środa, 4 marca 2020

I luty przeminął


        Ponoć człowiek powinien żyć czasem teraźniejszym, a nie tkwić w przeszłości lub czekać na przyszłość. Pomimo, iż zgadzam się z tym, znowu w poście chciałabym wrócić do minionego miesiąca i do czasu, gdy żyłam w mieście. Okres ten był dla mnie jak kojący kompres. Nakarmił  tęsknotę za przyjaciółmi, dodał energii, radości życia. Chociaż kocham Wyluzowaną miłością bezwarunkową i chata jest dla mnie bardzo wygodnym miejscem do życia, to nie do końca jestem odporna na  okresy tzw. uwięzienia z powodu złej aury w przedziale od listopada do marca, bo nie mam natury samotnika. Dobre wiejskie powietrze nie do końca wystarcza mi do życia. Oprócz powietrza potrzebuję ciepłych uścisków  rodzinki, życzliwości przyjaciół i pobuszowania po galeriach oraz spotkań w klimatycznych, kawiarnianych wnętrzach. Po prostu wyłazi ze mnie paskudna natura mieszczucha, głęboko ukryta pod warstwą wielbicielki  natury. Gdy jestem w mieście, tęsknię za chatą, Wyluzowaną, Bieszczadami...Ot, taka babska przewrotność!

        Przyjechaliśmy do Wyluzowanej w piątkowy wieczór. Nastawiona byłam na walkę z zimnem. Wyganianie zimy z wnętrza chaty zajmuje nam zwykle cały wieczór. Tym razem nie było inaczej.
Pomimo iż syn z rodzinką i przyjaciółmi rezydowali w chacie przez 7 dni i wyjechali przed tygodniem, czyli chata nie powinna być wyziębiona, było jak zwykle, czyli zimno. Termometr wskazywał 7 stopni. Czas ogrzania wnętrza, wygnania zimna z wszystkich pomieszczeń i mebli trwał dokładnie tyle samo czasu, co zwykle. Słabo znoszę chłód. Gdy jest mi zimno, nie jestem zdolna do żadnych czynności. Trwam owinięta kocem, ubrana w wiele warstw ciepłej odzieży. Podgrzewamy łazienkę elektryczną dmuchawą  i gdy tylko woda w bojlerze osiągnie odpowiednią temperaturę, wchodzę pod gorący prysznic, a później gnam do łóżka. I tak było tym razem.
Dopiero gdy następnego dnia wstałam, w chacie było ciepło i życie wróciło do normalności. Pojechaliśmy więc do Sanoka na sobotnie zakupy, aby zaopatrzyć naszą spiżarnię. Spiżarnia, to szumna nazwa naszego chłodnego pomieszczenia (+3 stopnie), przez które wchodzimy do chaty. Normalnie nazywa się  wiatrołap, ganek, lauba ( na Śląsku). A w naszym wiatrołapie mamy starą lodówkozamrażarkę, która pełni rolę szafy na różne artykuły żywnościowe i przetwory. Pomimo iż nie jest podłączona do prądu, świetnie spełnia rolę izolatora temperatury. Nijak nie przeszkadza wiszącej obok półce z wieszakami na kurtki i płaszcze, szafce na buty, itp. Spiżarnia jest może czasami graciarnią, szczególnie gdy w chacie przebywa komplet osób, ale jedynie domownicy mają do niej dostęp. Zazwyczaj wszyscy inni wchodzą do chaty wejściem od strony zalewu, czyli przez taras i nawet nie przypuszczają, że za pięknymi gdańskimi rzeźbionymi drzwiami jest tyle skarbów. Dlatego nazywamy laubo- spiżarnię, kamerlikiem (po śląsku), czyli komórką.
Sobota na zakupach minęła szybko. Wiało i czasami padało. Niebo miało barwę grafitową. Nieliczne przebłyski słońca   tylko podkreślały intensywność tej niesamowitej barwy nieba.
Wróciliśmy do chaty późnym popołudniem. I zanim poupychaliśmy zakupy, zrobiliśmy obiad , okazało się, że to już będzie dla nas obiadokolacja.  Jeszcze załatwiliśmy parę prac porządkowych i zrobiło się późno. A w niedzielny poranek obudziło nas słoneczko. Zapragnęłam niedzielnego wyjazdu! Jędrek miał zapotrzebowanie na rower, więc aby mi nie było żal, wniósł do chaty rowerek stacjonarny przywieziony z miasta, a sam wskoczył w strój kolarski i pognał w teren. Od jakiegoś czasu, w ramach powrotu do lepszej kondycji i kontynuacji rehabilitacji kolan, wróciłam do jazdy na rowerku treningowym. Na normalnym rowerku mogę jeździć tylko po prostym, czyli nie w Bieszczadach, bo tu droga tylko góra-dół. Wskoczyłam na siodełko i zaczęłam pedałować, oglądając program " Historie wagi ciężkiej". Program ten stosuję jako doping. Za każdym razem mówię do siebie, że będę wyglądała jak bohaterzy programu, zmagała się z takimi ograniczeniami,bólem itp. jeśli wcześniej nie zmuszę się do intensywnego i systematycznego ruchu. Na razie wizja niedołężności pomaga.  
Dziewięćdziesiąt minut trwała moja jazda, gdy pojawił się Jędrek. Odsapnął, wyprysznicował się i pojechaliśmy autkiem pooglądać czy w Dwerniku już kwitną śnieżyce.
Droga  prowadziła przez Ustrzyki Dolne,Czarną, Lutowiska, Smolnik, Dwerniczek. Słońce uciekło za grubą warstwę chmur. Krajobraz wokół naszej trasy ( części dużej pętli bieszczadzkiej ) był zastygły w beżach, brązach i szarościach. Kopy bieszczadzkich gór częściowo były zanurzone w śnieżnym lukrze i zasnute mgiełką bordowych bukowych przecinków. Głębokie jary wyrżnięte przez spływającą wodę stworzyły teatralną scenografię jakby do filmów science fiction, może o Hobbitach. W takiej scenografii dotarliśmy do Dwernika i znaleźliśmy nasz miernik wiosny, wielką łąkę ze śnieżycami. Dopiero startowały. Nieliczne kępki były w pełnym rozkwicie, jednak reszta czekała w blokach startowych, z przygotowanymi do wiosny zwiniętymi pączkami. Napaśliśmy oczy tymi zwiastunami wiosny i wróciliśmy do Dwerniczka, a później Smolnika. Z głównej drogi odbiliśmy w  kierunku Polany. I zaczęła się hardkorowa bieszczadzka wyprawa.

