poniedziałek, 15 marca 2021

Marcowe klimaty pełne spotkań








      Ubiegły tydzień był pełen ludzi, wrażeń i minął mi bardzo szybko. Najbliżsi szybko zawładnęli moim światem. Przede wszystkim spotykałam się z synem, wnuczkami, siostrą, siostrzeńcem i przyjaciółkami. Innych na razie, gdy jeszcze nie mam obu szczepień, odpuszczam sobie. 

W ubiegły czwartek, korzystając z pięknego słonecznego dnia, podreptałam do swojej przyjaciółki. Nie widziałam jej chyba od października, bo gdy pod koniec  listopada przyjechałam na dwa tygodnie do miasta, okazało się, że załapała covida i w ciężkim stanie wylądowała w szpitalu. Na szczęście z choroby wyszła na tyle obronną ręką, że nie musiała korzystać z respiratora.Twierdzi, że bestia pozostawiła jej zmącone myśli, lekkie zaniki pamięci i garście wychodzących włosów, które jak motyle przysiadają jej na ramieniu. Musi bardzo uważać, gdy wychodzi z domu. Wizyta u koleżanki minęła jak oka mgnienie, choć klachałyśmy  około czterech godzin. Pozostał niedosyt, który mam nadzieję, że zaspokoimy, gdy dłużej pobędę w mieście. Na drugie spotkanie umówiłam się z nią i naszą trzecią psiapsiółką  w tym tygodniu. Tym razem przyjadą do mnie na południowe drugie śniadanie.Temat uroczystych śniadań ściągnęłam z rodzinnych spotkań mojej warszawskiej ciotki Małgosi, która wychodząc za mąż za swojego drugiego męża, otrzymała wraz z nim jego rodzinkę, a w jej gronie starą ciotkę. Owa prawie stuletnia ciotka aż do śmierci zapraszała każdej niedzieli swoich ulubionych członków rodziny, a w tym i Małgosię na wystawne drugie śniadanie. Były to sławne w powinowatej rodzinie "niedzielne śniadania u Cioteczki", która na tę okazję wyciągała z antycznej serwantki równie leciwą cieniutką porcelanę i podawała w niej kawę oraz herbatę. Zawsze podejmowała gości wspaniałymi wypiekami z pobliskiej cukierni. Sama gustowała w czarnej herbacie z odrobinką prawdziwej różanej konfitury i pączkach od Bliklego. Niestety krótko po tym, jak Małgosia weszła do powinowatej rodziny owa cioteczka zmarła, a wspólne niedzielne śniadania wraz z nią. 

Przechodząc na emeryturę odkurzyłam instytucję śniadaniowych spotkań i przeważnie spotykam się z przyjaciółkami w okolicach południa. Spotkania miały być cykliczne, ale życie zmieniło nam plany i są z różnych przyczyn  w zasadzie rzadkie. Tym razem korzystam z okazji minionych imienin. Cieszę się, że możemy spotkać się we trójkę  przy poimieninowym drugim śniadaniu. 

Ale wracam do mojego nasycania się kontaktami z ludźmi.  W porównaniu z naszym życiem w Bóbrce, to są one obfite, jednak obiektywnie patrząc, to z powodu pandemii są i tak minimalne. Grono ludzi jest mocno okrojone do najbliższych naszemu sercu. I tak z pewnością zostanie do chwili, gdy wrócimy do chaty. Na razie jednak korzystam z możliwości, jakie daje nam nasze miasto i "odkrzywiam się", czyli doprowadzam do stanu zgodnego z wizerunkiem przeciętnego cywilizowanego człowieka. Odwiedziłam kosmetyczkę, a jutro z utęsknieniem czekam na wizytę u mojej fryzjerki. Pani Ilonka jest artystką, która doprowadza moje włosy do stanu normalnego. Po wyjściu z salonu teoretycznie powinna zniknąć "kobieta zagrodowa", a pojawić się " kobieta małomiasteczkowa".  Kobieta zagrodowa jednoznacznie kojarzy mi się z krzyżówką  owcy, kozy z oskubaną mało apetyczną kurą. Natomiast małomiasteczkowa z przeciętną osobą płci żeńskiej, która od czasu do czasu odwiedza salon fryzjerski w celu doprowadzenia się do stanu oglądalności, bez specjalnego szoku dla oglądacza. Sama jestem ciekawa, czy i tym razem kunszt rzemiosła artystycznego pani Ilonki zwycięży nad żywiołem natury.Na razie staram się jak mogę używać kamuflażu i przed wyjściem z domu skrzętnie ukrywam zaniedbane włosy. I mówię sobie; byle do wtorku!



 











W sobotę spotkaliśmy się z synem, synową, wnuczkami , siostrą i siostrzeńcem przy imieninowym stole. Było tak bardzo wesoło i sympatycznie, że świętowaliśmy od sobotniego obiadu aż do bardzo późnej kolacji. Dwa dni wcześniej piekłam i przygotowałam się do tego spotkania. Moja mała kuchenka doprowadzała mnie do szewskiej pasji i z łezką w oku wspominałam nasze kuchenne przestrzenie chaty. Ale cóż zrobić, rzeczywistości nie zmienię, a nie lubię kupnych potraw i wypieków. Wychodzę z założenia, że doskonale wiem, jakich w kuchni używam produktów i aby żyć w miarę zdrowo, trzeba się trochę wysilić, a nie iść na łatwiznę. Zanim przyszli goście, kolana i kostki miałam spuchnięte, ale wszystko było dopięte na ostatni guzik.  Pochwalę się, że na obiad udało mi się ukulać kluski śląskie. Miałam faszerowane perliczki. Jedną nadziałam polskim farszem, drugą z jabłkami, a trzecia upiekła się z ziołami. Piekliśmy je w rękawie obłożone paroma plastrami chudego surowego boczku. Na rożnie kręciły się udka z kurczaka. To dla Juleczki, która odmówiła spożywania perliczek. Był rosół z makaronem  i dwie surówki. Na deser tort czekoladowy z malinami , galaretką i masą malinową na serku maskarpone.  Syn przyszedł na obiad z wielką blachą makowca. Oczywiście trzy czwarte dostał z powrotem. Biesiadowaliśmy do kolacji, na którą podałam wędliny, sery i drożdżowego kulebiaka z pieczarkami i jarzynami, prócz tego świeżo upieczony żytni chlebek, którym zajadała się Majeczka. I tak podjadając, skubiąc rozmawiając, śmiejąc się dotarliśmy do dwudziestej trzeciej. Dziewczynki poszły z synem do domu dużo wcześniej, bo już po kolacji. Mieszkają niedaleko, więc nie marudziły. Po wyjściu wszystkich gości szybko sprzątnęliśmy mieszkanie, załączyłam zmywarkę, starłam podłogę i do północy nie było śladu do biesiadzie. Pozostały mi tylko opuchnięte kostki, ból nóg i rąk, ale byłam zadowolona i zrelaksowana. Pomyślałam, że warto było się trochę powysilać, bo wszystkim bardzo smakowało,a poza tym teraz spotkania są bardzo rzadkie. Stół integruje ludzi.







 







W niedzielne przedpołudnie pomimo kiepskiej pogody postanowiliśmy powłóczyć się po najbliższych okolicach Kędzierzyna -Koźla. Tym razem na początku pojechaliśmy w kierunku Januszkowic . Tam przez wiele lat małżonek kuzynki Jędrka, obecnie człowiek w podeszłym wieku, prowadził w od maja do listopada stanicę wędkarską.  Z Koźla pojechaliśmy drogą prowadzącą do Zdzieszowic i w miejscowości Januszkowice skręciliśmy w polną ścieżkę, nad okoliczne stawy. Po przejechaniu paru metrów podjechaliśmy na parking stanicy. A tam przed naszymi oczami ukazał się widok, na który nie byliśmy gotowi. Okazało się, że stan wody jest bardzo wysoki, a  najwyraźniej wcześniej był jeszcze wyższy, bo na murze budynku stanicy widać było ślady po wodzie.Mostek, który biegł nad groblą został przestawiony w bok, a teren wokół stanicy został przeryty, bo wykopano kanały spustowe, aby dać ujście wodzie. Meble i sprzęty zostały wyniesione przed baraczek, to samo z chodnikami, oponami, telewizorami. Wszystko się suszyło. Okna w baraku zostały w tym celu otwarte.  Obeszliśmy całą wysepkę. Nie było mowy aby dojść do pomostów schodzących do wody, bo wszędzie było grząsko i mokro. Smutny to był widok. Mimo, iż nad wodą klimaty były już lekko wiosennie, zrobiło się nam smętnie, bo pamiętamy, jak pięknie tu było przed paru laty. Pokiwaliśmy głowami i wsiedliśmy do samochodu. Pojechaliśmy dalej przez Zdzieszowice do miejscowości  Żyrowa.  Mijając bramę Zakładów Koksowniczych w Zdzieszowicach, mąż westchnął, bo wiele lat pracował tutaj i tu pracują jego młodsi koledzy. Akuratnie grupa rowerzystów w żółtych odblaskowych kamizelkach jechała na drugą zmianę. Kiedyś i On pokonywał na rowerze trasę Koźle- Zdzieszowice.  







