poniedziałek, 16 marca 2020

Izolowany spacer



Niedziela 15 marca 2020 roku zaczęła się zwyczajnie. Gdy rano otworzyłam oczy i spojrzałam w okno, słoneczko oświetlało stok Berda. Było jasno i bardzo słonecznie. Wiosna !  Ucieszyłam się, bo niedziela to dzień  naszych wycieczek. I nagle przypomniałam sobie o sytuacji na świecie i w naszym kraju, czyli że niestety powinniśmy siedzieć w domu. Przykro mi się zrobiło, że w taki piękny dzień nie będziemy mogli korzystać z  możliwości spacerów po bieszczadzkich szlakach, bo pewnie sporo na nich młodych, beztroskich  ludzi. Jednak po śniadaniu przemyślałam całą sprawę. Mimo iż jestem zwolenniczką realizacji hasła " zostań w domu", bo jest to jedyna możliwość spowolnienia rozprzestrzeniania się wirusa, pomyślałam o tym, że wnętrze naszego samochodu jest przedłużeniem domu. W samochodzie nikogo nie zarazimy i nikt nas nie zarazi. W końcu po paru dniach dobrowolnego uwięzienia dla zdrowia psychicznego trzeba zmienić widoki i się przewietrzyć. Pomyślałam jeszcze o córce, jej dzieciach i zięciu zamkniętych w mieszkaniu w środku wrocławskiego osiedla, o tym jak im musi być trudno, bo jak tu ruchliwemu prawie pięciolatkowi wytłumaczyć, że nie można wychodzić z domu, a jeszcze trudniej nastolatkowi, kończącemu ósmą klasę, którego nawet w normalnej sytuacji " roznoszą hormony".  Czyli na małej powierzchni kotłują się czterej faceci i szef, czyli moja córka. Zięć z racji wykonywanego zawodu ( informatyk - programista) pracuje zdalnie i też musi mieć odpowiednie warunki do pracy. Z relacji telefonicznej wynika, że " szefowa" zastosowała wobec chłopców iście wojskowy dryl i ścisły plan dnia. Aby najmłodszy nie przeszkadzał braciom w godzinach ich nauki, również został objęty nauczaniem. Maluje, uczy się rozpoznawania literek, liczenia. Z rozrzewnieniem pomyślałam o mojej zabawie z córką, gdy była w wieku najmłodszego wnuka. Zabawek wtedy nie było zbyt wielu, czytanie na okrągło tych samych książeczek nudziło, więc wymyślałam coraz to nowe zabawy. Część z nich miała charakter   zajęć plastycznych, ale często uczyłam córkę liczenia i rozpoznawania literek za pomocą zapałek.  Bawiłyśmy się obydwie wyśmienicie. Widać, że pomimo innych czasów nasza rodzinna historia zatoczyła koło. 

Około południa wyjechaliśmy z naszej Wyluzowanej. Zjechaliśmy w dół do wioski, mijając po drodze jakąś młodą parę z wózeczkiem dziecięcym , a później samotną młodą mamę na spacerze, również  z wózkiem. Pomyślałam, że naród karny i jest dla nas nadzieja, niestety za chwilę musiałam zmienić zdanie. Pod barem na ławeczce zobaczyłam grupkę biesiadujących wiejskich amatorów płynów wyskokowych.  Nie straszny im wirus, gdy " suszy"!
 " Pani, najlepszy na strach jest  muzgotrzep ". Takie zdanie usłyszałam kiedyś od swojego podopiecznego. Na własne oczy zobaczyłam, że i tu było popularne.
Pojechaliśmy w stronę zapory na Solinie. Zatrzymały nas światła, bo zaczęto przygotowywać się do prac remontowych na moście pod zaporą. Podobno na czas remontu samochody na drugą stronę będą mogły przeprawić się promem. Po zmianie świateł pojechaliśmy dalej w stronę zapory , a później Polańczyka. Ludzi było niewiele.


  Przejechaliśmy rondo i skierowaliśmy się w stronę miejscowości Wilkowyja. Tam skręciliśmy w prawo  w stronę Górzanki.





Bardzo lubię tę trasę, przy której stoi dom śp. Michała, ordynansa Berlinga. Dom obecnie jest zamieszkały, bo ktoś go kupił. Widać prace remontowe, porządkowe... Tu pojawiły się wspomnienia o pięknych spotkaniach w domu Michała, który był człowiekiem bardzo towarzyskim i gościnnym. Świetnie kisił ogórki, przyrządzał dziczyznę, a kiedyś przywiózł nam na śniadanie własnoręcznie uwędzone pstrągi. Jadąc dalej po prawej stronie minęliśmy kościół pw. Wniebowstąpienia Pańskiego, usadowiony na wzgórzu. Obok kościoła jest cmentarz, na którym spoczywa Michał...





Za Górzanką , za Wolą Górzańską parokrotnie przejeżdżaliśmy brody na rzece Wilkowyjce. Obecnie są one przejezdne, bo prowadzi przez nie normalna droga. Pamiętam , że za gdy pierwszym razem przyjechaliśmy do Michała,  trzeba było przejechać przez  rzeczkę. Przed brodem musieliśmy wysiąść z sań aby przejść na drugą stronę. Prowadził tam mały mostek. Sanie przejeżdżały przez częściowo zamarzniętą rzekę. Był wtedy koniec grudnia, pierwszy rok naszych przyjazdów do pensjonatu LeGraż. Wtedy mieliśmy za Górzanką zorganizowany kulig i ognisko z pieczeniem kiełbasek. Na ognisko jechaliśmy od skrzyżowania w Wołkowyji  wielkimi saniami. Było wesoło. Do tego na harmonii przygrywał nam Rysiu- kominiarz z Baligrodu. Osoba barwna, jednak nie stroniąca od nadmiaru alkoholu. Melodię opanowaną miał jedną. Wszystkie piosenki śpiewał na tę melodię. Jednak nikomu to nie przeszkadzało. Towarzystwo było rozbawione, na tzw. luzie.  Przyjechaliśmy pod dom Michała i wysiedliśmy z sań. Zeszliśmy nad rzekę, bo tam płonęło już wielkie ognisko. Piekliśmy kiełbaski, jedliśmy i bawiliśmy się. Ktoś opowiadał dowcipy, ktoś śpiewał... Później zostaliśmy zaproszeni do chaty Michała i ugoszczeni. Ach, wspomnienia przywołały ten bieszczadzki nastrój pełen humoru, zapachu ogniska, zabawy....



Wspominając Michała wjechaliśmy w bezludny teren, bardziej dziki. Wysiedliśmy z samochodu aby pospacerować.





Odetchnęliśmy czystym, ostrym bieszczadzkim powietrzem. Przyroda jest najlepszym "odstresowaczem". Pochodziliśmy i pojechaliśmy dalej przez Stężnicę do Baligrodu, a stamtąd w kierunku Hoczwi.








W Hoczwi skręciliśmy w stronę Polańczyka i wróciliśmy do domu. Jeszcze po drodze zrobiliśmy mały przystanek aby pooglądać, jak wzmacniany jest nowy brzeg nad Soliną. Zatrzymywaliśmy się tylko w bezludnych miejscach i tam spacerowaliśmy w lesie.
















 Wróciliśmy do naszego dobrowolnego miejsca odosobnienia, szczęśliwi i gotowi aby nadal się izolować. Jak to długo potrwa? Nikt nie wie.  A więc taki izolowany spacer bardzo się przydaje.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz