wtorek, 25 maja 2021

Archaicznie, wyścigowo i relaksacyjnie

 

       

Minął kolejny tydzień. W okna kuchni zaglądają kwiaty rododendrona. Żółte, to te rosnące wyżej , czerwone , te w środku i białe, najniżej usadowione. Fioletowe są w małych pączkach , bo krzak od paru lat choruje. Jędrek sprowadza różne środki przeciw chorobie grzybowej, opryskuje , jednak niewiele to pomaga. Kupił krzak chory i choroba zaczyna przenosić się na inne krzewy.  Parę dni temu rozkwitł bez.  Sąsiad, mniejszy i drobniejszy też zaczął kwitnienie. Poprzedniej niedzieli mimo zapowiedzi paskudnej i padatej pogody było całkiem przyjemnie i ciepło. Przyjechała znajoma i oprócz grillowego obiadku podałam moje pierwsze wędzone sery. Były przepyszne. Każdy z nich obsypany był innymi ziołami i do wieczora po serach nie zostało ani śladu, czyli smakowały. Dzisiaj wyciągnęłam z siatek następne, a poza tym trochę poeksperymentowałam z różnymi gatunkami sera. Spróbowałam też podwędzić mieszankę owczego z kozim i również bardzo mi smakuje. Jędrek i siostra śmieją się, że niedługo zostanę serowarem. Muszę pokusić się o zrobienie sera od początku, czyli od kwaśnego mleka. Teraz są w sprzedaży kwaśne mleka i surowe... Spróbuję może następnym razem. Jednak stanowczo odmawiam zakupu kozy, co sugerowała moja siostra, która stwierdziła, że koza byłaby fajna zamiast kosiarki i jako stały dostarczyciel świeżego, surowego mleka. To dla mnie byłaby  co najmniej lekka przesada i stanowczo zaprotestowałam. Zresztą zawsze protestuję przeciwko wszystkiemu, co przywiązuje mnie do jednego miejsca. 

Wspomniałam o siostrze? Tak, przyjechała i może wreszcie zachęciłam ją do częstszego odwiedzania chaty. Staram się pokazać jej, że tutaj żyje się też ciekawie i dobrze, a kto wie czy nie lepiej niż w mieście. Może parę wspólnych obiadków, kolacyjek, wycieczek przekona ją do chaty. Teraz jest w ferworze porządkowania swojej chaty przed przyjazdem syna z przyjaciółmi. Zamierza w tym czasie wrócić do miasta i przyspieszyć sobie szczepienie, a pod koniec czerwca ponownie zjechać w Bieszczady. Zobaczymy, jak to będzie. Czas pokaże.  Tymczasem oprócz wspólnego biesiadowania zabraliśmy ją na 47 górski wyścig samochodowy, który odbył się na trasie Załóż- Tyrawa, a w zasadzie kończył się nie w samej wsi, w połowie góry i w połowie serpentyn. Jędrek jest fanem motoryzacji i wyścigów samochodowych. Gdy wyścigi górskie są na Górze św. Anny, to jeździmy tam i obserwujemy. Tym razem postanowiliśmy sprawdzić jak to jest tutaj. Już w piątek , korzystając z bardzo ładnej pogody późnym popołudniem pojechaliśmy obejrzeć trasę, aby znaleźć jakieś dobre miejsce obserwacyjne i parking dla samochodu.  Już od Sanoka w stronę Tyrawy Wołowskiej jechały samochody z przyczepami, które wiozły auta wyścigowe. Wzdłuż trasy widzieliśmy miejsca, przy których biwakowały poszczególne ekipy. Kierowcy odpoczywali i przygotowywali się do następnego dnia.

 



W wielu miejscach atmosfera była iście piknikowa, odświętna. I my poczuliśmy się bardzo odświętnie.Ekipy techniczne przygotowywały trasę, zakładając taśmy i odznaczając od trasy miejsca widowiskowe kibiców. Znaki drogowe zostały zabezpieczone starymi oponami, początki metalowych barier zabezpieczono klocami jutowych opakowań ze słomą.  