Droga była jak wielki plaster szwajcarskiego sera i miała więcej dziur niż nawierzchni gładkiej. Padał deszcz, więc dziury i koleiny pełne były wody, błota. Przypomniała mi się ta droga pokonana moim małym peugeotem w 2008 roku. Byłam wtedy z moją przyjaciółką Elą i siostrzenicą Kamilą. Droga wtedy miała same dziury i kamienie, a autko ledwie dawało radę. Napadło nas stado krów, a my spanikowałyśmy, bo Kamie wydawało się, że to rozzłoszczone byki. Historią opisałam w mojej książce Pejzaż retro. Uśmiechnęłam się na to wspomnienie.  Tym razem nie ja kierowałam samochodem, auto nasze ma podnoszone podwozie i napęd na cztery koła, a Jędrek jest wyśmienitym kierowcą.
  Jechaliśmy przez Skorodne. Mijając tablicę  Polana, po prawej stronie drogi dostrzegliśmy barakowóz z napisem Hos. To tu żyje jeden z bohaterów serialu " Przystanek Bieszczady" lub " Drwale i inne opowieści Bieszczadu", Hos, członek bieszczadzkiej "piątej zmiany" , który dochrapał się roli bohatera. Podobno liczne rzesze turystów przyjeżdżają do niego aby pooglądać, zrobić sobie zdjęcie z człowiekiem nadużywającym alkoholu, nierobem, tzw. błękitnym ptakiem. Z komina barakowozu unosił się jasny dym, czyli gospodarz był w domu. Może przygotowywał sobie niedzielny obiad? Poczułam głód. W końcu zbliżała się godzina piętnasta, pora naszego posiłku, a do chaty było daleko. Pojechaliśmy dalej w stronę Chrewta, a później Olchowca. Tam skręciliśmy w prawo. Mijając po drodze po prawej stronie pole namiotowe ZHP Tarnobrzeg udaliśmy się całkiem dobrą drogą asfaltową do punktu widokowego i miejsca o nazwie  Oaza Spokoju.  Widoki były przednie, natomiast Oaza Spokoju to w rzeczywistości ogromne osiedle prywatnych domków letniskowych usadowione na  ostrym stoku w Zatoce Potoku Czarnego.  Pięknie tam ale tłoczno, jak na przedmieściach wielkiego miasta. Pooglądaliśmy widoki i wróciliśmy na główną drogę. Pojechaliśmy w stronę Bukowca, po drodze mijając Zatokę Rajskie, Wilkowyję. Samochód piął się serpentynami, a później zjeżdżał w dół, rozpadało się. Głód już coraz bardziej doskwierał, więc postanowiliśmy zjeść obiad w Polańczyku w Zakapiorze. Jedliśmy dobry obiadek w pięknym klimatycznym wnętrzu . Zadowoleni późnym popołudniem  wróciliśmy do chaty. I tak minął nam 1 dzień marca. 












