wtorek, 26 kwietnia 2016

Spotkania

     Tę przepiękną ikonę dostałam niedawno w prezencie , na tzw. otarcie łez od moich kolegów i koleżanek. W miejscu, które kocham, czyli w chacie nad Zalewem Myczkowieckim urządziłam pożegnalne spotkanie. Chciałam pożegnać ich, a zarazem  pokazać bieszczadzki raj, który przed laty mnie urzekł i zakochałam się w tym miejscu. Tu właśnie  chciałabym najczęściej przebywać. Myślę, że poznając moją miłość, zrozumieli moją decyzję, pomimo iż wiedzą, jak bardzo lubiłam swoją pracę, która była również moją pasją. Teraz ikona wisi na ścianie mojej chaty. 
Mam za sobą dwa tygodnie pełne przygotowań, różnych zajęć, wrażeń i szerokiej gamy emocji. W niedzielę wróciłam na chwilę do miasta. Niestety z uwagi na chorobę i wiek taty nie mogę zamknąć drzwi od swojego miejskiego  mieszkania i spędzić wiosnę, lato oraz jesień w chacie, o czym ciągle marzę. Obecnie jest to niemożliwe. Spotkanie z ludźmi, z którymi pracowałam przez wiele lat było cudne. Nawet łza zakręciła mi się w oku, gdy w sobotni wieczór śpiewaliśmy pieśni biesiadne . Zrobiło się ckliwie. Patrzyłam na naszą 17 osobową gromadkę i myślałam o tym , jak dobrze było z nimi współpracować. Jesteśmy tak różni, ale stanowimy naprawdę  zgrany zespół. Uzmysłowiłam sobie, ile tracę, zyskując wolność. No cóż, takie jest życie. Ciągle musimy zmagać się ze stratami. A to jedna z nich. Później wszyscy pojechali, a gwarna przez trzy dni chata stała się cicha, zamyślona.Następny dzień nie był łatwy, a w dodatku Jędruś na trzy dni musiał wyjechać. Zostałam sama, otoczona nostalgicznymi myślami , a chata mglą i deszczem. Te dni samotności i wytężonej pracy, bo trzeba było chaty doprowadzić do stanu sprzed spotkania, pomogły mi zamknąć drzwi od starego życia i uchylić od nowego. Po dwóch tygodniach musiałam wyjechać.  Zostawiłam za sobą stok pełen coraz wyższej trawy i rozkwitających  po kolei różnobarwnych kwiatów.
Przyjeżdżając , widziałam jak wiosna nieśmiało zagląda na nasze podwórko.Jeszcze chowa się w szalu mgieł. Jeszcze porankiem srebrzy się szronem...
Czasem zdarzały się i takie obrazki, jak to spotkanie wiosny z jesienią. Jakby jesień zasiedziała się i zapomniała, że najwyższy czas dopuścić do głosu inne pory roku. To jak ze mną, nie ma co marudzić. Teraz czas na młodych.

Widok z mojego kuchennego okna był coraz bardziej kolorowy.

W kamieniach żmije urządzały sobie słodkie tet a' tet.To ich pora na miłość. Jędrek znalazł na brzegu jezdni prawie metrową samicę rozjechaną przez jakiś samochód. Była czarna ze srebrnym zygzakiem. Pewnie spełzła z Kozińca na randkę z narzeczonym i straciła dla niego nie tylko głowę, ale i życie. Musimy bardzo uważać, i chodzić po trawie i stoku w gumowcach.

Przez okres dwóch tygodni rozkwitły drzewa i krzewy. Przed deszczem cudnie wyglądają białe welony na tle stalowego nieba.

W błękicie wiośnie też jest do twarzy.

Przy wyjeździe żegnała nas obfita świeża zieleń.Starałam się zapamiętać ten kolor. Gdy będę następnym razem szata naszego stoku zmieni się.






piątek, 1 kwietnia 2016

nowa odsłona

Palmy na ryneczku w Lipnicy Murowanej.
Nasz pobyt w chacie zaczął się zaraz po Niedzieli Palmowej. Poniedziałek upłynął nam bardzo szybko
bo większość czasu spędziliśmy na autostradzie, ale i udawało nam się trochę zboczyć z trasy, aby obejrzeć co ciekawsze miejsca.
Bardzo lubię tzw. boczne drogi, bo z nich dopiero widać, jak piękna jest Polska. Niestety , gdybyśmy jechali do chat tylko bocznymi drogami, to dojeżdżalibyśmy na miejsce w środku nocy, co nie jest zbyt przyjemne, bo aby mieć przyjemność z pobytu w chacie, trzeba najpierw wypędzić chłód. Na to schodzi trochę czasu , a po podróży zmęczenie odbiera chęć czuwania do świtu.
Tym razem w chacie temperatura oscylowała w okolicy 5 stopni, czyli całkiem dobrze, bo na zewnątrz już było około zera. Na nagrzaniu chaty zeszło do północy, a później już było tak, jakbym w ogóle z niej nie wyjeżdżała.
Oprócz normalnych zajęć porządkowych, jak to przed świętami, chodziłam po stoku i szukałam wiosny.
I znajdowałam.  

jej oznaki takie

i takie

oraz takie.

Później robiliśmy przedświąteczne zakupy , starając się przedrzeć przez tłumy kupujących. Kolejki były takie, że ho, ho...! Na osłodę popołudniami malowałam pisanki. Jakie to wyciszające zajęcie. Cała przyjemność świąt.
 Trochę smutno, że świąteczne śniadanie jedliśmy tylko we dwójkę. Ale coś za coś. Albo chaty, albo tłum przy stole. Tym razem nikomu innemu nie chciało się gnać 400 km za nami!
 Za to wędrowaliśmy i jeździliśmy, sprawdzając, gdzie bardziej wiosennie.
 I warto było, bo i takie cudeńka znajdowaliśmy na trasie. Kocham zafrasowane figurki Jezusa odpoczywającego przy drodze.
 Jezioro Solińskie ochoczo pozwalało na przeglądanie się w jego tafli słodkich białych obłoczków.

                                         Jeszcze puste, ale jak zwykle malownicze.

               Słońce prażyło i miło było przysiąść na ławce i wystawić twarz do ciepłych promieni.


 A później znowu niespodzianki. To jak znaleźć prezent od świątecznego  zajączka.
                                        Żeremia też wydawały się bardziej świąteczne!

                                                   I znowu kwietna niespodzianka!


                   A po świętach to już tylko powrót do domu. Znowu autostrada i takie niebo!

I tydzień minął , jak jeden dzień.