środa, 22 kwietnia 2020

Mała rzecz, a cieszy


        Tym razem niedziela nie była bardzo spacerowa. Niby przed południem  słoneczko pozwalało snuć bogate plany, jednak w chwili, gdy wyjeżdżaliśmy z chaty, pojawiły się się chmurki. Pojechaliśmy do Leska pod paczkomat. Paczka dla Jędrka czekała od sobotniego wieczoru. Bezpiecznie odebraliśmy paczkę, bo wokoło nikogo nie było i postanowiliśmy wrócić do domu. Zrobiło się szaro i brzydko. Jechaliśmy wolno, aby sprawdzić postępy wiosny. W tym roku jest ona mocno opóźniona, bo jest bardzo sucho. Rzadko zdarzają się opady deszczu. I do czego to doszło, że takie nawet niewielkie przelotne opady witamy z zachwytem.  Jędrek poumieszczał wśród gałązek brzozy butelki na sok, niestety ledwie się sączy, bo jest bardzo sucho. Trawnik pomiędzy domami też wolniutko zagęszcza się i trawka bardzo wolno rośnie. Może to i dobrze, bo na razie nie muszę uruchamiać kosiarki. Przed naszą chatą dopiero teraz pojawiły się tulipany. Na stoku mały pigwowiec również dopiero zaczął  swoje powolne kwitnienie. Jedynie żonkile cały czas kwitną jak szalone.  W nocy zdarzają się przymrozki. Jeszcze bardziej spowalniają one przyrodę. A ja nie mogę doczekać się  bieszczadzkich bukietów.
W Uhercach Mineralnych zjechaliśmy pierwszym zjazdem z drogi głównej i pojechaliśmy w stronę Myczkowiec. I znowu natknęliśmy się pod drodze na stosy śmieci w pobliskich rowach. Na Zalewem Myczkowskim obecnie jest w miarę czysto, natomiast gdy dojeżdża się do skrzyżowania z drogą biegnącą ze Zwierzynia zaczynają pojawiać się stosy śmieci. Wygląda na to, że ludzie po drodze wyrzucają swoje śmieci do rowu. I piękna, urokliwa droga powoli zaczyna zamieniać się w trakt przez śmietnik.



Stęsknieni widoku wiosny przejechaliśmy się po tzw. terenie. Zrobiliśmy samochodem małe kółko przez Solinę, skrzyżowanie z drogą na Polańczyk, gdzie skręciliśmy w stronę Myczkowa , Berezki i  przez Średnią Wieś oraz Bachlawę pojechaliśmy  do krzyżówki w Hoczwi, gdzie skręciliśmy na drogę główną w stronę Leska. W Hoczwi na skrzyżowaniu drogi stoi dom, gdzie mieszka Zdzisław Pękalski. Poznaliśmy go wiele lat temu, gdy w 2004 roku przyjechaliśmy po raz pierwszy do Bóbrki i zakochaliśmy się w Bieszczadach. Był wtedy bardzo popularnym artystą ; poetą, gawędziarzem, malarzem oraz rzeźbiarzem. Szczególnie upodobał sobie rzeźbienie czarownic i diabłów, którymi obstawione było jego podwórko. Z kolei we wnętrzu małej galerii, która mieściła się w piwnicy, ze ścian spoglądały na turystów oczy Matek Boskich, aniołów i świętych, które w stylu zmodyfikowanych ikon wymalowywał na starych korytach, kawałkach starych desek, kory. Przed jego domem zatrzymywały się wycieczkowe autobusy, bo odwiedzenie Zdzicha Pękalskiego było jednym z elementów zwiedzania Bieszczadów. Był pasjonatem tego co robił, bo dla każdej z grup odgrywał swoiste przedstawienie, a aktorem był niezłym. Po przyjeździe do pana Zdzicha prosto z podwórka wchodziło się po małych schodkach do ciemnej piwniczki. Czuć tam było zapach siana. Oświetlały ją płomienie świec, rzucające długie cienie na podłogę. Spojrzenia świętych i aniołów w tym oświetleniu zdawały się żywe. Artysta ubrany w ciemny strój brał do ręki kamienną, bądź drewnianą czaszkę, do której doprawiono bydlęce rogi i twierdził, że to czaszka biesa z Bieszczadzkich połonin. Modulując głos, opowiadał o różnych zdarzeniach świadczących o istnieniu aniołów bieszczadzkich i biesów, które  prześladowały tych, którzy zbytnio grzeszyli.  Opowieści, oświetlenie, obrazy i ikony tworzyły niepowtarzalny nastrój. Ja po pierwszej wizycie wyszłam z piwniczki oczarowana magią bieszczadzkich opowieści . Myślę, że ta wizyta dołożyła swoją cegiełkę do mojego oczarowania Bieszczadami. Wracałam do piwniczki jeszcze parokrotnie, przywożąc znajomych i przyjaciół, którym pokazywałam moje Bieszczady. Niestety po ostatniej mojej wizycie z przyjaciółmi z pracy, pan Zdzisław rozchorował się . Dostał wylewu i ledwo odratowany stał się niepełnosprawny. Przypuszczam, że zaprzestał swej twórczości. Ilekroć przejeżdżam obok jego domu, widzę zamkniętą bramę i starzejące się poszarzałe wiedźmy i osowiałe diabły sterczące u płota. Zamknął się kolejny rozdział bieszczadzkiej twórczości.  Mijając Hoczew wjechaliśmy do miejscowości  Łączki i stamtąd przez Weremień do Leska. Z Leska wróciliśmy przez Glinne , Uherce Mineralne, Orelec do Bóbrki. Zrobiło się  bardziej pochmurno. Po przygotowaniu obiadu trochę popadało. Ochłodziło się. Po popołudniowej kawie i drożdżowym kołaczu z jabłkami straciłam ochotę na spacer. Jędrek samotnie powędrował stokiem Kozińca. Szybko wrócił, bo zerwał się silny wiatr.  Zakończyliśmy niedzielę kolacją z pysznymi domowymi bułeczkami.











Poniedziałek przywitał nas słoneczkiem. Mogłam powiesić pranie, które szybko wyschło, bo nadal silnie wiało. Trochę przerzedziły się nam zapasy. Zabrakło owoców i jarzyn, więc postanowiliśmy pojechać  na zakupy. Poluzowane restrykcje dotyczące ilości klientów w sklepie pozwoliły nam na zakupy w Lidlu. Bardzo lubię ten sklep, ale od dawna nie udało mi się zrobić w nim z zakupów. Zawsze przed sklepem zastawałam niesamowitą kolejkę, więc rezygnowaliśmy. Tym razem klientów było niewielu, więc szybko załatwiliśmy sprawunki i pojechaliśmy do domu. We wtorek namówiona przez Jędrka do towarzyszenia mu w drodze do apteki, pojechałam z nim do Leska. Gdy mąż wykupował receptę, założyłam maseczkę, rękawice i poszłam do Rossmana. Nie było kolejki, więc weszłam  do środka. I tu okazało się, że sklep jest prawie pusty. Mogłam uzupełnić potrzebne produkty drogeryjne. Zakupy były błyskawiczne, a ja bardzo zadowolona, bo jeszcze trafiłam na promocję swojego dosyć drogiego kremu, który nabyłam dużo taniej. Radosna wróciłam do samochodu. I pomyślałam sobie, że do szczęścia tak mało mi potrzeba. Już maseczka i rękawiczki nie przeszkadzały. Mogłam prawie normalnie żyć. I powiedziałam do męża, że nie jest ze mną jeszcze źle, skoro takie drobiazgi mogą mnie tak bardzo ucieszyć. Jeszcze gdyby można było pójść na basen, to nawet w maseczce zdolna byłabym pływać, choć wiem, że to marzenie na razie jest nierealne.
 A dziś jest nowy dzień i już od rana wiadomości z Polski zważyły mój dobry nastrój. Płonie Biebrzański Park Narodowy. Płonie 6000 hektarów. Giną drzewa i zwierzęta, fauna i flora. I to w czasie, gdy cały świat dotyka tragedia pandemii, mamy swoją Australię, swoją Amazonię. To się dzieje, jakby za mało było nieszczęść. I sprawcą jest bezmyślność i głupota ludzka. Nie jestem w stanie powiedzieć jak bardzo jestem rozżalona i wściekła. Przecież ciągle w mediach tłucze się o szkodach czynionych w przyrodzie poprzez takie wypalanie traw. Ludzie są nieprzemakalni na wiedzę. A głupota narodu jest ogromna.   













3 komentarze:

  1. Znowu z przyjemnoscia zwiedzalam razem z Toba, wiele nazw brzmi mi znajomo i to wprawia mnie w euforie.
    Jestes uprzywilejowana, jestes w pieknym miejscu i mozesz sie
    "urywac"..ja dzis rano wyszlam na spacer i euforii nie
    przezylam..susza zabiera przyrodzie wiosenną swiezosc i intensywnosc kolorow. Niech troche popada!
    Przezywam rownie mocno pozar w parku biebrzanskim ,mialam tam jechac, ale koronawirus nie pozwolil, nawet z kolazanka wyslalismy zaliczke na nocleg, a teraz kiedy bedziemy mogly w koncu pojechac, to juz bedziemy patrzec na wypalone tereny...ehhh
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Może uda się nam jutro wyskoczyć na jakąś prawdziwą wycieczkę. Już bardzo za nimi tęsknię. W Bieszczadach teraz zakwitają prawdziwe bukiety na stokach gór i nie chciałabym przegapić tego momentu. W tym roku jak nigdy dotąd udało mi się obserwować postępy wiosny. Od przedwiośnia , aż po kwitnienie. Dotychczas trafiałam na różne momenty w budzeniu się przyrody do życia. Tegoroczny koronawirus usadził nas w miejscu, ale za to pozwolił na obserwację przyrody. Życzę Ci dobrego pobytu w biebrzańskim parku i jak najmniej zgliszcz na Waszej drodze.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń