poniedziałek, 3 grudnia 2012

smutny listopad - epitafium


Kocham jesień, ale tę wczesną, barwną i słoneczną. Gdy zbliża się listopad, skóra mi cierpnie. Wielokrotnie w tym smutnym okresie wydarzały mi się trudne sprawy, stąd mój odruch psa Pawłowa. W tym roku listopad znowu był dla nas mało łaskawy.
Wszystko potoczyło się szybko. Parę dni i … nasza Mama pozostała jedynie na fotografiach oraz w naszych sercach. Dożyła osiemdziesiątki, ale to dla mnie żadne pocieszenie. Jest mi trudno. Wracają obrazy ostatnich dwóch dni, kiedy towarzyszyłam jej w odchodzeniu. Z wieloma sprawami nie mogę się pogodzić. Cięgle zadaję sobie pytania, na które nie potrafię odnaleźć odpowiedzi. Wiele spraw mnie boli i to chyba bardziej niż moja wielka strata.
Bardzo starałam się w tych ostatnich dniach przed śmiercią Mamy, ochronić ją przed strachem i zwyczajnie po ludzku pomóc. Niestety na wiele rzeczy nie miałam żadnego wpływu. Czułam się bezsilna, zraniona tą niemocą . Najbardziej do tej pory boli mnie postawa chirurga , który w szpitalu, tuż przed operacją z sadystyczną przyjemnością wykrzyczał Mamie, że nie ma żadnych szans. Stwierdził, że będzie musiała przejść operację ratującą życie, ale przypuszcza, że ona nic nie da. Z kolei, jeżeli nie podda się operacji i tak umrze. Wcześniej z całej siły ponaciskał jej wielki, wzdęty, fioletowy brzuch. Nie wiem, czy to badanie było konieczne, bo już postawiono diagnozę; „ uwięźnięcie przepukliny, martwica jelita i pęknięcie jelita, niewydolność wielonarządowa”.
W tym dniu mama przeszła różnorodne badania i operacja jedynie miała postawić tą przysłowiową kropkę nad „i”.
Mamie ostanie badanie sprawiło wiele bólu . Rozpłakała się, jak małe , skrzywdzone dziecko, a mnie o mało serce nie pękło. Gdybym przeczuwała…, nigdy na to badanie nie pozwoliłabym. Wcześniej byłam przy niej od samego rana. Byłam, gdy przyjechał lekarz z wizytą domową, bo w końcu udało nam się przekonać Mamę, że dalej tak nie można bez lekarza, bo jest coraz słabsza i coraz bardziej cierpi. Byłam, gdy przyjechała ekipa z pogotowia ratunkowego, bo jedynie w ten sposób można było przetransportować Mamę do szpitala. Towarzyszyłam jej na izbie przyjęć, na szpitalnym korytarzu, w drodze na badania. Trzymałam za rękę i powtarzałam” jestem obok, nie odejdę ani na krok”. Przebrałam Mamę w operacyjną koszulę, aby tego nie zrobiły obce osoby, chociaż ciężko mi ją było podnieść, bo była słaba i nie współdziałała. Trzymałam za rękę, gdy odjeżdżała na blok operacyjny.
A teraz pytam siebie, dlaczego lekarz zamiast pomóc dał cierpienie i to zarówno psychiczne, jak i fizyczne? Czy to nie jest aby osoba, która odreagowuje na pacjentach swoje stresy, zwyczajny sprawca przemocy, agresor ?
Jak można krzyczeć na umierającą kobietę, która jest przerażona tym, że znalazła się w szpitalu. Nie wie, co się z nią dzieje, a jest traktowana jak przedmiot? Jak tak można ?!! Potrafię zrozumieć, że chirurg mógł być zdenerwowany beznadziejną operacją, która od razu źle rokowała oraz tym, że nie był to planowany zabieg, ale gdzie w tym wina pacjenta
z demencją?
