niedziela, 21 sierpnia 2011

Moje małe zwycięstwa - Koziniec,

Zazdroszcząc Marii pięknych widoków ze szczytów gór, postanowiłam powalczyć ze sobą i zaczęłam zdobywanie gór. Pierwsze zmagania zaczęłam od niewielkiej górki- Kozińca, pod którą położona jest nasza działka. Wyruszyłam spod chaty  około południa. Wiał lekki gorący wiaterek. Był typowy letni dzień, gdy zeszłam  jezdnią w dół. Po prawej minęłam plażę i błękitne wody Zalewu Solińskiego.
Zachwyciłam się bogactwem roślin i bujnością przyrody, która szleje na stoku góry. Na Śląsku, gdzie na stałe mieszkam, rosną inne rośliny, a tu bukiety jak malowanie. I zapach!!! Powietrze niosło z pobliskich łąk aromat siana, bo zaczęły się sianokosy, a także ziół, wody. Odurzona szłam dalej, aż do podnóża Kozińca.
Minęłam przydrożną kapliczkę i samochody turystów, które zaparkowane zostały u podnóża góry. Podsłuchałam grupkę pseudo turystów i teksty typu -" ja tam wjadę samochodem prawie na szczyt ! "- to młodzian do panienki. Ta, mądrzejsza, wyśmiała  starającego się jej zaimponować palanta i w ten sposób mogłam spokojnie wędrować dalej, bez obawy, że mnie ktoś na szlaku przejedzie. Pomyślałam nawet sobie, że śmiesznie byłoby zginąć na górskim szlaku pod kołami samochodu.
Tak sobie rozmyślając szłam dalej, uśmiechając się pod nosem. Na początku droga była piaszczysta i lekko pochylona. Żar lał się z nieba. A ja zaczęłam lekko sapać.
Później droga była trochę bardziej kamienista. Ale i tu zdarzały się takie piękne niespodzianki. Skorzystałam z okazji, aby pozachwycać się kwiatuszkiem i posapałam troszkę bardziej. Wreszcie wyrównałam oddech.
A potem było coraz bardziej stromo i widoki coraz piękniejsze.  Z kolei moje sapanie przybrało na sile. Gzy pojawiły się znikąd i starały się mnie uciąć, gdzie tylko dopadły. Pot rzęsisty wystąpił na moje czoło.
Starałam się odpoczywać w cieniu. Tam mniej było żarłocznych owadów. Wiał wietrzyk i łagodził upał.
I kwiaty pięknie umilały odpoczynek. Po drodze mijali mnie turyści, którzy pozdrawiali na szlaku. To było bardzo miłe. Poczułam się cząstką wielkiej rodziny turystów,zdobywających góry, chociaż Koziniec nie należy do najwyższych. Kiedyś pewnie powiedziałabym; "po czorta się męczyć i wspinać do góry. Czy ja tam coś zgubiłam?" A tym razem tak nie było. Chyba zmieniłam opcję na życie i podejście do odpoczynku!
I nagle pojawiła się pierwsza platforma widokowa. To już coś! Przed wspinaczką zakładałam, że jeśli będę się dobrze czuła, to pójdę dalej. Jeśli nie, to przynajmniej tu postawię stopy. Postawiłam. Obejrzałam widok i ... poszłam dalej!
               I warto było, bo było na co patrzeć! Jak w bajce o kurce; rzeczka, jak wstążeczka! Tym razem to zakole zalewu. Pola- kolorowe chusteczki...

 No i wreszcie szczyt! Z krzyżem , barierką i... śmieciami wokół. Przykre, że ludzie tak zaśmiecają góry.
 Ciekawe, co będą pokazywać swoim dzieciom za pięćdziesiąt lat? Może drugą górę, tym razem ze śmieci.

 Mimo wszystko poczułam się świetnie. W końcu przełamałam siebie i swoje ograniczenie. Od czegoś trzeba zacząć, aby poczuć, że naprawdę się żyje. To było moje pierwsze małe zwycięstwo!
                                         Wracałam tą samą drogą, szczęśliwa i dumna z siebie.
      W ten sposób rozpoczęłam moje sierpniowe wakacje. Mogłabym je zatytułować " Bogdusia zdobywa siebie".   
Ciąg dalszy nastąpi....
                

8 komentarzy:

  1. Dziękuję Ci Marysiu! W następnych postach zobaczysz dlaczego! Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za zachętę. dzięki Twoim słowom spróbowałam. Bożena

    OdpowiedzUsuń
  2. No kochana - to już coś! Ciekawe, czy ja bym się wsapałana tą górkę. Zwykle ze 3 minuty dochodzę do siebie po wspięciu się na 4 piętro do koleżanki, sama mieszkam na 1, więc wprawa mała.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bożenko, gratuluję i naprawdę się cieszę, bo sama wiem, jaka to radość i frajda... nie tylko z samej wędrówki, z zupełnie innej optyki... świat wygląda wtedy inaczej... ale frajda i duma, że pokonało się własne ograniczenia. To nic, że posapałaś, że się spociłaś... ale widoki ze szczytu czy przełęczy wszystko wynagradzają (to trochę tak, jak z porodem, prawda? ;-)). Przeciw gzom i komarom smaruję się specjalnym żelem (ukąszenia gzów bardzo bolą), jest ich w tym roku co niemiara, to pewnie po tych ulewach i stojącej długo wodzie.
    Liczę na piękną ciepłą jesień... a dodatkowo mam w perspektywie urlop i... jeszcze coś - ale to zdradzę później ;-)
    Ściskam czule!

    OdpowiedzUsuń
  4. Piękna wyprawa, super opowieść. A najważniejsze, że robisz coś co sprawia Ci prawdziwą przyjemność. Pozdrawiam cieplutko. Ania:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetna opowieść. Gratuluję zdobycia celu. Prawda jakie to przyjemne uczucie? Pozdrawiam cieplutko.

    OdpowiedzUsuń
  6. Gosiu! - Ja mieszkam na parterze. Pracuję też na parterze. Mam jedynie trochę wprawy w chodzeniu po płaskim. Na dodatek noszę na sobie trochę więcej kilo, niż Ty. Więc wszystko przed Tobą.
    Inkwizycjo!- Masz rację, jeśli o poród chodzi. Tak niesamowitych emocji, jak wtedy, nie przeżyłam nigdy więcej, mimo iż parę razy było bardzo blisko. Zadowolenie ze zwycięstwa nad sobą ma namiastkę tamtego wyczynu!
    Fajnie, że masz przed sobą urlop! Życzę, aby był udany. Ja mam tylko wizję trzydniowej wycieczki do Budapesztu.Ale i to jest już czymś!
    Witaj Aniu! Cieszę się, że Ciebie goszczę na swoim blogu.Mam nadzieję, że lubisz do mnie zaglądać.
    Kerry-Marto!Fajnie, że opowieść spodobała się Tobie. Myślę, że rozumiesz, co czułam, bo i Ty wędrujesz i wspinasz się.
    Przesyłam wszystkim gorące pozdrowienia.

    OdpowiedzUsuń