Kocham jesień, ale tę wczesną,
barwną i słoneczną. Gdy zbliża się listopad, skóra mi cierpnie.
Wielokrotnie w tym smutnym okresie wydarzały mi się trudne sprawy,
stąd mój odruch psa Pawłowa. W tym roku listopad znowu był dla
nas mało łaskawy.
Wszystko potoczyło się
szybko. Parę dni i … nasza Mama pozostała jedynie na fotografiach
oraz w naszych sercach. Dożyła osiemdziesiątki, ale to dla mnie
żadne pocieszenie. Jest mi trudno. Wracają obrazy ostatnich dwóch
dni, kiedy towarzyszyłam jej w odchodzeniu. Z wieloma sprawami nie
mogę się pogodzić. Cięgle zadaję sobie pytania, na które nie
potrafię odnaleźć odpowiedzi. Wiele spraw mnie boli i to chyba
bardziej niż moja wielka strata.
Bardzo starałam się w tych
ostatnich dniach przed śmiercią Mamy, ochronić ją przed strachem
i zwyczajnie po ludzku pomóc. Niestety na wiele rzeczy nie miałam
żadnego wpływu. Czułam się bezsilna, zraniona tą niemocą .
Najbardziej do tej pory boli mnie postawa chirurga , który w
szpitalu, tuż przed operacją z sadystyczną przyjemnością
wykrzyczał Mamie, że nie ma żadnych szans. Stwierdził, że
będzie musiała przejść operację ratującą życie, ale
przypuszcza, że ona nic nie da. Z kolei, jeżeli nie podda się
operacji i tak umrze. Wcześniej z całej siły ponaciskał jej
wielki, wzdęty, fioletowy brzuch. Nie wiem, czy to badanie było
konieczne, bo już postawiono diagnozę; „ uwięźnięcie
przepukliny, martwica jelita i pęknięcie jelita, niewydolność
wielonarządowa”.
W tym dniu mama przeszła różnorodne
badania i operacja jedynie miała postawić tą przysłowiową kropkę
nad „i”.
Mamie ostanie badanie sprawiło wiele
bólu . Rozpłakała się, jak małe , skrzywdzone dziecko, a mnie o
mało serce nie pękło. Gdybym przeczuwała…, nigdy na to badanie
nie pozwoliłabym. Wcześniej byłam przy niej od samego rana. Byłam,
gdy przyjechał lekarz z wizytą domową, bo w końcu udało nam się
przekonać Mamę, że dalej tak nie można bez lekarza, bo jest coraz
słabsza i coraz bardziej cierpi. Byłam, gdy przyjechała ekipa z
pogotowia ratunkowego, bo jedynie w ten sposób można było
przetransportować Mamę do szpitala. Towarzyszyłam jej na izbie
przyjęć, na szpitalnym korytarzu, w drodze na badania. Trzymałam
za rękę i powtarzałam” jestem obok, nie odejdę ani na krok”.
Przebrałam Mamę w operacyjną koszulę, aby tego nie zrobiły obce
osoby, chociaż ciężko mi ją było podnieść, bo była słaba i
nie współdziałała. Trzymałam za rękę, gdy odjeżdżała na
blok operacyjny.
A teraz pytam siebie, dlaczego lekarz
zamiast pomóc dał cierpienie i to zarówno psychiczne, jak i
fizyczne? Czy to nie jest aby osoba, która odreagowuje na pacjentach
swoje stresy, zwyczajny sprawca przemocy, agresor ?
Jak można krzyczeć na umierającą
kobietę, która jest przerażona tym, że znalazła się w szpitalu.
Nie wie, co się z nią dzieje, a jest traktowana jak przedmiot? Jak
tak można ?!! Potrafię zrozumieć, że chirurg mógł być
zdenerwowany beznadziejną operacją, która od razu źle rokowała
oraz tym, że nie był to planowany zabieg, ale gdzie w tym wina
pacjenta
z demencją?
Nie wiem, czy na początku choroby
Mama miała świadomość końca życia, beznadziejności swojego
stanu. Być może to przeczuwała. Jeszcze w domu , parę dni
wcześniej, gdy uparcie nie pozwalała wezwać do siebie lekarza,
mówiła mi „ jakaś zaraza się do mnie przyczepiła i nie chce
się odczepić”, „ nie wiem, co mi mogło zaszkodzić”. Nie
chciała nic jeść. Zwracała, słabła. W końcu karmiliśmy ją
jak małe dziecko obiadkami z Gerbera, deserami i pieczonym jabłkiem.
I szczęśliwi byliśmy, jak cokolwiek zjadła. Karmiłam ją
łyżeczką, jak niemowlę; „ za wnuczkę, za tatę…” i
cieszyłam się, że mi nie odmawia. Boże, jaka byłam wtedy
niemądra!
Lęk Mamy przed lekarzami wynikał z
trudnych wcześniejszych doświadczeń. Dziewięć lat temu po z
pozoru łatwym zabiegu usunięcia przepukliny pępkowej, zakażono ją
gronkowcem i parę razy otwierano i czyszczono. Po tym trudnym
doświadczeniu ruszyła demencja starcza , a może choroba
Alzheimera? Trzykrotne narkozy, zastosowane w bardzo krótkim okresie
czasu po prostu uruchomiły proces starzenia się mózgu.
Dla nas Mama odchodziła od normalnego
życia już przez wiele lat. Po woli przestawała się
interesować sprawami innych członków
rodziny, a jeśli to robiła i pytała , co się dzieje, szybko
zapominała o odpowiedzi i znowu pytała i znowu.
Z początku było to denerwujące, ale
z czasem nauczyliśmy się tej nowej, innej Mamy.