Aby uzupełnić moją historię dotyczącą minionego miesiąca powinnam wspomnieć o uroczystości, na której byliśmy w pięknym pałacyku w Większycach w połowie lutego. Zostaliśmy zaproszeni na uroczyste przyjęcie z okazji 40 lecia ślubu  rodziców mojej synowej. Poczułam się tam, jakbym weszła do wehikułu czasu. Pałacyk jest cudny, pięknie odnowiony. Pamiętałam o co prosiła mnie Grażynka, która przed wielu laty wychowywała się w tym miejscu i pomachałam w stronę okien na pierwszym piętrze, po lewej stronie od balkonu....

















A dziś już czwarty marca, dzień imienin mojego taty, a na Wileńszczyźnie  tzw. Kaziuki. I jakoś tak zrobiło mi się smutno! Zapalę świeczkę !
 

7 komentarzy:

  1. Bożenko, to całkiem inaczej niż ja, ja uwielbiam jak jest zimno w izbie, wtedy otulona kołdrami czytam o różnych, mroźnych krainach jak Alaska czy Syberia i wczuwam się w te opowieści i cieszę, jak to ja mam dobrze, że mam plus 5 a nie minus 50. Często dopiero na drugi dzień rozpalam w kominku by mieć jeden wieczór i noc w takich chłodnych temperaturach. A poza tym gdy w izbie cieplutko a na polu zimno, nie chce się wychodzić i ani spacerów ani roboty.
    Pozdrawiam

    W małym, białym domku miałam cały rok lodówkę na tarasie, na zewnątrz, oczywiście bez prądu. Jaka to była wspaniała spiżarnia!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Okres czytania stosów książek o Antarktydzie, o zdobywcach biegunów miałam w okresie, gdy temperatura 12 stopni w plusie była dla mnie upałem. Byłam nastolatką , w której żyłach szybko krążyła krew. Niestety teraz bardziej marznę i jak napisałam bardziej preferuję ciepełko. Cóż latka lecą. Ty widać należysz do grupy Jędrka, który biega cała zimę w kurtce, pod którą ma jedynie zwykłą koszulę. Niestety mój Jędruś ma kłopoty z nadciśnieniem... Ale wracając do książek o zimnych miejscach kuli ziemskiej, to opisują fascynujących ludzi, walczących z przyrodą, własnymi ograniczeniami. Czytałam o nich, świecąc sobie latarką pod kołdrą nieraz do białego rana. Może w ten sposób przyczyniłam się do zaćmy? Jędrek też czytał i jak opowiada, nawet starał się w zimie spać jedynie w piżamie przy otwartym oknie. Chciał się zahartować. Dorobił się obustronnego zapalenia płuc, pobytu w szpitalu. I właśnie tak w młodości wpływamy na to, co się z nami dzieje na starość! Uważaj na te książki !!!!! uściski:)

      Usuń
  2. Jaka radosc mi zrobilas!Bylas w Wiekszycach!!! i pomachalas, dzieki! tyle wspomnien! pieknych!
    Czytam Twoje opowiesci o wedrowkach bieszczadzkich i ciesze sie, bo widze te tereny moimi oczami, ciesze sie, sa juz mi znane, pamietam je. Od dawna marze o zobaczeniu sniezyc, w tym roku nie bedzie to mozliwe, moze w przyszlym? W Zakapiorze jadlam, dobrze jedlam.
    Wybieralam sie na Kaziuki do Wilna z moja towarzyszka podrozy, ale skasowalysmy wyjazd, ze wzgledu na koronawirusa, lepiej unikac zgromadzen...a tak sie cieszylam.
    A jezeli chodzi o wyjazd do miasta z gluszy bieszczadzkiej, to przypomnialy mi sie slowa wlasciciela terenu, ktory kupilismy w Andach i gdzie wybudowalismy dom, zapytalam go jak sie zyje w takim odosobnieniu..odpowiedzial...swietnie ale raz do roku trzeba wyjechac do Nowego Jorku. Dobrze,ze masz Twoje Kozle do dyspozycji. Sciskam Cie serdecznie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kędzierzyn-Koźle nie jest metropolią ale zaspokaja moją potrzebę przebywania pomiędzy ludźmi, innego życia. Lubię Koźle z jego zabytkowymi kamieniczkami, starym parkiem, szczątkami zamku, gdzie w wieży ma siedzibę Towarzystwo Ziemi Kozielskiej, a w podziemiach muzeum... Ostatnio bardzo się w nim zmieniło, jest bardziej zadbane, ładniejsze , jednak nowym rynkiem jestem rozczarowana.Zobaczę co przyniesie wiosna i lata, gdy ruszą nowo zasadzone roślinki. Może rynek nie będzie taki "ukamieniowany".
      Cieszę się, że sprawiłam Ci odrobinkę radości. To tak jakbyś sama pomachała do swoich dziecięcych wspomnień, do siebie sprzed lat. Wiem jak to jest, bo gdy przechodzę ulicą Piastowską obok domu mojego dzieciństwa, zawsze patrzę w okna, mimo iż wymieniono je po powodzi 1997 roku. Macham do mojej nieżyjącej babci, rodziców i małej Dzidzi, bo tak mnie wtedy nazywano. I uśmiecham się. Aż mnie korci, by przekroczyć furtkę, wejść do ogrodu i na ganek... Pozdrawiam Cię serdecznie

      Usuń
    2. Osatnio byla w Kozlu kilka lat temu, ten rynek taki ukamieniowany juz byl. i bardzo mi sie nie spododal. Cesze sie. ze kamieniczki ladniejsze i odnowione. a ta czesc z ruinami zamku reczywiscie jest urokliwa. Stary park pamietam, czesto maszerowalam tamtedy bedac nastolatka. Bede musiala w tym roku do Kozla pojechac...Piastowska dobrze panietam!

      Usuń
  3. Niedługo pewnie i my wybierzemy się na łany śnieżycy do Dwerniczka, albo odwiedzimy pewne miejsce pod Sanokiem, o którym wspominali nam znajomi; droga na Skorodne, oj! to unikatowa droga, trzeba dobrze manewrować kierownicą:-) taka lodówkozamrażarka to dobra rzecz, zwłaszcza pod nieobecność w chacie, bo być może, myszy grasują; znam ten ból z własnego doświadczenia, potrafią plastikowe pudełko z makaronem przegryźć:-) zdarza nam się czasami obejrzeć odcinek Drwali, szkoda, że ten piękny zakątek promowany jest przez zakapiorów, bełkoczących pijaków i nierobów, od dawna; może to się komuś podoba, nam nie! żadna bieszczadzka impreza nie obejdzie się bez nich, gdzie naiwny turysta postawi piwo i wysłucha bujdy; to nie jest lokalny koloryt, absolutnie; miło wraca się do siebie po atrakcjach wyjazdowych, prawda? do spokoju chaty, otoczenia ...serdeczności ślę.

    OdpowiedzUsuń
  4. Masz rację, myszy to nic przyjemnego. Zarówno w chacie, jak i np. samochodzie. Już dwukrotnie zaatakowały moje butelki z wodą, które zostawiłam w bocznej kieszeni drzwi. Za drugim razem zalały boczna kieszeń, za pierwszym wycieraczkę pod nogami. Dwukrotnie pozjadały też wszystkie landrynki. Baliśmy się, że poupychały cukierki we wnętrzu kanałów na kable, bo przy włączeniu klimatyzacji zapach był landrynkowy. W tym roku jakoś w chacie obyło się bez myszy i całe szczęście, bo zapach mysich odchodów jest obrzydliwy. Nie boję się myszy ale brzydzę tego zapachu.Stanowczo wolę te stworzonka poza chatą. Jak zauważyłaś, po nasyceniu miastowymi atrakcjami
    z dużą przyjemnością wracam do ciszy chaty. Wymyśliłam sobie sposób, że na dwa miesiące w chacie , jeden spędzę w mieście. Gdybym mieszkała bliżej pewnie byłoby to tydzień w mieście na cztery w chacie, a tak ekonomia wymusza co innego. Pozdrawiam Cię bardzo ciepło :)

    OdpowiedzUsuń