środa, 16 lutego 2022

Powroty

 


Luty nie jest miesiącem , który wprawiałby człowieka w doskonały humor. Szczególnie, gdy za oknem szaro, choć wbrew prognozom pogody  lekko wzrosła temperatura. Osiadające płaszczyzny śniegu znikają. Zima pakuje swoje manatki opieszale, leniwie. Ma na to czas, wszak do wiosny jeszcze co najmniej miesiąc. Kurcząca się biel odsłania szare pozostałości po listopadzie.Grudzień i styczeń zastosowały taktykę leniwych gospodyń, bo wszystko ukryły pod białym dywanem.I tak było w chwili naszego przyjazdu. Do chaty brnęliśmy po kolana w śniegu, którego warstwa z dnia na dzień stawała się cieńsza. Gdy za oknem świeci słońce, nawet znikający śnieg mi nie przeszkadza. Mam wtedy dużo energii i wydaje mi się, że mogłabym góry przewracać. Jak znika słońce, mój optymizm i energia  jak ślimak chowa się gdzieś bardzo głęboko. Może w moim wnętrzu, a może w zakamarkach chaty.  




A w chacie, pomimo początkowej radości z powrotu, dopadła mnie chandra, jakby przyczajona pod warstwą śniegu czyhała na mnie, aby dopaść i spowolnić ruchy, wtłoczyć do chaty niemoc. Początkowo jej nie zauważyłam. Byłam jeszcze naładowana pozytywnymi wspomnieniami ze spotkań z rodziną i przyjaciółmi, porządkowaniem miejskiego mieszkania. Po przyjeździe wpadłam w wir porządkowania chaty po gościach, dostosowania do moich wymagań. Tym razem miałam z tym trochę więcej pracy. Potem spotkałam się z dawno nie widzianą znajomą, musieliśmy też uzupełnić zapasy, a wiadomo, że tutaj aby zrobić  tygodniowe zapasy, tracimy pół dnia. I jeszcze trzeba było zająć się praniem pościeli...W ten sposób wpadłam w jakiś marazm i nic więcej mi się nie chciało. Nie pisałam, nie malowałam, wszystkie prace konieczne jak gotowanie, odkurzanie robiłam automatycznie. No, może trochę czytałam. Nawet nie chciało mi się telefonować do przyjaciół. Nie wchodziłam też na inne blogi. Czułam się jak zwisający z gałęzi apatyczny leniwiec. Podobno leniwce są bardzo śmierdzące, więc różniłam się od niego tym, że nie śmierdziałam, bo czynności higieniczne należały do tych nielicznych, które nie zaniedbałam. Pod koniec tygodnia zaświeciło słoneczko, a we mnie na chwilę odrodziła się energia. W niedzielę  Jędrek wyciągnął mnie z chaty na spacer. Pojechaliśmy w kierunku Zagórza.  Nie byliśmy tutaj od czasu bezskutecznych poszukiwań grobu Leona Chrapko. Tym razem wyposażeni byliśmy we wskazówki Grażyny, więc okres poszukiwania był zdecydowanie krótszy. Początkowo, tak jak i poprzednim razem gubiliśmy się w bałaganie cmentarnym Zagórza. Nigdy nie byliśmy na tak nieporządnym cmentarzu gminnym. Logika rozmieszczenia grobów, jest chyba znana tylko kolejnym  zarządcom cmentarza. Nie ma tu ścieżek, przejść między grobami. Grób wyrasta nad grobem, obok grobu, pod grobem. Panuje tu istna cmentarna komuna. Nawet ścieżki, które początkowo wydają się uporządkowane, po paru metrach nagle znikają i rozpływają w masie piętrzących się mogił. A wszystko to mieści się na stoku góry.  Brnąc w błocie, potykając się o cementowe i granitowe narożniki, wykręcając nogę w kostce w końcu spasowałam i powiedziałam w przestrzeń. 

-- No Leonie, jak chciałeś aby ludzie skutecznie o tobie zapomnieli, to lepszego cmentarza nie mogłeś sobie wybrać. Ja mam dość! Aż tak mi nie zależy!