Była jak Mama i jak dziecko, które
coraz mniej rozumiało.
Może to okrutne, ale jej choroba dała
mi możliwość lepszego porozumienia z Mamą. Przestałam z nią
polemizować i nauczyłam się ją kochać za to, że w ogóle była,
a nie za to jaka była. Gdzieś zniknęły nasze różnice poglądów,
małostkowość, przestała być ważna sprawiedliwość.
Najważniejsze było to, że mieszkała obok i można było w każdej
chwili do niej wpaść , pogadać o niczym, bo takie to były nasze
rozmowy. Wiele spraw nas wtedy, o ironio, połączyło. Najbardziej
malowanie. Mama znalazła w nim swoją ucieczkę od trudnej strony
życia. W mozolnym malowaniu kwiatów odnalazła spokój i radość.
Miała tę swoją kolorową kwietną krainę, jak swoistą arkadię,
gdzie chowała się przed przykrościami, kłopotami i lękami.
Początkowo wstydziła się swoich
obrazków, których z czasem powstawało coraz więcej. Po jakimś
czasie pozwoliła nam na zwiedzanie swojej krainy, ale nadal
skrzętnie chowała swoje obrazki przed obcymi.
W chorobie Mama wpadała z domownikami
w rozmaite konflikty. Na sprzeciw, czy inne zdanie reagowała jak
mała dziewczynka. Obrażała się, tupała, płakała, a gdy była
wyjątkowo rozdrażniona przybiegała właśnie do mnie, aby pożalić
się, uspokoić.
Nasze role odwróciły się. Głaskałam,
przytulałam, uspokajałam. Nie potrafiłam denerwować się na taką
Mamę –dziecko.
Nie wiem, jaki obraz Mamy pozostanie w
mojej głowie po paru latach. O jakiej Mamie będę pamiętała.
Teraz w głowie mam rozżaloną, skrzywdzoną dziewczynkę, która
nie rozumiała, co się wokół niej dzieje. A to bardzo boli!
Mam też w pamięci obraz Mamy w innych
okresach jej życia. W każdym z nich pamiętam ją całkiem inną.
Wiem jedno, zawsze była bardzo kochana. Najpierw przez rodziców,
później naszego Tatę, nas i nasze dzieci. Najmniej znają i
kochają ją nasze małe wnuki. Szkoda!
Mam nadzieję, że przechodząc na
drugą stronę czuła nasze myśli i naszą miłość, tak jak czuła
nasze dłonie trzymające jej ręce.
Przykro mi z powodu Twojej Mamy...
OdpowiedzUsuńMoja odeszła gdy miałam 30 lat... mimo że było to osiem lat temu, nadal pamiętam każdą chwilę....
Trzymaj się, musisz być silna...
Pozdrawiam...
Nie jest łatwo i jeszcze długo się z odejściem Mam naszych nie pogodzimy. Moja odeszła 18 listopada. Od kilku lat nie poznawała nas ale bardzo żałuję,że mnie przy niej nie było.
OdpowiedzUsuńUtulam, Bożeno; moja mama odeszła w zeszłym roku, jedynym pocieszeniem jest, że do końca trzymałam ją za rękę; pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńTo bardzo bolesne doświadczenie... wszyscy musimy kiedyś odejść, ważne jest, żeby odejść godnie i w miarę możliwości bez bólu...
OdpowiedzUsuńNie wyrzucaj sobie niczego, Grażynko, zrobiłaś ile w Twojej mocy, a nawet więcej - byłaś przy Mamie przez ostatnie lata i w ostatnich chwilach i jestem pewna, ze to było dla Niej ważne. Niestety wobec niektórych spraw jesteśmy bezradni...
Współczuję i prztulam
Betty- myślę, że utrata Mamy w tak młodym wieku jest o wiele trudniejsza , niż wtedy, gdy się jest już babcią. Trzydziestka to dopiero wstępowanie w dorosłe życie i jeszcze wtedy jedną ręką trzymamy się kurczowo rodziców. Wraz z ich odejściem tracimy oparcie. Dobrze, gdy w takich chwilach mamy się na kim oprzeć. Wiem, że pewnie było Ci wtedy bardzo trudno złapać grunt pod nogami.Nasze Mamy pozostaną żywe w naszych wspomnieniach. Dziękuję za ciepłe słowa.
OdpowiedzUsuńBarbaratoja - czyli i dla Ciebie jest trudny ten listopad. Współczuję Ci, że nie mogłaś być przy Mamie, gdy odchodziła. Nie ma znaczenia, czy poznałaby Ciebie. Z pewnością czułaby, że jesteś blisko.Ale myślę , że i tak gdzieś tam w środku wiedziała, że jesteś przy niej myślami.Dziękuję i współczuję.
Mario - myślę, że to trzymanie ręki to wszystko, co możemy w takiej chwili zrobić. Możemy tylko towarzyszyć fizycznej powłoce, jakbyśmy trzymali rąbek sukienki, którą opuszcza właściciel.
To niesamowite, jak bardzo w momencie przejścia na druga stronę zmienia się twarz człowieka. Staje się pusta. Zupełnie jakby ktoś w pośpiechu porzucił swoją sukienkę.Dziękuję.
Inkwizycjo - niby zdajemy sobie sprawę ze swojej przemijalności,z biegiem lat chyba coraz bardziej, ale i tak odejście każdego, kogo kochamy jest dla nas zaskoczeniem i wielkim smutkiem.
Staram się sobie niczego nie wyrzucać, jednak tak ciężko pogodzić mi się z okrucieństwem psychicznym i fizycznym w wykonaniu chirurga. Myślę, że dlatego musiałam napisać ten post. Dziekuję za wsparcie.