sobota, 12 maja 2018

Majowe czary, mary.

" I znów księżniczka Anna spadła z konia
To znak, że przybył nasz kolega maj
Pozieleniały włosy drzew
I wieczorami słychać śpiew
I w zimnych draniach już cieplejsza krąży krew..."

        Patrzę na ogród z wysokości tarasu taty, a w głowie momentalnie słyszę śpiew Ewy Bem. Zawsze lubiłam tę piosenkę, ale niespecjalnie wsłuchiwałam się w jej treść. Wystarczył mi niesamowity głos piosenkarki i za oknem majowe szaleństwo . Gdy byłam nastolatką maj kojarzył   mi się z magnoliami, które około 1-go maja zakwitały pod naszym Liceum im. Henryka Sienkiewicza  i pod urokliwym budynkiem Pogotowia Ratunkowego. Wielkie stare drzewa tego dnia przechodziły metamorfozę i zachwycały. Pełne, grube liliowo -różowe kielichy, które pokrywały koronę, kojarzyły mi się bardziej z pastelowymi burżuazyjnymi krynolinami, niż z robotniczym, siermiężnym świętem. Jednak pierwszomajowe pochody miały dla mnie , małej dziewczynki, swój urok. Urok biało-czerwonych flag trzepoczących na wietrze na tle młodej soczystej zieleni i obiadu w restauracji, na który szliśmy z rodzicami. Wszyscy zajadaliśmy się flaczkami z  obowiązkowo  pszenną lekko czerstwą bułką, którą popijałam czerwoną landrynkową lemoniadą. Na deser były lody. Za naszymi krzesłami dyndały kolorowe baloniki, które  przynosiliśmy z pochodu, jak wyjątkowe trofeum. Rodzice bardziej gustowali w kiełbasie śląskiej, sprzedawanej z wysokiego ciężarowego samochodu, która tego dnia była w zasięgu ludu pracującego miast i wsi. W moim nastolatkowym świecie nieraz wymarzłam się, kiedy to musiałam maszerować w gimnastycznym stroju składającym się z białej podkoszulki i granatowych szortów. Sam marsz nie był tak uciążliwy, jak wielogodzinne stanie w miejscu zbiórki w oczekiwaniu na swoją kolejkę wymarszu. Czasem padało, czasem nawet prószyło drobnym śniegiem. A my fioletowi na odkrytych częściach ciała  maszerowaliśmy, trzęsąc się z zimna. Ale święto było ważne.  Mimo wszystko ten dzień zaczynał okres łąk rozświetlonych złotymi słoneczkami mleczy, bzów o tęsknym zapachu pierwszych zauroczeń i koncerty słowików....
A do wakacji było jakby bliżej.


Odbiegłam myślami od tego, co skojarzyło mi się z piosenką. Maj to kwiaty, feeria barw i zapachów. Maj to emocjonalne uniesienia, wspomnienia dobre i złe minionych przeżyć związanych z majem.
Kiedyś myślałam, że zawsze będę odczuwała maj tak samo. Teraz wiem, że to niemożliwe. Z każdym naszym uczuciem jest dokładnie tak samo. Nic nie stoi w miejscu. Zmienia się, transformuje.  Po prostu ewoluuje. Ja się zmieniłam , więc niemożliwe jest abym myślała i czuła tak samo, jak miałam naście lat. Zastanawiam się, jak teraz czuję maj. Myślę, że dla mnie maj to radość którą daje słońce, ciepło, kolory, śpiew ptaków. To nadzieja, że znowu jest dobrze, zielono, wesoło... Jednak są chwile, które sprowadzają mnie na ziemię, abym nie fruwała zbyt wysoko jak ten balonik urwany ze sznurka. I zawsze maj kojarzyć mi się będzie z huśtawką. Raz jestem w chmurach, a za chwilę lecę na łeb na szyję w dół i jest tak jak w piosence " .. znów księżniczka Anna spadła z konia.."








czwartek, 10 maja 2018

Jak się zapuściłam...?

        Długo nie pisałam , bo w zasadzie w tym roku więcej mieszkamy w mieście. Po świętach  w chatach byliśmy tylko przez tydzień. I to interwencyjnie. Te siedem dni minęło jak jedna chwilka. W szalonym pędzie wracaliśmy do miasta, bo czekał nas bal. Jaka okazja? Moja wieloletnia współpracownica, a zarazem przyjaciółka, do której mam siostrzane uczucia przechodziła na emeryturę. Bal był całą gębą. Przyjaciółka pracowała w jednym miejscu przez całe swoje zawodowe życie, nie licząc jednego roku w stolicy. A wracając do baletów. Mogłabym napisać, że " był raz bal na sto par,pan wodzirej wprost szalał na sali ..." No, może nie było stu par, ale było ich  sporo. A wodzirej był, a jakże i tak prowadził zabawy, że bawiliśmy się bosko! Był również inny bardzo bogaty program rozrywkowy. Młodsze koleżanki nagrały filmik o życiu zawodowym świeżo upieczonej emerytki. Podczas oglądania  filmu lałam i ja łzy rzęsiste, bo okazało się, że film był tak samo o Niej, jak i o mnie, która towarzyszyła na prawie każdym zdjęciu, każdym kadrze.... Zresztą płakali wszyscy, bo jubilatka była ogólnie uwielbiana i ceniona. A później tak samo  intensywnie wszyscy śmiali się i szaleli na parkiecie. I tak do północy!...Była też fotograficzna budka. Polecam ten punkt programu. Kto nie zna, powinien poznać. Gwarantuję, że największy smutas pęknie!


Później nadrabiałam zaniedbania towarzyskie i spotykałam się z " innym kółkiem zainteresowań".
I dostałam zaczyn abym mogła upiec chleb. O pieczeniu domowego ,razowego żytniego chleba myślałam już od dawna, ale jakoś się nie składało. Zawsze miałam wymówkę, że nie mam zaczynu. A tu niespodzianka! Tak więc mam zaczyn i piekę. Wprawdzie dobry chleb wyszedł mi dopiero za trzecim razem, ale jestem uparta.  Teraz od dwóch tygodni zajadamy się pysznym chlebkiem. Testuję mąki, proporcje, czas, temperaturę, ale od ponad tygodnia nie kupiłam chleba!
Teraz jestem na przymusowym pobycie miastowym, bo dyżuruję przy tacie. Staram się go usprawnić, rozruszać...Ale o tym sza!
Teraz parę słów o naszym pobycie w chacie, który skończył się 19 kwietnia.



Był to naprawdę pracowity czas. Plewiłam róże ,na stoku na skarpie okalającej trawnik i chaty, pucowałam parter chaty i oczywiście gotowałam Jędrusiowi. Trochę czasu zajęły nam zakupy, bo trzeba było pojechać do Sanoka. W czasie pobytu Jędruś położył granitowe schody przy wejściu do obu chat. Podziwiam jego umiejętności i pracowitość. Nie mniej dał się namówić na krótką wycieczkę w tzw. teren w celu obserwacji" jak to z wiosną za Górzanką ?" Odkryliśmy stare cerkwisko w Radziejowej. Po cerkwi pozostało zaledwie parę kamieni z fundamentowej ławy i parę grobów pod starymi drzewami.  Miejsce jest przeurocze. Wokoło kwitło mnóstwo żonkili i narcyzów.


      Jak już pisałam, czas gna i zostawia mi niewiele miejsca na prowadzenie bloga. Wróciliśmy do miasta. Zajęłam się tatą. Na długi majowy weekend naszą chatę odwiedził mój syn ze swoją rodziną. Abym zbytnio nie tęskniła, przysłał zdjęcia kwitnących rododendronów, bzów... Mówił, że trawa wyrosła i musiał trochę skosić.  Dobrze im tam było.
Kiedy będziemy w chacie? Nie wiem. Prędzej swoją chatkę odwiedzi moja siostra z koleżanką. Ja ładuję akumulatory, grzejąc się ciepłem uczuć moich przyjaciółek, moich dzieci i wnuków. W chacie najbardziej brakuje mi większej ilości osób bliskich.Oczywiście, że  tęsknię za chatką i Bieszczadami, ale muszą jeszcze trochę poczekać. Tata ważniejszy. Puki co, piekę chleb i myślę tęsknie o chacie.