Zajechaliśmy do Żyrowej, wsi położonej niedaleko Zdzieszowic. A tu zobaczyliśmy "perełkę". Wprawdzie zabudowania pałacowe są w trakcie remontu, ale jak zorientowaliśmy się, jest on robiony niesamowicie porządnie i systematycznie. Na terenie budowy pracowali robotnicy budowlani. W parku przylegającego do pałacu, zobaczyliśmy  przygotowane do podłączenia nowe rury,świeżo postawione murki itp. Myślę, że po odnowieniu będzie to prawdziwa perełka. Przyjadę tutaj , gdy będzie bardziej zielono.Obecnie pałac w Żyrowej pozostaje w rękach prywatnych, można go oglądać jedynie zza ogrodzenia, a kwadratowy dziedziniec jest niedostępny. Pałac prezentuje się bardzo ładnie. Obok pałacu stoi zabytkowy kościół Św. Mikołaja.

Wg. Wikipedii ; " Pałac jest jedną z największych budowli wczesnobarokowych na terenie Opolszczyzny. Pałac w Żyrowej w obecnej formie został zbudowany w latach 1631–44 przez hrabiego Melchiora Ferdynanda von Gaschina, być może z wykorzystaniem murów wcześniejszej budowli[2]. Znajdowała się tutaj dawna siedziba rodowa Żyrovskich, którzy w 1447 otrzymali Żyrową z nadania cesarza Fryderyka III za zasługi na wojnie z Turkami i był w ich posiadaniu do 1629[3].Pałac w rękach rodu von Gaschin pozostał do 1852[4]. W tym okresie był remontowany. W 1781 przeprowadzono jego renowację połączoną z przebudową. Zmieniono wówczas dach czterospadowy na mansardowy, zatynkowano sgraffita i dobudowano krużganek do skrzydła południowego. Herb rodu umieszczono na wschodniej elewacji skrzydła głównego. W następnych latach rezydencja zmieniała dość często właścicieli. W 1852 pałac kupił poseł Królestwa Prus Max Fryderyk von Hatzfeld-Schönstein. Potem Żyrową posiadali kolejno: generał August von Nostitz, bracia Godecke, Eduard Guradze. Nie inwestowali w pałac, przez kilkanaście lat stał pusty, niszczał[3].W 1899 obiekt trafił w ręce amerykańskiego milionera, który kupił go dla swojej córki Mary Knowlton jako prezent ślubny. Mary i jej mąż hrabia Johann von Francken-Siestorpf przeprowadzili gruntowny remont pałacu w 1899 i w latach 1904–11 doprowadzając go do dawnej świetności. W 1910 w dobrach rodziny goszczono wielkiego księcia Meklemburgii, a w roku następnym cesarza Wilhelma II. W czasie III powstania śląskiego pałac będąc kwaterą powstańców został doszczętnie splądrowany[5]. W posiadaniu rodziny Francken - Sierstorpff pałac pozostawał do 1945[4].

W czasie II wojny światowej w pałacu znajdowało się archiwum wojskowe III Rzeszy. Nie ucierpiał na skutek działań wojennych, ale wnętrze zostało zrabowane i zdewastowane[4]. Po wojnie majątek został upaństwowiony. Utworzono PGR Żyrowa, a pałac przejęła służba zdrowia. Utworzono w nim sanatorium dla dzieci, przekształcone potem w prewentorium dla dzieci zagrożonych gruźlicą. Remontowany w latach 1959–60[6]. Z powodu braku środków na dalsze funkcjonowanie prewentorium, obiekt w 1982 zamknięto i przez kilka lat stał pusty, bez dozoru, rozkradany i dewastowany. W 1985 pałac kupiła firma Remak z Opola i przystąpiła do prac remontowych. Przemiany ustrojowe po 1989 w Polsce spowodowały, że Remak w 1992 musiał opuścić obiekt[4]. Następnie w latach 1998–2007 pałac był w posiadaniu spółki ARG Jaga z Sosnowca[6]. ...Wewnątrz częściowo zachował się oryginalny wystrój pałacu. W większości pomieszczeń znajduje się dekoracja sztukatorska. Zachowała się także kuta krata, kręcona, drewniana klatka schodowa i oryginalne drzwi bogato zdobione dekoracją snycerską[6]. Pałac otacza wysokie murowane ogrodzenie z wieżą wejściową[7]."

Obecnie pałac w Żyrowej pozostaje w rękach prywatnych, można go oglądać jedynie zza ogrodzenia, a kwadratowy dziedziniec jest niedostępny. Pałac prezentuje się bardzo ładnie. Obok pałacu stoi zabytkowy kościół Św. Mikołaja. Nie zaglądaliśmy wnętrza, bo tam akurat trwała msza. Zaczęło padać, więc wróciliśmy do domu. Mimo wszystko wycieczka była bardzo udana.

6 komentarzy:

  1. Ależ intensywnie spędzasz czas, rodzinnie i towarzysko:-)
    Przygotowywanie ulubionych smakołyków dla rodziny sprawia radość, ależ urozmaicone przyjęcie, rzeczywiście napracowałaś się bardzo. Spędzisz z nimi święta, ale czy można nacieszyć się na zapas? pewnie po powrocie do Bóbrki będziesz dalej tęsknić, czekać, komunikatory zastąpią zwykłe kontakty, jak to w życiu pewnie każdego. Piszesz o przygnębiającym widoku przy stanicy, samej stanicy, jak łatwo zaniedbać, zniszczyć dorobek pokoleń, tak i mnie boli widok niegospodarności, tyle ładnych miejsc w ruinie, a buduje się nowe koszmarki. Ciekawa jestem Twoich odczuć, jesteś pośrodku swoich domów, w Koźlu i Bóbrce, po równo obdzielasz je uczuciem, czy może w którąś stronę bardziej przechyla się szala sympatii? Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Marysiu, moje sympatie mieszkaniowe zdecydowanie przechylają się w stronę chaty, gdzie mi wygodnie, przestronnie i zdecydowanie za oknem mam piękniejsze widoki. To miejsce sobie wybrałam, aby mieć na co dzień świeżę powietrze,dziką i piękną przyrodę. Być może babcine opowieści o Lwowie, który był jej miastem rodzinnym też miały tutaj znaczenie. Zawsze bliżej do niego z Bóbrki, niż Koźla, mimo iż byłam tam tylko ze trzy razy i nikt z bliskich nie mieszka. Natomiast urodziłam się na Śląsku Opolskim, mieszkałam do 1975 roku w poniemieckim domu, który uznałam za rodzinny.I darzyłam go sentymentem. Niestety rodzice wybudowali dom, w którym obecnie mieszkam. Moje mieszkanie jest niewielkie. Mój syn traktuje ten dom z takim samym sentymentem, jak ja poprzedni, bo tu wyrósł i wychował się. Dla mnie i męża mieszkanie jest wystarczające, ale gdy zjeżdżają się wszyscy, po prostu się nie mieścimy. Moja kuchenka byłaby dobra dla osoby samotnej, która nikogo do siebie nie zaprasza, taka jest malutka. A ja lubię pichcić, piec, a mój małżonek również kocha to zajęcie. Współpraca kuchenna jest niemożliwa, bo potykamy się o siebie i gary. Z uwagi na pracę ojca w jakiejś cząstce jestem przywiązana do domu, ogrodu. Spędziłam tu wszystkie małżeńskie lata. w Koźlu mam groby bliskich. Poza tym magnesem są towarzyszący mi przez lata ludzie, których w Bóbrce mi brakuje. Pozdrawiam serdecznie ;)

      Usuń

  2. Przeczytalam z duzym zainteresowaniem, wiadomo, Kozle i oklice to moja słabosc zwiazana z dziecinstwem i czasami licealnymi, potem wybylam i tylko sporadycznie odwiedzialam rodzicow a potem juz tylko wizyty sentymentalne były. Ale okolic Zdzieszowic, Zyrowa etc...kompletnie nie znam. Wiec moze kiedys z moja kolezanka opolska sie tam wybierzemy.
    Takie sniadania pozne staly sie modne w pewnym momencie w wenezueli, tzw, brunch... i bardzo to lubilismy oczywiscie bylo to mozliwe w weekend. Moja corka w Portugalii dalej holduje takim weekendowym spotkaniom pozniosniadaniowym, czesto to restauracje zapraszaja na brunch..bardzo to jest fajne.
    znalazlam zdjęcie Zamku Wiekszyckiego otoczonego cebulicami, zjedz na sam koniec wpisu i tam ono jest. Przeslala mi to zdjecia ta moja kolezanka z dziecinstwa i calego mego zycia.

    https://i-tu-i-tam.blogspot.com/2019/03/wiosnaprimavera.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zanim zaczęłam odpisywać, weszłam na post, o którym piszesz i odszukałam zdjęcia z cebulicami. Od 2019 roku wprawdzie trochę się zmieniło, pewnie wiosna też przyszła w tym roku szybciej ale myślę, że gdy temperatura pójdzie w górę , to i cebulice powychodzą i zakwitną. Tak jak pisałam, zostaję tutaj do drugiej dekady kwietnia, więc pewnie się na nie " załapię". Grażynko, nie wiem jak długo mieszkasz poza Większycami. Pewnie sporo lat , więc nie miałaś możliwości odszukiwania perełek Opolszczyzny. Postanowiłam, ze za każdym moim powrotem w te strony będę pisała o miejscach, które sama odszukam. Może to komuś przyda się. Warto jest poznawać swoje kawałki świata. Często ludzie szukają ich po świecie, a nie znają tych, które są o miedzę. Ale do tego dorosłam dopiero nie tak dawno, gdy przeszłam na emeryturę. Chciałabym dobrze poznać nasz kraj, co nie wyklucza i zagranicznych wojaży. Oby mi tylko czasu starczyło, bo plany mam bogate. Serdeczności;)

      Usuń
  3. To prawda, troszkę się 'dziczeje' w naszych chatach na wsi ale ja to bardziej nazywam naturalizacją czyli zbliżeniem się do Natury. "Dzika Kobieta" - to brzmi dumnie!
    Niedzielne śniadania u cioteczki - ten pomysł bardzo mi się podoba choć u mnie nie do zrealizowania, bo rodzina rozpierzchła się po kraju, od Wrocławia po Warszawę a ja na Podkarpaciu.
    I ja też się szykuję do nakarmienia 7 osób i zaraz się zabieram za robienie wielkiego rondla zrazików który zawieziemy do chatty. A tam ugotuję gar zupy jarzynowej do której w rondelkach będzie podawana kasza i grzyby, by każdy mógł sobie zrobić krupnik lub zupę grzybową.
    Karmienie ukochanych to najmilsze zadanie, choć ręce, nogi i kark potem to odpokutują :-)))

    OdpowiedzUsuń
  4. Z roli matki- karmicielki wywiązałam się, bo właśnie zakończyłam karmić trzecią turę gości. Przed chwilą wyjechała córka że swoją rodzinką. Nie udaje mi się piec i gotować akurat, więc ładuję resztę w folie,słoiki... i obdarzam wychodzących. I tak tworzę nowe pokolenie słoikowców. A na drugie śniadania umawiamy się tylko z przyjaciółkami. Pozdrawiam serdecznie.:)

    OdpowiedzUsuń