poniedziałek, 5 czerwca 2017

Radość o poranku.



        --" Jak dobrze wstać skoro świt, jutrzenki blask duszkiem pić" -- cichutko podśpiewuję pod nosem, zerkając na stary zegar.  Jest 4. 48. Nie dowierzam. Sprawdzam na elektronicznym wyświetlaczu. Tak , jest 4.48.
Zerkam przez prawe ramię w kierunku drzwi sypialni i łóżka. Mój ślubny mężczyzna pochrapuje , aż miło. Uśmiecha się. Pewnie śnią mu się wielkie ryby, albo wycieczka rowerowa, a zresztą kto go tam wie...
         -- Chyba zwariowałam! -- besztam siebie gdzieś w zaspanym środku ciała. Może w głowie, bo śrubki jakoś bardzo wolno się kręcą, a myśli mają tempo ślimaka, który sobie pełza między okazałymi liśćmi babki lancetowatej.


Zaspane oczy mają lekko rozmazany obraz. A usta składają się do ziewania. I mało elegancko rozdziawiam buzię. Ziewam, sunąc w stronę tarasu.
        -- Przecież poszłam spać przed pierwszą, bo dopadła mnie ciekawa książka. --  myślę zdziwiona, ale zaraz staję w obronie swojego prawa do  wczesnego wstawania. -- A swoją drogą to książki mają ten dziwny zwyczaj, że dopadają mnie najczęściej około dwudziestej trzeciej. I przewlekam moment zanurkowania w ciepłym łóżeczku w nieskończoność, czyli do północy, do pierwszej,... wszystko zależy od tego, kiedy umowę wypowie mi zmęczona świadomość. Najczęściej zasypiam z nosem w książce. Czy dlatego nie mam oglądać świtu i tracić parę godzin poranka?
Wrzucam na grzbiet gruby sweter, na stopy wciągam skarpety i otwieram drzwi na taras. Jeszcze tylko jakieś klapki i jestem gotowa do przywitania się z poranną Wyluzowaną. Słoneczko już wstało i
serdecznie wita się z  krzakami dzikiego bzu, porastającymi brzeg naszej dróżki. Wydaje się, że krzewy uwięziły słońce w swoich ramionach. Ja widzę tylko mały złoty lampion otoczony zielenią.





         -- " Nim w górze tam skowronek zacznie tryl, jak dobrze wcześnie wstać dla tych chwil.
Gdy nie ma wad wspaniały, piękny świat. Jak dobrze wcześnie rano wstać . la la la..." --
nucę na cały głos, robiąc konkurencję ptaszkom. Tutaj mogę sobie pozwolić na poranne fałszowanie, bo oprócz przyrody nikt mnie nie słyszy. Jędrek pewnie w najlepsze przekręca się z boku na bok. A ja dalej wyśpiewuję.
         -- "Otrząsa się z rosy bez. Chcę w taki dzień znaleźć cię.Obiecał mi
Poranek szczęście dziś. I szczęście dziś musi przyjść. Nie zmąci mej radości żaden cień. Wschodzące słońce śmieje się. Co za dzień ."... -- ściszam głos, aby posłuchać kukania.
        -- Kukułeczko , o czym kukasz? Komu coś liczysz? A może zgadniesz ile mam lat? -- śmieję się, bo jakie znaczenie ma dzisiejszego poranka moja metryka?




        -- Jeden , dwa, trzy , cztery... oj nie doliczysz się.  -- nudzi mi się bezmyślne liczenie i znowu zaczynam śpiewać piosenkę, która mnie prześladuje od świtu.
          -- " Obiecuje nam ranek wszystko co chcemy mieć. Miłość ludziom , deszcze listkom, słowom sens. Budzimy się do życia naiwni tak, jak czasami porankiem bywa. Piękny świat... " - urywam bo muzyka zielonego świata , na którym stoi nasza chatka jest o niebo lepsza. Dziwię się, że jeszcze nie zostałam wygwizdana przez kosy. Ale one najczęściej gwiżdżą przed deszczem, a dzień zapowiada się słoneczny. Więc patrzę, jak słoneczne promienie głaszczą listki, kłosy trawy , kołyszące się na wietrze, jasne główki stokrotek, ...
           --..."  łaj di di di baj baj...Wstaje świt! Taki piękny to czas. Chce się żyć.I chce się wstać. Bo chce się żyć... łaj di di di baj baj.Szkoda dnia. "-- znowu nucę wbrew swojej woli piosenkę, ale pasuje ona dzisiaj jak ulał do mojego cudownego nastroju, słonecznej pogody, bezchmurnego nieba i tego raju na ziemi. Raju w naszej wyluzowanej. Za moment przywitam się , jak słoneczko z roślinkami,



 ptaszkami, jaszczurkami...


