wtorek, 19 listopada 2019

Fuerteventura na życzenie - dłuuuuugi post. cz.1.

        Przed podróżą trudno było mi  z wrażenia zasnąć . O ósmej był wylot z Katowic, a musieliśmy dwie i pół godziny przed wylotem stawić się na lotnisku w Katowicach.  Trudno nam było znaleźć zamówiony parking. Wokoło panowała ciemna noc. Pomimo  samochodowej nawigacji ulica , na której mieścił się strzeżony parking była niewidoczna. Znikała w chwili, gdy potencjalnie się do niej zbliżaliśmy. Przynajmniej tak informowała mnie dodatkowa nawigacja z mojego telefonu. Nie dowierzałam nawigacji samochodowej, bo już nie raz wyprowadzała nas na manowce. W końcu udało się namierzyć parking. Jednak dyżurka obsługi, choć oświetlona była pusta. A czas nam uciekał. Po dziesięciu minutach, które wydawały się wiekiem, przyjechał busik i pan kierowca wskazał nam miejsce parkowania, załadował nasze bagaże do swojego samochodu i podwiózł nas pod lotnisko. A tu ogonek podróżnych wił się, jak leniwy wąż, centymetr po centymetrze w kierunku stanowisk odprawy celnej i paszportowej. Już zaczęto odprawiać turystów wylatujących na Fuerteventurę. Oprócz Polaków stali też obcokrajowcy, a szczególnie słyszałam mnóstwo Czechów, którzy opowiadali o swoich corocznych wyprawach właśnie na tę wyspę, wymieniając hotele i miejscowości gdzie już odpoczywali. W końcu z Katowic do granicy czeskiej jest bliziutko. Odprawa podróżnych i bagaży szła sprawnie. Trochę denerwowałam się z powodu stymulatora serca mojego męża, bo wiedziałam, że nie może przechodzić przez bramkę wyłapującą metal. Miał osobną odprawę. Ale i tu poszło sprawnie i bezboleśnie. 
        --  A więc klamka zapadła. Będziemy lecieć na te dalekie Kanary.-- pomyślałam w popłochu, bojąc się długości lotu i swoich puchnących nóg. Pomna zapewnieniom mojej siostrzenicy, że przeciw-żylakowe podkolanówki pomagają, założyłam " antygwałtki" ( ciekawe, kto wymyślił dla nich taką nazwę), ale i tak w głowie miałam wizję spuchniętych i wyglądających niczym serdelki swoich odnóży dolnych, bo ściągacze pokolanówek piły mnie lekko pod kolanami. I w takim stanie ducha weszłam na pokład samolotu. Podróż dłużyła się. Przez całą drogę towarzyszyły nam liczne turbulencje, tubalny rechot Czecha, który z kolegą w ciągu lotu opróżnił cały pokładowy barek z  zapasu białego wina, płacz maluchów, zmęczonych i unieruchomionych pasami na kolanach matek. Próbowałam usnąć, ale mimo zmęczenia wybudzałam się przy kolejnym ryku tubalnego Czecha. Miał dziwnie donośny i piskliwy głos. Brzmiało to tak, jakby był aktorem i głośno , z przejęciem ćwiczył rolę przed towarzyszem podróży. Myślę, że zarówno mnie jak  i maluchów ten przeraźliwy głos w ten sam sposób wybudzał z kolejnej drzemki.Powodował wewnętrzny lęk i dygot serca. W końcu zrezygnowana zaprzestałam snu. Po jakimś czasie poinformowano nas, że przelatujemy nad Gibraltarem. Okienko samolotu miałam po lewej stronie, dwa fotele dalej, bo usadowiono mnie przy przejściu. Z drugiej strony siedział mój mąż. Wstałam i spojrzałam w jasny otwór okienka. Rzeczywiście  w dole pomiędzy licznymi białymi kłakami chmur prześwitywały rudobrązowe plamy skał, a później ciemne, czasem spienione, bo rozbijające się o brunatne krawędzie falbanki wody .  Wolno opuszczaliśmy niebo nad Europą i kierowaliśmy się nad ciemny bezmiar oceanu. Z utęsknieniem z lewej strony wypatrywałam wybrzeży Afryki. Myślałam, że choć przez chwilę spojrzę na  wybrzeże Maroka, ale chmury zgęstniały, a turbulencje znowu wzrosły i przygwoździły nas do foteli. Podobno od Afryki wiał silny wiatr.  Tak było aż do wybrzeża Fuerteventury, kiedy to samolot zaczął gwałtownie się zniżać, aż opadł na płytę lotniska i ostro wyhamowywał.  Wreszcie poczuliśmy pod kołami twardy grunt.  Lotnisko nas zaskoczyło. Było duże, nowoczesne, a toalety czyściutkie i pachnące. W holu lotniska , w placówce Itaki kazało się, że do Oasis Papagajo jedziemy tylko my. Reszta pasażerów rozpierzchła się w tłumie, gdzieś po peronach dworca autobusowego przylegającego do lotniska.  Odszukaliśmy nr stanowiska i autobusu podany przez pracownika Itaki. W dużym autobusie siedziały dwie osoby. Jakaś ciemnoskóra kobieta i zaniedbany mężczyzna.  Po chwili do autobusu podszedł kierowca. Jędrek próbował nawiązać z nim dialog w języku francuskim, niestety ten władał jedynie hiszpańskim. Szczątkowym angielskim poinformował, że nazywa się Otel, co po francusku oznacza hotel. W końcu na migi i szczątkowym angielskim jakoś dogadaliśmy się. Podjechaliśmy pod sam hotel Oasis Papagayo w miejscowości Carolejro. Droga do Carolejro była monotonna. Po obu stronach terenu przylegającego do jezdni widać było jedynie wielkie kopce brązowych wygasłych wulkanów , a miejscami nadmorskie wąskie paski piaszczystych plaż. Mżyło.