Nie wiem, czy na początku choroby Mama miała świadomość końca życia, beznadziejności swojego stanu. Być może to przeczuwała. Jeszcze w domu , parę dni wcześniej, gdy uparcie nie pozwalała wezwać do siebie lekarza, mówiła mi „ jakaś zaraza się do mnie przyczepiła i nie chce się odczepić”, „ nie wiem, co mi mogło zaszkodzić”. Nie chciała nic jeść. Zwracała, słabła. W końcu karmiliśmy ją jak małe dziecko obiadkami z Gerbera, deserami i pieczonym jabłkiem. I szczęśliwi byliśmy, jak cokolwiek zjadła. Karmiłam ją łyżeczką, jak niemowlę; „ za wnuczkę, za tatę…” i cieszyłam się, że mi nie odmawia. Boże, jaka byłam wtedy niemądra!
Lęk Mamy przed lekarzami wynikał z trudnych wcześniejszych doświadczeń. Dziewięć lat temu po z pozoru łatwym zabiegu usunięcia przepukliny pępkowej, zakażono ją gronkowcem i parę razy otwierano i czyszczono. Po tym trudnym doświadczeniu ruszyła demencja starcza , a może choroba Alzheimera? Trzykrotne narkozy, zastosowane w bardzo krótkim okresie czasu po prostu uruchomiły proces starzenia się mózgu.
Dla nas Mama odchodziła od normalnego życia już przez wiele lat. Po woli przestawała się
interesować sprawami innych członków rodziny, a jeśli to robiła i pytała , co się dzieje, szybko zapominała o odpowiedzi i znowu pytała i znowu.
Z początku było to denerwujące, ale z czasem nauczyliśmy się tej nowej, innej Mamy.
Była jak Mama i jak dziecko, które coraz mniej rozumiało.
Może to okrutne, ale jej choroba dała mi możliwość lepszego porozumienia z Mamą. Przestałam z nią polemizować i nauczyłam się ją kochać za to, że w ogóle była, a nie za to jaka była. Gdzieś zniknęły nasze różnice poglądów, małostkowość, przestała być ważna sprawiedliwość. Najważniejsze było to, że mieszkała obok i można było w każdej chwili do niej wpaść , pogadać o niczym, bo takie to były nasze rozmowy. Wiele spraw nas wtedy, o ironio, połączyło. Najbardziej malowanie. Mama znalazła w nim swoją ucieczkę od trudnej strony życia. W mozolnym malowaniu kwiatów odnalazła spokój i radość. Miała tę swoją kolorową kwietną krainę, jak swoistą arkadię, gdzie chowała się przed przykrościami, kłopotami i lękami.
Początkowo wstydziła się swoich obrazków, których z czasem powstawało coraz więcej. Po jakimś czasie pozwoliła nam na zwiedzanie swojej krainy, ale nadal skrzętnie chowała swoje obrazki przed obcymi.
W chorobie Mama wpadała z domownikami w rozmaite konflikty. Na sprzeciw, czy inne zdanie reagowała jak mała dziewczynka. Obrażała się, tupała, płakała, a gdy była wyjątkowo rozdrażniona przybiegała właśnie do mnie, aby pożalić się, uspokoić.
Nasze role odwróciły się. Głaskałam, przytulałam, uspokajałam. Nie potrafiłam denerwować się na taką Mamę –dziecko.
Nie wiem, jaki obraz Mamy pozostanie w mojej głowie po paru latach. O jakiej Mamie będę pamiętała. Teraz w głowie mam rozżaloną, skrzywdzoną dziewczynkę, która nie rozumiała, co się wokół niej dzieje. A to bardzo boli!
Mam też w pamięci obraz Mamy w innych okresach jej życia. W każdym z nich pamiętam ją całkiem inną. Wiem jedno, zawsze była bardzo kochana. Najpierw przez rodziców, później naszego Tatę, nas i nasze dzieci. Najmniej znają i kochają ją nasze małe wnuki. Szkoda!
Mam nadzieję, że przechodząc na drugą stronę czuła nasze myśli i naszą miłość, tak jak czuła nasze dłonie trzymające jej ręce.