I na koniec jeszcze zaśpiewam.
         -- "Nie zmąci mej radości żaden cień, wschodzące słońce śmieje się. Co za dzień!"
A później zrobię sobie ogromny kubek kawy i wypiję go bez pośpiechu na tarasie.  A później wolniutko i z uśmiechem wejdę w dzień.

piątek, 2 czerwca 2017

Prywatny kawałek raju




         -- Wiesz, uciekło nam dwa miesiące wiosny i bieszczadzkich bukietów. -- powiedziałam z żalem do Jędrka, wyjeżdżając z Leska w stronę Bieszczadów i naszych chat. Właśnie mijaliśmy magiczną bramę Bieszczadów.  Zamyśliłam się. Jakoś posmutniałam, pomimo zbliżania się do Wyluzowanej. Jędrek popatrzył na mnie i pokiwał głową, ale musiał skupić się na prowadzeniu samochodu. Padał deszcz, wiało. Właśnie mijała wiosenna burza, a my  mijaliśmy kamień leski w Glinnym.
        -- Szkoda wiosny, ale może w przyszłym roku będzie lepiej! Czasem już tak się układa. Za to nadgoniliśmy pracę w naszym miejskim mieszkaniu i ogródku.
Jeszcze w sobotę w pocie czoła i palącym słońcu malowaliśmy płot wokół miejskiego ogródka, a dzień później, w poniedziałek poprawialiśmy niedoróbki. Na naszej osiedlowej uliczce staliśmy się malutką sensacją, która wniosła trochę rozrywki w senne życie mieszkańców, z których większość wiodła  wolne i trochę nudne życie emeryta. Do prac remontowych zabraliśmy się we trójkę; ja, Jędrek i Lucyna. Jędrek samozwańczo obwołał się kierownikiem ekipy malarskiej i kontrolerem jakości. Zresztą nie protestowałyśmy, bo tylko on miał w tym temacie jakieś pojęcie. Krytykował, pokazywał , poprawiał.
Zaopatrzona w słomkowy kapelusz, płócienne spodnie, parę rękawiczek, pędzel i puszkę szarej farby machałam pędzlem, jakbym musiała tym zarabiać na chleb. I ciągle słyszałam cierpkie.
        -- Nie głaszcz ramy tym pędzlem! To nie obraz. Więcej nabieraj farby, bo nie pokrywa starej farby!
W pocie i znoju machałyśmy i machałyśmy.  Robota posuwała się, ale  Lucyna też na mnie furczała.
        -- Nie tak dużo farby, bo zacieki  robisz. Wychodzą brzydkie frędzle!
        -- Jędrek dużo, czy mało? -- pytałam skołowacona i malowałam po swojemu, bo wiedziałąm, że i tak nikomu nie dogodzę.
Cały czas sąsiedzi śledzili tempo naszych prac i oglądali nas jak jakieś dziwo. Śmiejąc się  komentowali.
       -- No, teraz to płot będzie jak ta lala. -- To mówił stary sąsiad , który trzykrotnie przyjeżdżał z końca uliczki, aby nas pooglądać.
        -- Właśnie wczoraj skończyłam swój płot! Masakra. -- powiedziała ze współczuciem sąsiadka idąca na ostatnie sobotnie zakupy.
        -- Ale masz synek ekipa ! Wiela płacisz za szychta! -- Znajomy kierowca ciężarówki zatrzymał samochód i przystanął obok nas., zagadując Jędrka.
       -- A co, moja ekipa ci się nie podoba? -- roześmiał się mój mąż. -- Robotne dziołchy.
       -- Jak robotne, to i szwarne. Podobają się. A daj im przynajmniej na lody, bo war taki, że jajca na słońcu ugotować  można.
Przypominałam sobie te dogaduszki , a samochód był coraz bliżej Bóbrki,  Wyluzowanej i chat. Gdy burza się skończyła,  dojechaliśmy. Przywitała nas ściana zieleni. Przyroda szalała.

           Na moment wyszło słońce. Chyliło się już ku zachodowi, rozświetlając     

                                                                kwitnące kosaćce.



     

 Na łące trawa była po pas. Zieloną płaszczyznę rozświetlały białe główki margaretek. 


                                    Trawnik pomiędzy chatami aż prosił się o skoszenie. 



  Stok powyżej linii chat zamienił się w pochyły perski dywan.Witaliśmy rozśpiewaną wieczornymi trelami ptaków naszą rajską Wyluzowaną. 

 Wyluzowana witała nas. Drzewa machały do nas brzozowymi gałęziami poruszanymi wiatrem.


I tylko ślimak nic sobie nie robił z tego wieczornego zamieszania. Podążał dalej w kierunku swoich ślimaczych spraw.

Na tarasie zastaliśmy pieczęć po zwierzęcej inspekcji . Nie wiem ile czasu trwała ta inspekcja.

Nasza inspekcja trwała około godzinki. Musieliśmy na szybko  posprawdzać stan Wyluzowanej.  Żadnych strat. Uf! Więc słońce zdecydowało się schować za Berdem. Czas wejść do chaty.