 Gdy wysiedliśmy ujrzeliśmy wielką kępę egzotycznej roślinności, a wśród niej otwarte oszklone drzwi jasnego budynku, a nad nimi nazwę hotelu. Otoczenie rzeczywiście było adekwatne do jego nazwy. Wielka  zielona, kwiecista oaza na  piaszczysto- kamiennej powierzchni miasta. Zachwycające rośliny niby kolorowe motywy utkane wraz z zielenią palm, bananowców, daktylowców. Po załatwieniu formalności, rozmowie z Czechem, który w tym dniu miał dyżur w recepcji, dostaliśmy do ręki klucz i mapkę całej oazy z zaznaczonym kółkiem naszego apartamentu i drogą , którą należało dojść do domku. Wyszliśmy na wskazaną ścieżką. Z wysokości pierwszego piętra widzieliśmy zieleń i i jasne wstążki ścieżek. Przed nami była istna dżungla, w którą wkomponowane były piętrowe domki w stylu marokańskim w kolorze ugru. Chodnik wił się w dół i rozdzielał na wiele ścieżek. Odszukaliśmy właściwą drogę. Drogowskazy z numerami apartamentów pomagały w orientacji. Wiał silny ciepły wiatr. Z ciekawością wchodziliśmy do naszego apartamentu składającego się z trzech pomieszczeń; przestronnego salonu z rozkładaną sofą, fotelem, ławą, komódką na której stał telewizor,  dużej, wykafelkowanej łazienki z wielką wanną zasłonką umożliwiającą szybki prysznic, toaletą, ogromnym lustrem, umywalką. Wszystko było nieskazitelnie czyste. Trzecim pomieszczeniem była sypialnia z szafą, ogromnym łóżkiem, biureczkiem, kutym krzesełkiem, dwoma szafkami nocnymi i ławą. Przedpokój mieścił duży aneks kuchenny z lodówką, elektryczną płytą kuchenną, kuchenką mikrofalową , zlewozmywakiem i rzędem wiszących oraz stojących napełnionych naczyniami i garnkami szafek.  Gdyby nie  wchodzące w cenę wycieczki 3 posiłki w restauracji, możliwość dojedzenia w barze nad basenami, czy w barze wieczornym obok recepcji, można byłoby nieźle sobie dać radę na własnym wikcie. W restauracji w porach posiłków czekałam na egzotyczne, marokańskie potrawy, szczególnie tadżin, o którym czytałam, ale go nie jadłam. Niestety jedzenie rozczarowało mnie. Potrawy  były przygotowywane typowo pod Anglików. Szczególnie śniadania, z fasolą, bekonem wysmażonym na tekturę i frytkami przeze mnie były nie do przełknięcia. Jedzenie podawano w formie bufetu. Odszukałam płatki owsiane, daktyle, rodzynki i miód. I jak w domu zalewałam płatki wrzącą wodą i sypałam do niej dodatki. Bardzo słabo było z jarzynami i owocami oraz o dziwo z rybami. Królowały puddingi, ciasta z bitą śmietaną i kremem.  Stwierdziłam, że kuchnia grecka zdecydowanie jest bardziej w moim guście. Zatęskniłam za bardziej urozmaiconymi jarzynami i owocami. Jednak mimo wybrzydzania i stękania, że znowu to samo, wychodziliśmy najedzeni. Po spotkaniu z rezydentką zrozumieliśmy, że nie dla nas zbiorowe wycieczki. Pożyczyliśmy samochód, bo ceny benzyny i wypożyczenia auta były w miarę niskie i zaczęliśmy samodzielnie z mapą zwiedzać wyspę. Aby przejechać ją wzdłuż i wszerz wystarczyły dwa dni. Cała wyspa liczy około 100 tysięcy mieszkańców. Jest tu istna mieszanka ludzi z całego świata, oczywiście oprócz Hiszpanów i autochtonów. Wszyscy, bez względu na kolor skóry, obywatelstwo, narodowość i wyznanie żyją ze sobą w zgodzie.  Tyle samo na wyspie hoduje się kóz. Jędrek wypożyczył na dwa dni rower.  I sprawdziliśmy jak to jest poza ogrodzeniem naszej oazy.

Takie cztery baseny były na terenie naszej Oasis Papagajo.
W Oasis mieszkały koty. Pewnie należały do obsługi. Mimo takiego samego wyglądu są zupełnie inne niż nasze kotki. Niezależne, pogardliwie odnosiły się do głaskania, prychając i odchodząc w bok.
Pierwszego dnia, gdy jeszcze nie byliśmy zmotoryzowani, postanowiliśmy zobaczyć naturalny park przyrody, wielkie kilkumetrowe wydmy i plażę nad oceanem. Wiało tak, że zwiewało mi okulary i kapelusz.  Musiałam przywiązać go szalem. Wiatr był porywisty, gorący.

                                            



Rezerwat przyrody.

W drodze na plażę.

Po drodze widzieliśmy na chodnikach rozdeptane dojrzałe daktyle. Spadały z daktylowych palm, które rosły obok chodników.

To kawałek plaży z rachityczną , zeschłą roślinnością.

Tablica przed wejściem na teren parku. Park, to częściowo zarośnięte wydmy.

Tak wygląda wybrzeże we  wschodniej stronie wyspy. Pełno tu na dnie skał, jeżowców i meduz.

 
W porcie w Coralejro.












Przez pierwsze dni chodziliśmy i jeździliśmy po okolicy naszego portowego miasteczka. Nasz hotel  mieścił się na obrzeżach . Blisko był ogromny park wodny i wiele hoteli podobnych do naszego .Do samego miasta mieliśmy około 2 kilometrów. A w mieście było tak, jak i u nas w miejskich aglomeracjach.  Długa, parokilometrowa główna ulica ze sklepami, galeriami handlowymi, restauracjami, kawiarniami, na której kłębił się różnorodny tłum turystów i mieszkańców. Były sklepy znanych kosmetycznych i odzieżowych marek, a także małe sklepiki z pamiątkami oraz wszechobecną chińszczyzną. W kawiarenkach można było napić się doskonałej kawy z mleczkiem kokosowym . Była podawana w malutkich szklaneczkach mocna, gorąca, dwuwarstwowa i strasznie słodka. Smak jednak  miała niesamowity; głęboki  i aksamitny jak jedwab. W portowych knajpkach królowały dania na grillu i mieszanki soków z lodem. Ja zasmakowałam  w świeżym soku z ananasa i wszędzie próbowałam go zamawiać. Pod koniec pobytu wiedziałam, gdzie dają nierozcieńczany, świeży i ożywczy. Lubiliśmy schodzić wąskimi uliczkami  w stronę oceany i siadać na ławkach na nabrzeżu. Przyglądać się wyspom i oceanowi. Na wodach królowali serferzy. Plaże były pustawe, nie widziałam w wodzie  innych kąpiących się ludzi, jak tych  na deskach.
Gdy w końcu pożyczonym autem udaliśmy się dalej, na południe od Coralejro, po drodze mijając  stolicę Fuerteventury, widzieliśmy, że  po drodze krajobraz był strasznie monotonny.  Kamienista, spękana nieurodzajna ziemia. Przeważał kolor cynamonowy. Od tego koloru pochodzi nazwa gór, przez które przeprawialiśmy się zwiedzając wyspę. W niewielu miejscowościach były miejsca do zwiedzania. Pusta, prawie nie zarośnięta  kamienista gleba wykarmia przeważnie kozy. Wprawdzie są małe enklawy, gdzie hodowane są jarzyny i pomidory, ale jest ich mało. Tak jak i hodowle kóz przeważnie mieszczą się w głębokich  jamach  rozkopanych wulkanów. Z drogi ich nie widać.












