozmaite płyny i z nich robiła tzw. kolorowe gluty. Później dostała w prezencie książkę z przepisami na sporządzanie naturalnych pillingów i zaczęła je tworzyć. Obdarowała nimi większość członków rodziny. Ja dostałam pilling do stóp, którego głównym składnikiem był ciemny cukier. Jej fascynacja podsycana jest przez sąsiadkę, kosmetolożkę, z którą Jula ucina sobie pouczające dyskusje. Gdy obejrzałam po raz kolejny te same buteleczki i słoiczki, równiutko poustawiane na Juleczki półce, wnuczka popatrzyła w moją stronę i powiedziała.

-- I co?  Imponujące? A wiesz, że dziś byłam z mamą u ginekologa, bo właśnie sąsiadka, no ta kosmetyczka powiedziała mamie, że mam chyba zbyt dużo hormonów męskich. Bo wiesz, mam pod nosem delikatnego wąsika. Ta kosmetyczka to mówi, że ma obowiązek informowania swoich klientów o różnych anomaliach. To jej obowiązek. Ja nie jestem klientką ale dobrą znajomą, a i znajomych też dotyczy ten obowiązek. Sąsiadka cały czas jeździ na różne szkolenia i jest w tym kierunku bardzo dokształcona. Ostatnio chyba była na szkoleniu o tej tematyce, więc dobrze wie. Mama się wystraszyła i pognała ze mną do lekarza. Myślała, że jakąś krew mi pobiorą i wyliczą ile to ja mam tych i tych hormonów. Bo ja już dojrzałam. -- powiedziała Jula z uśmiechem, przekładając kolejne kolorowe słoiczki. Zbaraniałam i pomyślałam, że coś szybko ta moja wnuczka dojrzewa. Zrobiło mi się smutno, że coś mi umknęło, bo jestem daleko. Ale wiem, że Julkę trzeba dopytywać aby dotrzeć do sedna, więc zastosowałam starą metodę ciągnięcia jej za język. 

-- To co się wydarzyło, skoro mówisz, iż dojrzałaś? -- drążyłam temat. 

-- No jak to co? Skończyłam dwanaście lat, a moim podręczniku jest tak napisane. Zaraz ci przeczytam.O tutaj jest napisane, że dojrzewanie następuje w wieku 9- 12 lat. A ja ukończyłam lat dwanaście, czyli, że jestem dojrzała.  -- Jula machnęła ręką, jakby bagatelizowała mój brak podstawowej wiedzy przyrodniczej.

-- A co na to ginekolog? -- moja ciekawość osiągnęła apogeum.

-- Powiedział, żeby mama przyszła ze mną za parę miesięcy, bo teraz trudno cokolwiek powiedzieć i to normalne u dzieci. A ja nie potrafię zrozumieć co jest normalne? Jak myślisz, o co mu chodziło, o wąsika, czy o to, że dojrzałam? Ale i tak fajnie było, bo mama zwolniła mnie z lekcji i miałam cały dzień fri! I na dodatek nie musiałam iść do laboratorium aby mi pobrali krew. Mam farta, co? -- zakończyła i zadowolona z siebie otworzyła szufladę aby pokazać mi nową gąbeczkę, którą dostała od sąsiadki. A ja pomyślałam, że muszę porozmawiać z synową i prosić aby wytłumaczyła córce co to znaczy dojrzewanie, bo jakoś dziwnie opracowane są szkolne podręczniki, które niczego dzieciom w tej materii nie tłumaczą. Pomyślałam jeszcze, że powinnam poszukać jakiejś dobrej książki, która w mądry i przystępny sposób przybliży Julce funkcjonowanie ciała człowieka i zmiany związane z dojrzewaniem. Będę miała dla niej świetny prezent.




 

poniedziałek, 15 lutego 2021

Od przybytku głowa nie boli.

 

































        Dopiero niedawno pisałam o błocie, a temat już jest nieaktualny. Och, jak nas w ubiegłym tygodniu przymroziło i dosypało nam śniegu! Zresztą taka sytuacja miała miejsce nie tylko u nas, bo cała Polska utonęła w śniegowych zaspach.  Gazety grubymi czcionkami  obwieszczały, że nastał śnieżny armagedon. Dziennikarze pisali, że zakłady oczyszczające miasta jak co roku zaskoczyła zima i samochody utknęły w śnieżnych zaspach. Na Opolszczyźnie zdarzyło się, że droga pomiędzy paroma miejscowościami była całkowicie niedrożna. Mieszkańcy utknęli w domach, nie mogli dotrzeć do pracy. I tu zdalna praca okazała się bardzo stosowna. Dobę trwało udrożnienie drogi, czyli usunięcie zwałów śniegu. Poza tym  na polskich drogach przydarzyło się mnóstwo stłuczek, karamboli, wypadków, bo nie dostosowano prędkości do panujących warunków atmosferycznych, jakby część narodu miała totalny zanik pamięci i zapomniała, jak powinno się jeździć w bardzo trudnych zimowych warunkach. Z innych nowinek mówiących, że Polak głupi przed i po szkodzie, to zaskoczyła mnie informacja, że od 12 lutego poluzowano obostrzenia pandemiczne, a część ludzi z tego szczęścia powariowała.  Tłumnie, ławą ruszyli do galerii handlowych, na stoki, co w tym drugim przypadku jest dosyć chwalebne, bo ruch na świeżym powietrzu to samo zdrowie. Jednak ponoć na ulicach Zakopanego ludzie tak bratali się, tańczyli, świętowali , że później z tego szczęścia pobili się  i musiała interweniować policja. Stęsknieni turystów, a chyba bardziej ich " dutków" górale żałowali, że jednak podwoje hoteli otworzyły się na na ten żywioł. A ja czytając wiadomości zastanawiałam się, skąd u mnie totalny brak parcia na galerie, bo na jazdę na nartach to wiem, dlaczego nie mam chęci. Moje zdezolowane kolana zdecydowanie wolą rowerek treningowy. Poza tym nie potrafię jeździć na nartach, a już swoją szansę na nauczenie się jazdy straciłam wiele lat temu, gdy ten sport nie był w Polsce tak popularny. Teraz najbardziej lubię zimę w okolicach chaty. Przyznaję, że tęsknię za długimi spacerami, ale grzęźnięcie w głębokim śniegu wyklucza realizację marzeń. Z uwagi na panujące warunki atmosferyczne musiałam także odwołać wizytę kontrolną u okulisty w Przemyślu. Przesunęłam wizytę na 22- go. Teraz patrzę przez okno i zastanawiam się, czy po raz drugi będę musiała przesuwać termin. Za kuchennym oknem mam wielką śnieżną górę. Śnieg dotyka ściany chaty. Przypominają mi się wszystkie filmy katastroficzne o lawinach, pochłaniających domy i pensjonaty... Jesteśmy w okowach śniegu! Taka sytuacja jest na dziś, czyli 14-go lutego 2021 roku, w walentynki. Od rana znajomi przesyłali mi śmieszne lub ckliwe obrazki z serduszkami oraz życzeniami mnóstwa szczęścia i miłości. To bardzo miłe dowody pamięci, choć mogliby to robić po godzinie dziewiątej rano, a nie bladym świtem. Czasem zastanawiam się, czy nie ma w tym aby ociupinki złośliwości, bo robią to zazwyczaj osoby samotne. Te w związkach piszą przeważnie około dziesiątej, czyli jak zdążą ogarnąć rodzinne śniadanie. My jak już nie raz, nie dwa pisałam nie należymy do tzw. skowronków, a raczej sów. Ja i tak jestem na wpół skowronkiem, bo wstaję zazwyczaj około ósmej rano i dzień zaczynam od rozruchu mechanizmu kroczącego i chwytnego. Jędrkowy poranek zaczyna się dwie godziny później, gdy już na stole czeka śniadanie.  Zresztą osobom życzliwym nie jestem dłużna i corocznie obdarowuję ich  wirtualnymi serduszkami, a także całą rodzinę, znajomych i przyjaciół. Jednak zrobiłam to o przyzwoitej porze, bo po godzinie  dziesiątej. Moim zdaniem walentynki są przemiłym świętem. Wprawdzie zaadoptowaliśmy je, jak i inne  zagraniczne święta, ale wychodzę z założenia, że każda okazja do świętowania, okazywania sobie wzajemniej sympatii oraz zainteresowania, jest świetnym powodem do radości. Od przybytku głowa nie boli. Na konto ostatniej soboty karnawału i nadchodzących walentynek już w sobotę upiekłam drożdżowe pączki . Tak, były pieczone w piekarniku, a nie smażone na oleju. Ciasto wymagało trochę pracy i czasu, ale pączki, a w zasadzie bałabuchy jak je nazywała moja babcia, wyszły delikatne, pachnące i przepyszne. Nie to, co kupne pączki. W tym roku pączki ze Słodkiego Domku okazały się zbite i trochę gliniaste. Przy nich bałabuchy, to była poezja lekkości.  Poza tym upichciłam trochę gołąbków z ziemniaczanym wkładem nafaszerowanym podsmażonym boczkiem i kaszą gryczaną. Pychota! Jestem tradycjonalistką i staromodnie wyrażam swój afekt. Hołduję zasadzie " przez żołądek do serca". Staram się gotować i piec zdrowo. Czytam etykiety i kupuję zdrowe produkty. Wracając do Walentynek, to świąteczną poranną kawę wypiliśmy z kubeczków ozdobionych serduszkami. Na stole stały wiosenne kwiaty, które w sobotę Jędrek przyniósł z naszych wiejskich delikatesów, brnąc pod górę w głębokim śniegu. Były nierozwinięte, stulone w ścisłych pączkach, ale w niedzielę rano na stole stały już rozwinięte kielichy. Takie świętowanie było bardzo miłe i jak na facebookowym żarcie rysunkowym życzyłam sobie abyśmy jeszcze wiele lat tak wspólnie spędzali. Kiedyś ostatnią sobotę karnawału spędzaliśmy na zabawie karnawałowej. Oboje lubimy tańczyć. Jako młodzi ludzie lubiliśmy się bawić. Karnawał był okazją aby spotkać się z przyjaciółmi na zabawach lub na bardziej kameralnych spotkaniach koleżeńskich. Oglądaliśmy też koniec karnawału w relacjach z Rio de Janeiro. Z zachwytem śledziliśmy piękną, barwną paradę roztańczonych ludzi, marząc aby choć raz znaleźć się w gronie osób z bliska obserwujących tancerzy. A w tym roku w migawkach wiadomości ze świata  zobaczyłam ludzi szczepionych przeciw wirusowi covid-19, w namiotach ustawionych na stałej trasie parady. Tak bardzo zmienił się nasz świat. Jednak nie ma co poddawać się smutkowi. Tym bardziej trzeba korzystać z każdej okazji wiodącej do radości. I zgodnie z tym cała niedzielę celebrowaliśmy Walentynki. 




   Mimo śnieżyc i siarczystych mrozów w minionym tygodniu był, tak jak i co roku tłusty czwartek. Trzymam się twardo i staram codziennie zaczynać dzień od pillatesu, a kończyć godzinną jazdą na rowerku, aby utrzymać formę i zbytnio nie obrosnąć w sadełko. Postanowiłam , że tym razem nie będę smażyła pączków, bo jesteśmy jedynie we dwoje . Jednak jak tu nie zjeść ani jednego pączka? A co z tradycją? W czwartkowe  przedpołudnie, czyli w tradycyjny tłusty czwartek Jędrek zatęsknił za tymi pączkami. Poza tym zapasy nam się kończyły. Przyszedł czas na cotygodniowe zakupy. A tu drogi zasypane. Śnieg padał cały czas już od środy. Przez całą godzinę Jędrek odśnieżał samochód, przez kolejne trzydzieści minut przekopywał drogę z górnego parkingu do drogi powiatowej, która również była zasypana, bo od rana nie było widać żadnego pługa. W końcu wykopał w zmarzniętym śniegu dwa pasy i wyjechał po zakupy. Droga do Leska była fatalna, możliwa jedynie dzięki wysoko podniesionemu podwoziu. A i tak sytuacje na drodze wywoływały, jak po powrocie  opowiadał, palpitacje serca. Po czterech godzinach nieobecności, gdy już przygotowany przeze mnie obiad powoli zaczynał stygnąć, a ja zaczynałam się bardzo denerwować, wrócił do domu. Przywiózł pięć pączków ze Słodkiego Domku oraz zaopatrzenie na kolejny tydzień dla nas i dla ptaków, bo w karmnikach wyczerpywał się już zapas ziaren. Powiedział mi, że gdy już wrócił i wjechał na parking, na drodze do Myczkowiec pojawił się pług. Odgarniał pas, aby samochody mogły przejechać od Bóbrki do Myczkowiec. Ostatni pług, który obserwowałam miał podniesiony lemiesz, jakby dawał znak Opatrzności, że się poddaje się, wobec jej potęgi , czyli niezmierzonych opadów śniegu.









Gdy patrzę przez okno to codziennie widzę wielkie, małe, średnie  płatki śniegu spadające na naszą Wyluzowaną. Już nie wiem nawet ile na niej różnych warstw bieli. Pada codziennie. Wraz z pierwszą w ubiegłym tygodniu śnieżycą, przywiało do nas piasek aż znad Sahary. Gdy Jędrek zwoził z drewutni kolejne kawałki drewna, sypało mu tym piaskiem po oczach. Później usłyszałam monotonne stukanie w dachówki i szyby. Gdy wyszłam na taras zorientowałam się, że to nie tańce stada ptaków, tylko z chmur waliło lodowymi kroplami. Do tego Berdo szumiało jak szalone. 



 
        Obserwacja ptaków, to teraz moje ulubione zajęcie. Obserwuję je codziennie, gdy rankiem przylatują do karmnika. Najczęściej karmnik odwiedzają sikorki. Przylatuje również zięba i dzwońce. Dzwońce są wredne. Ładują się do karmnika i wyganiają sikorki, kłócąc z każdą, która podlatuje pod tę stołówkę. Zresztą zaobserwowałam, że  i sikorki bardzo różnie się zachowują. Tak jak i ludzie mają różne charaktery. Jedne są kłótliwe i bojownicze, inne spolegliwe. Jedne egoistyczne, a inne bardzo życzliwe i przyjazne. Dzisiaj, gdy rankiem chciałam zobaczyć, jaka temperatura powietrza na zewnątrz chaty, uchyliłam drzwi na taras. Nagle spod moich nóg zerwała się do lotu cała chmara sikorek. Okazało się, że Jędrek pozostawił nasiona na zewnątrz, na tarasie. Były w zielonej jednorazówce. Sikorki zorientowały się, że w środku są nasiona.Tak długo stukały w folię, aż się dostały do środka. Zrobiły otwory i to w paru miejscach. Ziarna zaczęły się wysypywać na deski tarasu. Zabrałam uszkodzone opakowanie i schowałam pokarm. Zauważyłam, że ptaki czasem tak się bardzo objadają, że mają trudność z wystartowaniem w powietrze. Chyba ptaki nie mają odczucia sytości, tak jak i małe  ludzkie dzieci. Wokół chaty widzimy wiele ptaków. Zdarzają się drozdy, które włażą w każdą dziurę w śniegu, aby tylko wydziobać czerwone nasiona irgi, porastającej stok. Pozostawiają na śniegu czerwone kleksy, jak pieczątki swej bytności. Do Wyluzowanej przylatuje też zielony dzięcioł,. Ostatnio przerwał nam popołudniową drzemkę, obstukując północną ścianę chaty. Zdarza nam się też wizyta kowalika. A wczoraj nad zalewem Jędrek widział błękitnego zimorodka, ale zanim zrobił zdjęcie, ptak spłoszył się i odleciał.