Na drzewach zbudowano miejsca obserwacyjne dla obsługi technicznej, sędziów, sprawozdawców  i porządkowych toru. Na poboczach ustawiano toi-toie.  Przyjechały też wozy, które miały obsługiwać widzów w jadło i napitki, czyli przygotowywano imprezy towarzyszące . Objechaliśmy trasę, pooglądaliśmy cudne widoki , panoramę Gór Słonnych i zjechaliśmy do Tyrawy Wołowskiej. Postanowiliśmy z tej miejscowości przejść się w stronę trasy wyścigu. Aby nie dublować trasy, w powrotnej drodze pojechaliśmy w kierunku Ropieńki przez Rozpucie, Zawadkę, Ropieńkę Dolną, a stamtąd w kierunku Olszanicy. Powrót okazał się niezłą wycieczką. Znowu natknęłam się na malarstwo Andrejkowa.  Zatrzymaliśmy się aby zrobić zdjęcie malunku na stodole. Gospodarz pozwolił nam wejść na teren obejścia, sfotografować pracę, później pokazał starą studnię, którą wykopał ojciec gospodyni.  Przy studni stał żuraw. Porozmawialiśmy z przemiłymi gospodarzami  i pojechaliśmy dalej. Po drodze w Zawadce zobaczyliśmy stary cmentarz, a że uwielbiam stare cmentarze, stwierdziłam,że muszę go zobaczyć. I warto było się zatrzymywać.  Stara część cmentarza była mocno zarośnięta wysoką  trawą, ale ze starego pomnika spoglądały na nas piękne twarze zmarłych bardzo dawno temu ludzi. Kobieta była młoda, ładna, a i mężczyzna przystojny, o szlachetnych rysach, choć dużo starszy. Szkoda, że nie zachowała się data śmierci obojga i nazwisko.





























Jadąc dalej  w Ropieńce Dolnej na stoku zobaczyliśmy pasące się, dziwnie wyglądające krowy, z bardzo długą sierścią. Wyglądały jak z innej epoki, a w zasadzie jak z epoki mamutów. Jędrek powiedział, że czytał na temat tych krów, że są to krowy belgijskie. Byłam wiele razy w Belgii ale nigdy nie natknęłam się na tak wyglądające krowy. Cielątka do złudzenia przypominały pluszowe zabawki. Były bardzo zaciekawione naszym samochodem i uważnie się nam przypatrywały. Pod wieczór przyjechaliśmy do chaty.
 




















W ostatnim okresie pogoda nas nie rozpieszczała. Zimno wstrzymało wegetację roślin. Posiane jeszcze w mieście i przywiezione przez nas ogórki przez dwa tygodnie miały tylko po dwa listki. Dziś dopiero wyrósł trzeci. Pomidory też stoją , jak zaczarowane. Jędrek biega i tylko otwiera i zamyka namiot foliowy. Noce są bardzo chłodne, a ogórki nie lubią takich temperatur. Zastanawiamy się, co będzie z naszymi uprawami. Za to kwiatki posadzone w drewnianych kwietnikach rosną, aż miło. Stoją sobie osłonięte od wiatru pod oknem sypialni, pod zadaszeniem. Deszcz im niestraszny.

Sobotni poranek przywitał nas siąpiącym deszczem. Około południa ciepło ubrani udaliśmy się na wyścig. Pojechaliśmy drogą od strony Ropieńki aż do Tyrawy Wołowskiej. Było chłodno. Niebo zasłaniały nisko wiszące, szare chmury. Po drodze jedynie lekko pokrapywało. Mieliśmy nadzieję, że do popołudnia deszczu nie będzie. W Tyrawie Wołowskiej droga w górę na serpentyny była zamknięta. Stał radiowóz i samochód straży. Przejeżdżające  samochody kierowano objazdem w stronę Sanoka. Jędrek wysiadł, aby porozmawiać z policjantem, jak można dostać się na teren wyścigów górskich. Zostaliśmy wpuszczeni na drogę pnącą się w górę . Pojechaliśmy krętą jezdnią aż do miejsca, gdzie czerwona taśma informowała o tym, że dalej nie pojedziemy. Na poboczu stało już parę samochodów. Zaczęło mocniej padać. Zaparkowaliśmy samochód na skraju drogi i ubrani w kurtki oraz peleryny podeszliśmy do dwójki młodych osób wpuszczających kibiców. Wykupiliśmy bilety, które informowały też o ubezpieczeniu NW, bezpłatnym dostępie do WC  itp. Następnie poszliśmy w stronę miejsca, skąd można byłoby obejrzeć ścigające się samochody. Przeszliśmy około trzech kilometrów. Dotarliśmy do mety i pierwszego miejsca widokowego. Ulokowaliśmy się na stoku przy dużym zakręcie, skąd widziałam poniżej , pomiędzy liśćmi drzew pętlę zakrętu, a powyżej wyjeżdżające z ostatniego zakrętu na prostą  ścigające się samochody. Byliśmy chyba jedynymi archaicznymi osobnikami w tej grupie kibiców. Resztę stanowili młodzi i bardzo młodzi ludzie.  Poniżej ktoś rozpalił grilla i piekł kiełbaski, na które w rozkładanych wędkarskich fotelikach czekała dwójka maluchów, grała muzyka, parę osób również siedziało w rozkładanych , przyniesionych z sobą fotelikach, oczekując na wyścig . Część kibiców stała , tak jak i my. Przestępowała z nogi na nogę . Pomimo podłej aury  atmosfera była kiermaszowa, zabawowa. A później zerwał się bardzo ostry wiatr, rozpadał deszcz. Jedynie pomiędzy drzewami nie było tak źle. Byłam bardzo ciepło ubrana i niestraszna była mi wietrzna i mokra pogoda. Jędrek zszedł niżej i zamaskował się w kępie krzewów. W swojej fioletowej, rowerowej pelerynce wyglądał jak krasnalek. W dodatku przysiadł na zwalonej kłodzie, więc z zieleni wystawał tylko jego filetowy kapturek. Moja siostra  stała w połowie stoku i w pelerynie wyglądała jak niebieski krasnal. A ja trwałam na górnym posterunku w zielonej, maskującej pelerynie. Przyglądałam się nornicy, która niezadowolona opuściła jeden z otworów swojej nory, by przebiec do położonego niżej otworu. I wtedy usłyszałam ostry warkot. Za chwilę w zieleni mignęła mi sylwetka samochodu. Był to pilot objeżdżający trasę. Za parę minut zaczęła się pierwsza część wyścigu. Najpierw jechały najmniejsze auta. Np. podrasowane maluchy. Później inne samochody. Warczały, piszczały hamulce, z hukiem pracowały tłumiki, ślizgały się koła, bo nawierzchnia była mokra.  Ponad dziewięćdziesiąt pojazdów było zgłoszonych do startu w wyścigu. Gdy mniej więcej dwie trzecie samochodów przejechało trasę, zza zakrętu wyjechał samochód z defektem, który zaczął się palić. Dojechał do mety, gdzie został ugaszony. Niestety cały czas po drodze gubił paliwo. Pozostały po nim na całej trasie ślady rozlanego paliwa. Ekipy utrzymujące nawierzchnię zaczęły sypać cement na plamy, zamiatać jezdnię. Wstrzymano wyścig do czasu oczyszczenia drogi. Przechodzący członek ekipy technicznej poinformował nas, że trwać to może nawet do godziny.  Siostrze zmarzły nogi i była zziębnięta.  Część kibiców zaczęła wracać. Podjęliśmy decyzję, że również wracamy. Po drodze oglądaliśmy zaparkowane samochody wyścigowe. Padało i było nieprzyjemnie. Trochę żałowaliśmy, że pogoda zrobiła nam psikusa. Patrzyłam na młodą dziewczynę, ubraną w białą marynarkę, ciemne obcisłe spodnie, cieniutką bluzeczkę i wysokie szpilki, która trzęsąc się i ociekając wodą wracała do samochodu. Zastanawiałam się, jak w tych szpilkach dawała sobie radę w rozmiękłej ziemi. Mam nadzieję, że nie przypłaciła swojej próżności zapaleniem płuc. Pomimo iż nie do końca udany z powodu kiepskiej pogody, ten wyścig był dla mnie ciekawym doświadczeniem.  


