Widzieliśmy kilka starych fasad kościołów z XVI wieku, które są przeważnie na głucho zamknięte. Pozostałość po pierwszych hiszpakolonistach. którzy próbowali chrystianizować wyspę.






                                                                              Cdn.








6 komentarzy:

  1. Powłóczyłabym się po takich dzikościach, bezdrożach, księżycowych krajobrazach:-) nie ma sposobu na uprzykrzonych pasażerów w samolocie? chciał go ktoś w ogóle słuchać, czy może sam do siebie po wysączeniu zawartości barku? w powietrzu nie ma raczej możliwości zmiany miejsca, przedziału, człowiek jest zdany na takie aroganckie zachowania; klimaty dla mnie zupełnie nieznane, choć ciekawe; oczekuje się smaków kuchni regionalnej, a tu serwują angielskie śniadania czy inne potrawy, można skosztować, ale na stałe chyba ciężko przestawić się; skoro tak mało upraw, ziemia niegościnna, to może dlatego mało warzyw na stole; czekam na cd:-) pozdrawiam serdecznie.
    P.s. Myślę, że dopiero teraz odpoczywasz w jesiennych klimatach swojej arniołowej chaty:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czecha próbowały wyłączyć stiuardesy, niestety bezskutecznie. Nic sobie z nich nie robił. Poza tym nie był arogancki, tylko głośny i wesoły. Myślę, że je rozbrajał. Stiuardesy też były Czeszkami. Serdeczności

      Usuń
  2. Bylam ciekawa tych Kanarow, patrzylam na pogode tamze w listopadzie i wydaje mi sie, ze jest optymalna, okolo 20 stopni, taka jak lubie. Twoj opis z sytuacji przedlotniskowych, lotniskowych, samolotowych jest tak sugestywny, ze poczulam te zwykla w takich sytuacjach nerwowke.
    Roslinnosc, ktora pokazujesz jest mi swietnie znana z Wenezueli, gdzie mieszkalam 40 lat, juz troche za nia tesknie, ciekawa jestem dalszych Waszych wypraw, tych samochodem. Moglabyc zamiescic zdjecia Waszego domku? bardzo mi odpowiada to co o nim napisalas.
    Jak sie pewnie domyslasz rozwazam skok na Wyspy Kanaryjskie, koniecznie poza sezonem.
    Pozdrawiam serdecznie, pozdrow Kozle, z ktorym laczy mnie wiele wspomnien. Wiekszyczanka jestem!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Temperatura na wyspie była dużo wyższa. W granicach 26- 28 stopni. Rzadko 23, 24 . Przed wylotem miałam takie jak Ty informacje o temperaturze i dobrze, że mimo wszystko zabrałam ciuchy na upały. Niestety nie robilam zdjęć w środku domku w Oasis Papagejo. Nie przypuszczalam, że mogą kogoś zainteresować. Dalsza część ta relacji w następnym poście. Koźle i Większyce pozdrowię pod koniec listopada, gdy na 2 tygodnie zajadę do miasta.

      Usuń
  3. W samolotach różne wrażenia ale ja zawsze traktuję je jako przygodę i płacze dzieci i śmiechy podpitych.
    Pamiętam to z Egiptu, Tunezji, Maroka - piach i sucha trawa wokół ale w hotelowych enklawach palmy, bugenwille, oleandry ..... W hotelach biorę tylko śniadania, resztę posiłków wolę poszukać w miejscowych knajpkach, nawet tych "brudnych".
    Pięknie wyglądasz Bożenko, wakacyjna i wyluzowana.

    OdpowiedzUsuń