 I wtedy Jędrek pomachał mi ze stoku, gdzie stał na jednej nodze pomiędzy masą mogił, przywołując mnie do siebie. Topiąc się w błocie, jakoś dotarłam do grobu Leona, w zasadzie bezimiennego, bo tylko mała czarna marmurowa płyta z namalowaną na niej paletą i pędzlem  wskazuje, że leży tu artysta malarz. Poza tym miałam poprzednie zdjęcie, które zrobiła Grażynka. 

Opuściliśmy cmentarz, aby podjechać dalej pod cerkiewkę, widoczną z lewej strony miejscowości, a w zasadzie jej dzielnicy Wielopole. Cerkiew greckokatolicka w Wielopolu pochodzi z 1865, odbudowaną w 1939 (południowa część Zagórza – kierunek Komańcza). Obecnie obok cerkwi prowadzi szlak zielony, z którego tuż za nią roztacza się piękny widok na ruiny klasztoru na tle Gór Słonnych. 




























 Obeszliśmy cerkiew, spojrzeliśmy na cmentarz, który znajduje się obok niej i pojechaliśmy przez Wielopole  aby zobaczyć tę dzielnicę, a później na parking umieszczony vis a vis kościoła. Kościół parafialny Wniebowzięcia Matki Bożej, zbudowany został  w połowie XVIII w. Tam zaparkowaliśmy i poszliśmy w górę szlakiem w stronę ruin klasztoru Karmelitów bosych w Zagórzu. Na wzgórzu Mariemont nad Osławą  pozostały malownicze ruiny klasztoru z XVIII w.







Pogoda była piękna, to i spacer był wyśmienity. Po spacerku nabrałam energii i opuścił mnie marazm.I chociaż dzisiaj znowu za oknem zachmurzyło się, z energią zabrałam się do pracy twórczej. 




 

poniedziałek, 7 lutego 2022

Podmianka

 

I znowu w Koźlu! Wprawdzie jedynie na niecałe dwa tygodnie ale jednak w Koźlu. Kocham to miasto, pomimo iż  unowocześnianie, liczne przebudowy, wyburzanie części kamieniczek, nie wyszło mu na zdrowie, a nawet zepsuło jego urodę. 

W ubiegłym tygodniu moja młodsza koleżanka przysłała mi link do strony internetowej, gdzie pooglądałam stare zdjęcia Koźla. Niektóre obrazy uliczek gdzieś tam w pamięci mi majaczą ale chyba leżą na bardzo odległych półkach. Jednak  kojarzy mi się, że je oglądałam w zamierzchłej przeszłości. Filmik ze zdjęciami można zobaczyć  na You Toubie wpisując KĘDZIERZYN-KOŹLE- przedwojenny.

 









Chcąc skonfrontować stare zdjęcia z współczesnością wczoraj, wczesnym wieczorkiem byliśmy na pieszym spacerku po ulicach Koźla. Dotarliśmy do Rynku. Już jest świeżo po operacji plastycznej, bo niedawno ukończono jego remont. I jak to po operacji plastycznej, nigdy nie wraca się do tego, co było kiedyś, a często obraz daleki jest od ideału.

  Z dzieciństwa pamiętam na rynku bardzo zielony skwerek, który otaczały piękne , stare kamieniczki. Może były nie tak kolorowe, niemniej  miały swój urok. Pamiętam, jak wiele lat temu, w Lany Poniedziałek zostałam przez kolegów oblana niesamowitą ilością wody. Moja przyjaciółka , która właśnie wyszła ze mną na spacer, miała na sobie piękny, świąteczny, nowy płaszczyk. Po konfrontacji z kolegami też ociekała wodą i wyglądała, jakby przed chwilą została wyciągnięta z odmętów Odry. A że miała surowych rodziców, bała się taka mokra wracać do domu. Solidarnie wraz z nią obsychałam na rynku, właśnie na małej ławeczce schowanej w jakimś meandrze zieleni, bo chyba wtedy krzaki puściły pierwsze, nieśmiałe listki, a może  były to zimozielone krzewy? Nie pamiętam dokładnie szczegółów. Teraz z tamtego obrazka nie zostało nic, oprócz niewyraźnego zapisu w mojej nieco sfatygowanej ścieżce kory mózgowej. Zoperowany kozielski rynek jest zupełnie czymś innym. To nowoczesna architektura urbanistyczna; wielkie płaszczyzny, linie proste, linie krzywe, oszczędność formy .  Jedyną rzeczą, która mnie zachwyciła były małe wesołe koziołki, bo herbem Koźla od zawsze były koziołki.

W internecie na temat kozielskiego herbu znalazłam takie informacje;

Znalezione obrazy dla zapytania historia herbu Koźla
Jest to "herb „mówiący”, który nawiązuje do używanej od wieków polskiej nazwy miasta: Koźle, tj. do rzekomych trzech braci Kozłów, rezydujących tu w XII w. w warownym zamczysku. Owa legenda – podanie o trzech braciach, nawiązuje do podania o Lechu, Czechu i Rusie – motywu literackiego z wczesnego średniowiecza."
 
Pamiętam , że w szkole podstawowej usłyszałam legendę dotyczącą herbu w trochę innej wersji. Podobno w średniowiecznym grodzie warownym Koźle mieszkali trzej bracia , książęta Kozłowie. Gdy  zmarł ich ojciec i przyszło do podziału dóbr po nim, dwaj z nich uknuli spisek przeciw  najmłodszemu. Chcieli zagrabić część jego spadku. Podstępnie zwabili go na wieżę i stamtąd zrzucili. Stąd jeden z koziołków na herbie  został uwieczniony w pozycji horyzontalnej. Dziś nikt nie wie, jaka była prawda.

Po połączeniu Koźla z Kędzierzynem i dołączeniu do nich okolicznych wiosek , które zostały dzielnicami nowego miasta Kędzierzyn-Koźle, pozostawiono herb Koźla, jako historycznie najstarszego.

Lada moment, a już wyjeżdżam do chaty. Wymieniamy się z Synem i Jego rodzinką oraz przyjaciółmi, którzy ponoć w chacie spędzili szalone ferie zimowe.








Ja  w tym czasie też nie próżnowałam. Nadrobiłam zaległości towarzyskie, czyli spotkania z przyjaciółmi, powyganiałam pająki i kurz z naszego mieszkania. Pobyłam troszkę w mieście. Zaliczyłam fryzjera i ucywilizowałam się. Z powrotem przemieniłam z kobiety wiejskiej w miejską.  Czas w miejskim domu minął jak jedna sekunda i już pootwierałam walizki aby pakować bagaże. Zbliża się wiosna, bo temperatura idzie w górę. Ponoć jednak ma przyjść kolejne ochłodzenie i atak zimy. W Koźlu tego nie widać. Za oknem bardziej jest przedwiośnie, niż zima. Pewnie w Bieszczadach teraz inaczej, bo zdjęcia pokazują niezłe pokłady białego puchu. Czyli jedziemy ku zimie. Powiozę ze sobą stare listy z mojego nastoletniego okresu. Koperty na nich postrzępione, papier pożółkły, a ja jak to babka, wracam do wspomnień. Przepadłam z kretesem! Od nowa poznaję swoją dużo młodszą wersję i konfrontuję moje minione życie z życiem wnuczek. Z Julą jesteśmy prawie równolatkami. Moje refleksje doprowadziły mnie do szalonego pomysłu. Postanowiłam zmierzyć się z książką młodzieżową. Piszę ją na blogu Baju baj. Jednak nie rzuciłam w kąt książki, nad którą ostatnio pracowałam, bo równocześnie zamykam jej wątki. Mam w niej parę spraw niedomkniętych i najwyższy czas wszystko wygładzić, zakończyć, wydać. Niby całość już ma jakiś kształt, początek, koniec i środek, ale parę wątków wałęsa się wolno, jak bezpańskie psy i nijak nie daje uładzić, ani uporządkować. A czas nie czeka, tylko gna jak szalony. Nie ma na co czekać.