W niedzielę miało padać. Tak przynajmniej zapowiadały  prognozy pogody. Nie pojechaliśmy więc na kolejny dzień wyścigu, tylko w kierunku Iwonicza Zdroju. I nie żałuję tego. Poczułam ociupinkę normalności, która po tak długim okresie uwięzienia w pandemii była mi bardzo potrzebna.
Spacer po Iwoniczu zaczęliśmy od ścieżki położonej na brzegu paku, ponad główną ulicą miasta. Na stoku na posłaniu z mchu spał sobie miedzianej barwy padalec. Przeszliśmy obok niego spacerkiem aż  do początku trasy, biegnącej w kierunku źródełka. Po drodze natknęliśmy się na sójkę, szukającą czegoś na ścieżce parkowej. Rozgrzebywała liście i nie zwracała na nic uwagi. Źródełko mieści się  dość daleko, więc zrezygnowaliśmy  z tego spaceru.  Obiecaliśmy mojej siostrze, że w okolicy piętnastej będziemy z powrotem w chacie. Wróciliśmy do miasta i zwiedziliśmy dwa stojące obok siebie kościoły. Jeden był stary i miał we wnętrzu niesamowity zapach starego drewna, farby , kadzidła i patyny lat. Uwielbiam takie stare wnętrza, które są prześliczne, niepowtarzalne. Deski podłogi zostały zdeptane przez wiele stóp, ściany i obrazy słyszały mnóstwo modlitw, znają wiele historii z życia ludzi, którzy tutaj szukali spokoju i pociechy. Natomiast druga ze świątyń była nowoczesna i bezosobowa. Poczułam się w niej zupełnie nie jak we wnętrzu kościoła.Jędrek czuł podobnie. Później poszliśmy na ryneczek. Byłam tu już po raz kolejny i za każdym razem jednakowo cieszyło mnie to miejsce. Tym razem już z daleka usłyszałam dźwięk gitary i piękny głos młodego mężczyzny. Śpiewał stare przeboje Dżemu i innych zespołów, których słuchaliśmy w latach naszej młodości. Na ławeczkach wokół placu  siedzieli kuracjusze, dzieci jeździły między ławkami na hulajnogach, biegały, śmiały się. Już nikt nie nosił na zewnątrz maseczki. Ujrzeliśmy świat sprzed pandemii. Wdychałam tą niedzielną atmosferę małego uzdrowiska. Nie było tłumów. Pod arkady wróciły stragany z pamiątkami." Czas relaksu, relaksu to czas" zaśpiewałam zajadając się rzemieślniczymi lodami. Obok na ławce  siedział Jędrek i uśmiechał się do swoich myśli, nucąc śpiewany przez chłopaka stary, dobry przebój.

 


































4 komentarze:

  1. Kiedyś myślałam o kozach na Pogórzu, ale zobaczyłam u sąsiada, że koźlęta idą pod nóź, tylko kózki się zostawia, żeby mleko dawały i dałam sobie spokój. Niezbyt przepadam za kozim serem, dopóki świeży, jest ok, ale po kilku dniach zajeżdża mi specyficznym zapachem i nie mogę się przemóc, wolę krowie sery. Synowa przyniosła mi taką nowinkę o zrobieniu delikatnego serka z jogurtu gęstego, jest taki na półkach w sklepie. Dodaje się tylko dodatki smakowe i zostawia w gazie do ocieknięcia, ponoć pyszny, nie próbowałam jeszcze robić, ale przyjdzie kolej i na niego. Znam ten stary cmentarz, też lubimy takie zwiedzać, jak i stare kościoły czy cerkiewki, nowym brakuje duszy i ... zapachu. Na wyścigi chyba nie pisałabym się, jakoś nigdy mnie nie interesowały:-) Moje rozsady wszystkie już posadzone, opalikowałam dziś pomidory i dałam tyczki do fasoli Jaś, po deszczu ziemia mokra, nie trzeba tyle siły, aby je powbijać. Po wczorajszych ulewach rześki ranek, orlik szybuje nad łąkami, i co najważniejsze, słonecznie. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nasze pomidory bez palików, za to powiązane do konstrukcji za pomocą sznurków. Ogórki też pewnie po nich pójdą, gdy tylko wyrosną im normalne liście i puszczą wąsy. Ten system mamy sprawdzony w miejskim ogrodzie. Łatwo się tak zbiera pomidory o górki, bo nic nie leży na ziemi. My mamy wiaderkowy system nasadzania w namiocie foliowym. Dla nas nowość, bo w ubiegłym roku było ze zbiorami kiepsko. A w mieście nie ma kto dopilnować grządek w ogródku. Siostra całkiem zlikwidowała swój ogród. Syn pracuje do późna i ma swój ogród.... A serek z jogurtów sprawdzę. Na wyścig jeżdżę tylko dla towarzystwa. Jędrek kocha samochody. Bardzo dobrze prowadzi i kiedyś marzył o takim ściganiu się.Pozostało to tylko w sferze jego marzeń. Gdy wyjeżdża z synem, który też się tym fascynuje, to sobie odpuszczam, ale gdy syn jest daleko, to go wspieram, choć to i nie moja bajka. Jesteśmy bardzo różni, ale wzajemnie uważni na swoje potrzeby i staramy się wspierać, choć nie zawsze wychodzi. Może dlatego tyle przetrwaliśmy razem. Za trzy lat będzie pięćdziesiąt lat. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. A wiesz, że koza nadal jest w moich marzeniach ale tylko w marzeniach bo odpowiedzialność za zwierzę mnie przerasta. Czasem chodzę do znajomej i wszystko mi smakuje i mleko kozie i serki a i obejście ma wyjedzone do króciutkiej trawki.
    Cieszę się że jesteś z siostrą, ta więź zawsze jest trwała i niezawodna.
    Lubię takie tematyczne spotkania, pasjonaci nadają tym zjazdom specyficzną atmosferę wspólnoty.
    Kocham Iwonicz, znam wszystkie miejsca które uwieczniłaś, moja koleżanka ma tam szumnie zwany apartament czyli pokój, kuchnia i łazienka w starym modrzewiowym sanatorium Zofiówka i jeździmy tam kilka razy w roku.
    Uściski przesyłam dla Ciebie, Męża i Siostry.

    OdpowiedzUsuń
  4. Krystynko! Jakże się cieszę, że też marzysz o kozie, tak jak i moja siostra. Tylko, że ona marzy o kozie dla mnie, a w zasadzie dla Wyluzowanej! Ja też cieszę się , że mam dwie siostry, bo najmłodsza też wróciła z Anglii do Wrocławia. Natomiast średnią mam pod bokiem i to zarówno w Koźlu, jak i Wyluzowanej. Czy nadal będzie sąsiadowała ze mną w Koźlu, nie wiem, bo cały czas się waha. Natomiast chyba zaraziłam ją Wyluzowaną. I teraz będę ją miała obok siebie częściej. Długo to trwało... Krystynko, dziękuję za odwiedziny, uściski i informację o Iwoniczu, a przede wszystkim za dobre słowo. Cieszę się, że mamy dużo wspólnego. Pozdrawiam Cię serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń