poniedziałek, 14 października 2019

Pozłacane chaty.

         Zapłonęły Bieszczady złotem jesieni. Na kopach gór, na stokach, w dolinach zrobiło się jeszcze bardziej przytulnie i swojsko. A ja znowu zapuściłam korzenie na stoku Kozińca, na Koniadowie . Czyli  od wtorku mieszkamy z powrotem  w naszej chacie.
Wtorkowego wieczora postawiliśmy walizki na posadzce dziennego pokoju , a gdy zapłonął ogień na kominku i wygnaliśmy z chaty największy chłód, znowu poczułam się, jakbym nigdy stąd nie wyjeżdżała. Ostatni okres był u mnie czasem posuchy twórczej, myśli ciężkich jak kamienie. Trudno bowiem wypuścić na świat motyla, gdy zszarzał, a zwinięte, mokre i zmrożone skrzydełka przyciśnięte  są czarnymi myślami. Jednak czas  nie stoi w miejscu, a okoliczności przyrody rozjaśniają spojrzenie, podnoszą do góry kąciki ust.
Jesienne słoneczko wydobywa złoto, brązy, żółcie i czerwienie. Berdo i Koziniec są jak barwne bukiety.  Wszystko ze sobą jest dopasowane, panuje harmonia.  Moje myśli powoli tają , bo jak nie ulec pięknu świata. Znowu słyszę szum arnielskich skrzydeł nad naszymi chatami. Widać wróciły, aby pohuśtać się na czubkach drzew i przysiąść na szczycie dachu.
 Chaty zastaliśmy w doskonałej kondycji. Nawet nie trzeba było wiele pracy włożyć w ogarnięcie wnętrza aby było normalnie, domowo. Pobyt rozpoczęliśmy od wizyty zaprzyjaźnionej znajomej, która przyniosła ze sobą dobrą energię i mnóstwo  regionalnych ploteczek.
I zaczęliśmy znowu oswajać bieszczadzką rzeczywistość. Za sobą zostawiliśmy miasto , przyjaciół, znajomych, różne sprawy , a czasem i nienajlepsze myśli.
Dziś poniedziałek. Wczoraj była cudna pogoda, a więc postanowiliśmy na wybory podreptać drogą opadającą w dolinę. Spacer był piękny. W sumie w obie strony zrobiliśmy ponad 4 kilometry. Słoneczko grzało jak najlepszy kaloryfer, wody zalewu skrzyły się w jego promieniach. Zapach jesiennych liści wprost zniewalał. Pomyślałam sobie, że to kolejny pomysł na niesamowite perfumy. Nic nie jest w stanie tak działać jak zapach przyrody. Szłam poboczem, brodząc w szeleszczącym dywanie i uśmiechałam się. Z górki było lekko, a nogi same niosły. Niestety był i mankament tego spacerku. Pędzące samochody, które na jezdni robiły sobie tor wyścigowy. Kto szybciej, kto kogo wykoleguje, kto więcej wydobędzie ze swojego pojazdu spalin. Nikogo nie interesowały widoki, barwy, przyroda. Przysunięci do stoku Kozińca, na poboczu pozbawionym chodnika nie czuliśmy się bezpieczni. Droga wije się , zakręca, tworzy meandy. Wyskakujące w szalonym pędzie auta, których kierowcy mają bardzo mało czasu aby zauważyć pieszych, zareagować, odbić w bok, szczególnie, gdy mijają się auta pędzące z przeciwnych kierunków. Pomyślałam sobie, że to jakaś paranoja, bo większość  to byli przyjezdni, którzy w jakimś celu odwiedzają Bieszczady. To co? Czy już się naoglądali, nazachwycali? A może im wcale nie potrzeba pięknej przyrody? Traktują Bieszczady jak miejską siłownię, miejsce gdzie spalają


wrzucone w siebie kalorie?  A może to bardziej moda i chęć pokazania się znajomym, że coś robią, gdzieś wyjeżdżają, a Bieszczady są teraz modne. Przyglądam się czasami przyjezdnym , tzw. letnikom koczującym przed ciasno obok siebie usadowionymi domkami letniskowymi. Młodzi ludzie przyjeżdżają na weekend aby odreagować przy alkoholu, w innych okolicznościach przyrody. Tu alkohol smakuje lepiej. Kac nie jest tak dotkliwy. Część z tych ludzi czasem ogarnia się i wychodzi na szlaki ale to bardziej ci, którzy nie tylko przy alkoholu widzą odpoczynek. Jednak są i tacy, których pobyt w Bieszczadach zaczyna się w piątkowy wieczór na foteliku pod domkiem. Integrują się z sąsiadami niejednym kieliszkiem wódki, puszkami piwa, a kończą w niedzielny ranek na leczeniu kaca i trzeźwieniu, bo pod wieczór trzeba w drogę. A wtedy gnają  szybko, jak najszybciej. Pokazują możliwości swoich " mustangów". I nie myślą o tym, że ryczące jak stado diabłów silniki płoszą zwierzęta, zanieczyszczają świeże powietrze.  Bo już opatrzyli się tymi brązami, żółcieniami, spadającymi liśćmi, z którymi tylko kłopot, bo brudzą ich fury. Wiem, że w tym momencie ględzę jak stara baba, którą w końcu jestem. Ale moje marudzenie jest " na temat" i to bardzo ważny temat. Kocham naszą ziemię. Wzrusza mnie jej piękno, którego coraz mniej. Nie mogę pozbyć się żalu, że w końcu zabraknie go dla następnych pokoleń, bo zniszczyliśmy naszą planetę. I tak wyławiając myśli z huku przejeżdżających obok  aut nasuwa mi się jedno. Nie nauczyliśmy młodych dbania o miejsce, gdzie żyjemy. Często ich świat jest tylko smartfonowy, techniczny. To wyścig , ale dokąd? Czyżby wg zasady " po nas to choćby potop"?

 Ale już dosyć tych smętnych refleksji. Słoneczko grzeje, a ja siedzę na tarasie. Jest letnia temperatura. Podnoszę wzrok znad laptopa i widzę stada biedronek kołujących nad trawnikiem, które próbują znaleźć schronienie przed przyszłymi chłodami. Muszę uważnie zamykać drzwi do chałupy, aby nie powciskały się w różne zakamarki.
A teraz chciałam o czymś innym ale związanym z otoczeniem. Rankiem przywitał mnie specyficzny widok z okna dziennego pokoju.
Na pobliskiej łące sześć kruków lub wron pastwiło się nad padliną.
Dorodna sarna wpadła chyba pod koła rozpędzonego samochodu i została przez zwierzęta zawleczona na łąkę.  Drapieżniki rozpłatały jej brzuch, porozwlekały wnętrzności. Widać, że jakiś duży drapieżnik odgryzł nogę i poszedł gdzieś w ustronne miejsce by ją skonsumować, bo brak jednego udźca. Zwierzęta najadają się i robią miejsce innym. Skorzystała lisia rodzinka, którą obserwujemy na łące w czasie polowania na gryzonie, najadły się sroki... Każde ze zwierząt korzysta, najada się i odchodzi. Na koniec przyjdą mrówki i robaki.... Nic się nie zmarnuje. A swoją drogą jestem ciekawa tych większych drapieżników. Jędrek zrobił sobie punkt obserwacyjny na piętrze. Z okien pracowni świetnie widać część łąki.  Może dziś w nocy uda nam się podejrzeć te większe ucztujące zwierzęta. Przyroda jest fascynująca!
Szaleni weekendowicze wczoraj wyjechali z Bieszczadów. Zrobiło się cicho. Wystawiam twarz do słoneczka. Zalew znowu skrzy się , perli. Lekka bryza marszczy jego powierzchnię. Nad Berdem przelatuje jakiś wycieczkowy samolot. Taka mała awionetka. Znad powierzchni wody wystartowały łabędzie, metaliczny szum ich skrzydeł zaburza ciszę, podrywa do lotu dzikie kaczki.
Czuję, jak myśli wygładzają się. Już nie przypominają nastroszonego jeża, który parę dni temu przemknął przez jezdnię.
Moi wnukowie kochają naszą bieszczadzką posiadłość. Lubią tu przyjeżdżać. Szczególnie Kacper docenia przyrodę.  Zaraz po przyjeździe  przebiera się w swój bieszczadzki strój, na nogi wkłada odpowiednie obuwie i schodzi nad zalew. Wędruje jego brzegiem. Zwiedza stok, buszuje po Berdzie, obserwuje i łapie nastrój. W tym podobny jest do Jędrka, który też swoje pierwsze kroki kieruje na stok, nad zalew. Obydwaj są samotnikami, samotnymi obserwatorami przyrody. Kacper stara się propagować ekologię. Kocha zwierzęta i rośliny. Przerażały go pożary tropikalnych lasów , a jeszcze bardziej brak reakcji świata. Kacper jest wrażliwym i mądrym bardzo młodym człowiekiem.  Mam nadzieję, że nie zatraci tej wrażliwości w pogoni za dobrami , w wyścigu szczurów. 
Cieszę się, że wyścigi już nas nie dotyczą. Mogę spokojnie wystawiać twarzy do słońca, nie patrząc na zegarek. Mogę spokojnie trwać w niemocy twórczej i czekać na Wenę, która kiedyś przypomni sobie o mnie.
Znowu nad zalewem przemieszczają się łabędzie obwieszczając to głośnym klekotem. Stada biedronek oblazły belki tarasu.  Na pobliskiej łące sarnie truchło kruszeje w promieniach słońca. W nocy będzie uczta.  A drzewa płoną jesienią.  Iskierki liści pozłacają dachy.  I tak jest mi dobrze.

2 komentarze:

  1. Jak dobrze rozumiem Twoje emocje, nasze spokojne do tej pory Pogórze uatrakcyjniło się dzięki temu molochowi arłamowskiemu, główną drogą pędzą auta na wyścigi, jak dobrze, że nasza chatka na uboczu; umknął mi ten tydzień w domu, z wnukami; też cieszy, ale byłam zaskoczona, jak świat pokolorowiał pod moją nieobecność; wczoraj był gospodarczy dzień, cięliśmy cały dzień drewno na zimę w iście letnim cieple, i biedronki siadały na spocone ręce, czoła, one gryzą:-) pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiem, że te chińskie biedronki gryzą. Moją wnuczkę pokąsały, gdy była młodsza. Ślady ukąszeń wyglądały jak ślady po meszkach. Nasze rodzime są mniej żarłoczne, ale są wypierane przez przybyszy. Widać, że Chińczycy i na tym polu prowadzą eksport. Serdeczności;))

    OdpowiedzUsuń