poniedziałek, 5 października 2020

Złoty deszcz liści











        






To, że w końcu  pod koniec września fizycznie pojawiłam się na wsi, nie znaczy, że wtedy zjawiłam się tu mentalnie. A to za sprawą mojej siostry, która umówiła się ze znajomą i z początkiem września pojechała do swojej chaty. Gdy po Pierwszej Komunii Św. naszej wnuczki Majeczki mogliśmy na luzie pozostawić miejskie pielesze i skierować nasze autko w kierunku Bóbrki, zastaliśmy w Wyluzowanej oprócz siostry,  dwie jej koleżanki. A za parę dni przyjechali nasi wspólni znajomi, również mieszkańcy Koźla. Tak więc mentalnie nie oderwałam się od miasta. W sumie przez czas pobytu gości w Wyluzowanej było bardzo sympatycznie. Na Berdzie zaczęło się rykowisko, a na tarasach co rusz wybuchały salwy śmiechu. W sumie nie wiem , które odgłosy były głośniejsze i bardziej spontaniczne.  Pogoda nas nie dołowała, bo co parę dni mimo wcześniejszych negatywnych prognoz, świeciło słoneczko. Spacerowaliśmy z gośćmi  po deptaku w Polańczyku. Wędrowaliśmy w pełnym  słońcu po koronie zapory. Odkurzaliśmy nasze stare znajomości. W chacie odmroziłam zakwas i ochoczo go dokarmiałam, nie mogąc doczekać się swojskiego chleba. Długo nie piekłam chleba. Ostatni raz pod koniec sierpnia, jeszcze w Bóbrce. W mieście pod naszą nieobecność mieszkanie opanowały mole. Zalęgły się we włoskich orzechach i wykorzystując, że nikt ich nie tępił, bo o nich nie wiedział, rozlazły po mieszkaniu. Gdy po przyjeździe do miasta przywitały nas chmury tych szkodników, zrezygnowałam z zapasów mąki chlebowej i pieczenia. Całą energię włożyliśmy w walkę z tymi owadami. Prócz tego wiele dni zajęło nam porządkowanie mieszkania oraz nasz miejski ogród. W mieście zastała nas kolejna rocznica ślubu i odbyliśmy naszą coroczną wędrówkę na Górę Świętej Anny, Anaberg jak to się mówi na Śląsku Opolskim, czyli tam, gdzie ślubowaliśmy. Jakoś bez tej wizyty czuli byśmy się pozbawieni czegoś ważnego. To zdecydowanie jest nasze miejsce.





Po wyjeździe gości z Wyluzowanej już następnego dnia wyjechała siostra z koleżanką, a dla nas nastał czas powrotu do codzienności i wiejskiego życia. Przez tydzień naszego pobytu zakwas dojrzał, a ja dojrzałam do ponownego wypieku chleba. Zaraz po powrocie internetowo zamówiłam mąkę w młynie, a w sklepie z artykułami gospodarstwa domowego zakupiłam duże plastykowe pojemniki na mąkę i wróciłam do pieczenia. W sobotę na targu nabyliśmy worek z burakami, czosnek i Jędrek nastawił buraki do kiszenia. W międzyczasie wyskoczył na rydze. Przywiózł cała michę złotych kapeluszy. I w ten sposób mamy kolejne cztery słoiki tego rarytasu. 


Powoli życie wraca do normy. Gdy świeci słoneczko, mam mnóstwo energii i życiowego optymizmu. Gdy zaciągnie się i długo pada, a temperatura mocno spada, dopada mnie gorszy nastrój. Myślę, że u każdego jest bardzo podobnie. Na dodatek od dawna nie pisałam, nie malowałam i dopadają mnie wyrzuty sumienia. A dzisiejszy nocy nawet śniło mi się, że ktoś pytał mnie o książki. To chyba podświadomość podszeptuje aby otrząsnąć się, przestać jeździć na szmacie udając, że codzienne czynności są najważniejsze i zacząć pisać.

Siedzę teraz na  drewnianym tarasie naszej chaty. Patrzę na złoty deszcz, który opada na nasz stok. Uginają się drzewa, wieje silny wicher i próbuje wyrwać ostatnie listki z czupryny naszych brzóz. Bukowe śmigiełka wirują na wietrze jak szalone, zanim wwiercą się w zieloną murawę.  Z daleka słychać pomruki burzy. Gdzieś tam daleko w górach. Grzmi prawie bez przerwy, a echo niesie ten głuchy odgłos.Podobno dziś ostatni dzień wysokich temperatur. Od jutra temperatura ma pikować w dół. Nie lubię zimna. Jednak bardzo lubię jesień z  całym bogactwem barw. Coś za coś. Wzdycham i wspominam niedzielny spacer po Żukowie. Lubię tam chodzić, bo to wędrówka na moje sfatygowane kolano. Droga wprawdzie systematycznie wspina się w górę, jednak robi to na tyle łagodnie, że zwykle daję radę. 


W ramach odskoczni od codzienności byliśmy tam ubiegłej niedzieli. Po drodze spotkaliśmy zaledwie trzy małe grupki osób. Byli z małymi dziećmi. Pewnie tak jak i my szukali miejsca, gdzie bardziej pusto, bezpieczniej, co w dobie pandemii jest bardzo ważne. Nie tak dawno z drżeniem serca czekałam na wyniki badań wymazu z nosa i gardła mojej synowej. Od przyjęcia komunijnego minęło zaledwie 10 dni.  Odetchnęłam z ulgą, gdy dostałam sms-a, że wszystko w porządku. To była tylko bardzo silna infekcja. Synowa zaraziła się od młodszej córeczki, tak jak i jej starsza siostra. Straciła węch i smak, gorączkowała i bardzo bolała ją głowa. Lekarka uznała, że może być zarażona covid-19. Dopóki nie wiedzieliśmy, czy i nas to nie dotyczy, staraliśmy się unikać kontaktu z innymi, aby niepotrzebnie nie przenieść wirusa, bo a nóż ... W niedzielę spacerem uczciliśmy dobre wieści. I warto było, bo pogoda była jak w lecie, słoneczko prażyło, a po drodze mieliśmy niesamowite spotkanie z jeleniem i jego płochliwą oblubienicą. Szliśmy drogą leśną, aż tu nagle z pobliskich zarośli przecięła nam drogę "zakochana para". Zrobiła wielkie susy, przesadzając ścieżkę. Jedno za drugim. Zwierzęta były ogromne, dorodne, masywne. Obydwa zniknęły w zaroślach po przeciwnej stronie ścieżki. Były od nas jakieś 5-6 metrów. Spotkanie trwało to chwilkę. Na tyle krótko, że nie zdążyłam zrobić zdjęcia. Zamarłam w zachwycie. Natomiast nie miałam problemu ze zdjęciem żmii. Niestety została przez kogoś nadepnięta i uszkodzona. Szkoda, bo żmije są tu pod ochroną i to człowiek wkracza na ich teren.

 



4 komentarze:

  1. Krąży koło nas ten wirus, krąży, coraz mniejsze zatacza kręgi, i już sama nie wiem, czy bać się, czy żyć w miarę normalnie; unikamy skupisk ludzkich, bo te chyba najgroźniejsze, no ale zakupy trzeba zrobić, do urzędu zajrzeć; tak, w takich chatach jak nasze, trzeba zamykać żywność w pojemnikach; pamiętam, jak kiedyś zostawiłam mąkę w torebce w uchylonym kredensie, myszy wyskakiwały aż z szuflad:-) teraz wszystko pozamykane, żeby nie kusić różnych stworzeń; też zadziwiły mnie wczorajsze grzmoty, przyszły z południa od Ciebie, aż do naszego miasta; marzy mi się leniwa, jesienna pogoda z babim latem, myślę, że tak jeszcze będzie; no i za rydzami muszę się rozejrzeć, nie na zapasy, tylko z patelni na maśle; pozdrawiam serdecznie.
    P.s. Przed wielu laty oswojona łania była w Ustrzykach Górnych, ogromne zwierzę, kiedy stanęło się obok, prawie jak koń.

    OdpowiedzUsuń
  2. Marysiu, dzienna ilość osób zarażonych poraża. Cały czas mam nadzieję, że nie dotknie to moich bliskich. Wczoraj siostra poleciała do Anglii, mimo iż będzie musiała odbyć 14 dniową kwarantannę. Gdy usłyszałam o ilości wykrywanych w tym kraju osób zakażonych covidem, zdębiałam. Ale ile u nas chodzi z tą chorobą, a nie są zdiagnozowani, tego nie wiemy. Siostra poleciała na pół roku do dużej posiadłości,skąd będzie ruszać się jedynie tak jak i my na zakupy, więc chyba ryzyko zakażenia jest takie samo. Myślę, że we Wrocławiu miałaby gorzej. I tym się pocieszam. My ruszamy się z chaty na zakupy raz, dwa razy w tygodniu, a resztę czasu spędzamy na miejscu. I tak będzie do końca października, bo musimy pojechać na parę dni do K-Koźla. Znowu wizyty u lekarzy, fryzjera, rodzinka i przyjaciele. Acha, ciekawa jestem, czy w okolicy waszej chaty są inne grzybki, bo u nas tylko maślaczki, rydze i podpieńki.Pozdrawiam Cię serdecznie i życzę Ci dużo zdrówka oraz samych jasnych i radosnych myśli, albowiem strona psychiczna jest niebagatelna w tym trudnym okresie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mój syn mieszka i pracuje w Anglii, drżę o niego, mama męża ma 84 lata, więc obawa o zdrowie bliskich przy nas cały czas. Byłam tylko na łąkach na kaniach, pobliski las wycięty, plątanina gałęzi, nie chce się tam wchodzić. Zdrowia, Bożeno, zwykły kaszel napawa strachem.

    OdpowiedzUsuń
  4. Boję się kani, nie jadam ich. Wiem, że te starsze, większe są bezpieczniejsze, ale mimo wszystko... A lasów szkoda, oj szkoda i nie dziwię się, ze nie masz ochoty na oglądanie ich cmentarzysk. Życzę Ci też zdrowia i samych dobrych wiadomości. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń